Prolog — To, czego oczy zobaczyć nie mogą


Powietrze na dworcach zawsze jest ostre. Nie przypomina tej mięciutkiej mgły spalin otaczającej posępne wieżowce. Jest też zimne i pachnie środkami do odkażania. Z pozoru niewinne, niby takie czyste, ale gdy wniknie do płuc, pokazuje prawdziwą naturę. Naturę wyrachowanego kuglarza. Najpierw wierci małe kanaliki w płucach. Niesie się z prądem krwi. Czeka spokojnie do momentu, kiedy człowiek usiądzie przy szybie, obserwując ostatni raz dawne życie. Wtedy wnika w serce. Eksploduje, gdy nie ma już odwrotu — gdy pociąg rusza, rozmazując światła dworca.

Minąłeś się z powołaniem, pomyślał ironicznie. Może gdyby przyszedł na świat w spokojniejszych czasach... Ale o czym niby miałby pisać? O tęsknocie napisano już wszystko: że boli, że jest koloru wyschniętych łez, że czasem przychodzi, choć tak naprawdę nie ma się już za czym tęsknić.

Usiadł na jednej z tych brzydkich, plastikowych ławeczek, które szpeciły każde centrum przesiadkowe. Miał pecha. Prawy pośladek wysłał komunikat do mózgu. Nierówność, dziura w tanim polimerze. Ta cholerna młodzież nie ma już do niczego szacunku. Na jego twarzy zagościł kwaśny grymas niezadowolenia.

Spojrzał na swój peron. Pusto. Dopiero na drugim rozciągał się metalowy wąż. Wagon metra pokryty zimną, srebrną łuską. Miła odmiana od tej kolorowej pstrokacizny na zewnątrz. Stacja kolejowa była zbudowana w starym postindustrialnym stylu. Chłód bił od matowych ścian, podłogi w kolorze grudniowego nieba, nawet od przechodniów skupionych na swoich morphach. I dobrze, przynajmniej nikt nie zwracał na niego uwagi.

Otworzył płócienny plecak. Coś w środku zaszeleściło. Blada dłoń zdobiona zielonymi żyłami wygrzebała książkę. Aran uśmiechnął się pod nosem. Czy ktokolwiek jeszcze wydaje je fizycznie? Cisza. Przechodnie milczeli. Umysł też milczał. Wtedy uderzyło go inne pytanie: właściwie po co je wydawać w takiej formie? Po co tracić czas i surowce? Bo tak zostałem nauczony, z dziada pradziada. Chyba był jedyną osobą, która wyznawała jeszcze kult papieru. Chyba, bo raz na księżycowy rok widywał takie dinozaury szwendające się po ciasnych uliczkach, czytające przeszłość z dziur w starych kamienicach. Te osoby w zasadzie mogły być już martwe. A to co martwe nie szepcze historii.

Ścisnął książkę. Oprawiona w chroniącą przed zamoczeniem powłokę, rozciągała na środku koślawy tytuł: Od gazu po ciało stałe. To dobra nazwa, pomyślał. Zwięzła, ale też fantazyjna. Uchylająca rąbka tajemnicy na tyle, by zaciekawić, jednak nie na tyle, by cokolwiek zdradzić. Książka — pułapka. Niby obiecująca fantastyczne historie, a ostatecznie dająca jedynie gorzkie zasady i prawdę, której nikt nie chciał słuchać. Ale czy można było wymagać więcej od człowieka, który przez pół życia nurkował w wyrafinowanym bełkocie? Gdyby miał zacząć od nowa, przedstawiłby ją w formie prostej historii, takiej przystępnej dla wszystkich. Bez fachowego żargonu i wybrukowanych poetyckich ścieżek prowadzących donikąd. Bez patosu wyciekającego z każdej strony. Co jeśli czas się zapętli? To wszystko wydarzy się znów, by Aran napisał dzieło w lepszy sposób. By nie definiował sucho świata. By zakończył ostatnie zdanie pytajnikiem, a nie kropką.

Ale nie miał czasu. Nie istniało żadne jutro, w którym mógłby spokojnie skosztować kawy i spisać ulotne myśli. Była tylko tafla przeznaczenia, ciemna, nieprzejrzysta. To tam drzemała wieczność.

Otworzył książkę na losowej stronie. Musiał mieć pewność, że literki wciąż stały na swoim miejscu. I były tam. Zgrabne, podłużne, pisane własnoręcznie. Niektóre ledwo co widoczne, tworzone na ostatkach tuszu, inne pełne głębokich czerni. Rozlewały słowa, zdania, morza, oceany.


O konstrukcie społeczny! O liminalna próżnio! Czymże jesteście, jeśli nie zaledwie przebłyskiem przemykającym po sieci neuronów? Prostym splotem symboli przetwarzanych wiecznie? Bez człowieczego ciała nie istniejecie. Bez ludzkiego umysłu błąkałybyście się w mroku dziejów z dala od światła chwały. Lecz oto jesteście i ja jestem. Człek goły. Człek odważny. Człek, który za chwilę zdejmie kolejną kurtynę zakrywającą to, co zdawało się nie istnieć. Więc mówię. Mówię o stanach skupienia naszych perspektyw. O tym, że nie tylko ludzkie ciało przechodzi fazy. Od gazu dziecięcych umysłów, poprzez breję ludzi szukających, po ciało stałe w obliczu śmierci. To nie teoria, to prawo objawione z chaosu i boga. Z pyłu i monumentu. Z wszechserca Krea.


I będzie trwało, póki trwać będziemy.


Coś ukłuło go w serce. Zimny sztylet. Niepewność. Jak filozoficzne dzieło mogło sobie poradzić w tak zepsutym świecie? Ciało Creden powoli obumierało, kolejne miasta dołączały do wojny domowej. Gangrena zżerała mocarstwo i niby taka pigułka miała pomóc? Tak, a w każdym razie chciał w to wierzyć. 

Poczuł czyjąś obecność. Spojrzał na wolną połowę ławki. Ktoś tam był. Raczej coś. Bezkształtna czerń, plama ropy pożerająca połacie oceanicznego życia. Przyszła w samą porę.

— To śmieszne, jak szybko mija życie. Jeszcze wczoraj jadłem piasek w piaskownicy, a jutro zostanę nim przykryty — mruknął do czerni.

Nikt nie zwracał uwagi na tę osobliwą sytuację. No tak, lepiej zachowywać społeczny dystans, siedząc na portalach społecznościowych. Na twarzy Arana znów zagościł uśmiech, może trochę bardziej kąśliwy.

— Czasem patrzę, ale nie widzę — ciągnął. — Tęsknię, ale pamięć o tym, za czym tęsknie jest poza zasięgiem. Teraz już wiem, czego chciałbym od życia. Oczywiście, gdybym miał zacząć je od nowa. — Słowa wypowiadał niezwykle delikatnie, jakby były zrobione ze szkła i każde zbyt mocne zaakcentowanie mogło je zarysować. — Chciałbym widzieć to, czego oczy zobaczyć nie mogą.

— Prawdę — rozbrzmiał głos nieludzki, być może nawet niepochodzący z tego świata. Jak echo istoty najwyższej docierał do każdej komórki w ciele Arana. I było to przyjemne.

— Tak, prawdę ukrywaną przed nami wszystkimi. Bo ona musi gdzieś tutaj być. Może w żyłach? — Spojrzał na nadgarstek. — Może w powietrzu? Ten, kto ją pozna, uwolni nas od cielesności. Nie będzie już ciała stałego. Staniemy się czymś lepszym.

— Dzięki nam ten cel jest bliższy niż kiedykolwiek. Prawda jest bliżej niż kiedykolwiek.

— Obyś miała rację.

Czerń zamilkła, choć obserwowała. Aran nie widział tam oczu, ale wiedział, że patrzy. Może mu nie ufała? Nie była pewna, czy jest gotów? To i tak nieważne. W drogę mieli wyruszyć wspólnie, jak równy z równym.

Usłyszał pisk. Obrócił głowę w stronę peronu. Zobaczył kolorową plamę. Wagon zatrzymał się, a rozmyte barwy zostały złapane w konkretne kształty. Geometryczne wzory, jakieś sześciany. Aran wstał, nadal mocno ściskając książkę. Położył ją dopiero na pustym siedzeniu. Wysiadł, gdy drzwi zapikały. Nie mógł zostać, miał inną podróż do odbycia. Pożegnał dzieło swojego życia zatroskanym wzrokiem. Od teraz było wolne, nie potrzebowało już autora. Naszedł go specyficzny rodzaj nostalgii. Czuli go jedynie rodzice, gdy ich dziecko wyprowadzało się z domu. Smutek kolei rzeczy. Wczoraj byliśmy tymi, których dziś ściskamy, jutro będziemy tymi, których tu chowamy.

Pamięć przywołała ostatnie słowa z książki, a krtań wprawiła przeszłość w dźwięk. I tak oto u kresu dróg wygłosił swoją mowę pożegnalną, a świadkami byli ludzie zwykli. Matki, biznesmeni, kapłani, żebracy. Istoty z węgla i łez. Poczęte w akcie metafizycznego piękna i zwierzęcego pożądania. To wszystko było dla nich, więc szeptał:


Odejdę, gdy wstanie słońce. Rozpłynę się pośród porannych mgieł. W ostatnim przebłysku świadomości przybiorę stan najpiękniejszy. Najwłaściwszy. Ciało stałe — oto nasz cel. Tylko do niego dążymy i tylko go możemy osiągnąć. Skrystalizować perspektywy, zamknąć w probówce to, kim jesteśmy. Więc przyjdzie taki czas, gdy umrzemy pięknie. Umrzemy godnie i będzie to dobre. Jednak póki jeszcze żyjemy, nie zapominajmy: my z jednego i jednym. Od gazu po ciało stałe, wciąż jesteśmy ludźmi.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

© Agata for Wioska Szablonów