Element I — Barwy i kształty

 


1

 

Ostatnie zdanie zakończyła uśmiechem zamiast kropką. Wiedziała, że jej brat lubił takie zabiegi, choć sam nigdy ich nie stosował. Może się wstydził? A może po prostu osiągnął ten wiek, w którym człowiekowi już pewnych rzeczy nie wypadało?

 Odsunęła krzesełko od biurka i podeszła do łóżka. Spod niego wyciągnęła kopertę w kolorze tęsknoty. Oceaniczny błękit skrył w sobie zdania pełne żalu i nadziei. Prośby i sekrety. Zakleiła kopertę. Lubiła zwyczaj dzielenia się listami. Miał on w sobie coś z magii starych czasów. Poczucie zakorzenienia, świadomość, że gdzieś tam, ktoś czeka na kolejne słowa. Z uśmiechem czyta głupawe historie i czuje smutek, gdy w liście pojawia się wątek wątpliwości. Bliskość przez znaki, miłość między wierszami.

Ktoś trzasnął drzwiami. Półki sklejone tanią taśmą zatrzęsły się. Dziewczynka spojrzała na suczkę. Wciąż drzemała przy łóżku. Więc to nie był wujek. Astra zawsze stawała na baczność, gdy wchodził. Mała podeszła bliżej drzwi. Usłyszała głos matki — surowy i groźny. 

— Pytam ostatni raz, na co przejebałaś całe pieniądze? 

Amnestia wychyliła się zza framugi. Przez chwilę widziała tylko biel. Zamrugała. Światło przestało być tak intensywne. Zauważyła postać. Wysoka koścista kobieta ściskała w dłoniach srebrną perukę. W takich momentach przestawała być jej musią. Stawała się jedną z istot czających się nocą pod łóżkiem. Ale był tam ktoś jeszcze. Fatma. Znów coś przeskrobała. Amnestia chciałaby być odważniejsza. Wejść tam i zakończyć to, co jeszcze dobrze się nie zaczęło. Chciałaby też wiele innych rzeczy, ale była tylko dziesięcioletnią dziewczynką. Oczy małej zaszkliły się momentalnie, rozmazując światła heliocentrycznych lamp. 

Świat zawirował. Zrobiła kilka niepewnych kroków w tył. Nadepnęła na coś miękkiego. Astra zerwała się na równe nogi. Dziewczynka wytarła łzy, a suczka spojrzała się na nią swoimi błędnymi oczami. Tylko nie szczekaj, proszę, tylko nie szczekaj. Astra rozwarła paszczę, jednak wydobyło się z niej tylko ciche ziewnięcie. Ociężale przeciągnęła przednie łapy i zamerdała fioletowym ogonem. Amnestia odetchnęła. Kucnęła koło pupila i ściągnęła koc z łóżka. Obie ukryły się pod cienkim materiałem, ale ta bariera nie była zbyt mocna. Przepuszczała pomiędzy dziurkami ostre słowa.

— Dziewczyno, co ty masz w głowie? Kradniesz i nawet nie potrafisz mi spojrzeć w oczy. Nie tak ciebie wychowywałam! 

Umysł Amnestii, wbrew sercu, wyobrażał sobie, jaka sytuacja rozgrywała się za cienką ścianą pokoju. Widziała nieduże pomieszczenie. Mały stolik, przy którym lubiła jeść lody, stał tuż przy drzwiach. Po przeciwnej stronie znajdowała się prowizoryczna kuchnia. Plastikowe meble i nalepki heliocentryczne imitujące światło słoneczne jak zwykle były ubrudzone brązowymi plamami, to po jedzeniu, to po fekaliach psa. Właśnie tam stała jej musia. Pewnie nie dokończyła zamiatać. Podłoga cały czas ścieliła się kurzem. Dziesiątkami prarostoczy, jak to żartobliwie mówiła o tym Fatma. Więc stały naprzeciwko siebie. Łyse, wychudzone, gotowe zagryźć się, gdy tylko ta druga sprowokuje. Amnestia widziała je trochę, jak karykatury ludzi zdobiące marginesy zeszytów.

— Nic nie ukradłam! Te pieniądze mi się należały. Ja też chcę mieć coś od życia, a nie tylko ciągle pompujecie wszystko w Avelera!

— Dlatego mamy teraz umrzeć z głodu, bo ty masz taki kaprys? Taka z ciebie dorosła? A do tego jeszcze ten chłopak z gangu cały czas przesiaduje przed domem. Chciałaś mu się przypodobać? Wiesz, że on jest szmalcownikiem? Łapie dziesiątki takich jak ty i... — przerwała w połowie. Nie lubiła, jak się ją lekceważy. Pomruczał coś jeszcze tylko pod nosem, ale Amnestia nie usłyszała dokładnie co. Głośno westchnęła i znów przemówiła. — Czy ty zdajesz sobie sprawę, że tu chodzi o nas wszystkich, nie tylko o ciebie?

— Trzeba było o tym pomyśleć, gdy sprzedawałaś nasze Drzewostany. Kiedy wybierałaś, które z nas będzie miało przyszłość! — warknęła.

Nastąpiła cisza, ale nie taka naturalna. Nie ta, w trakcie której wszystkie emocje rozpadają się w powietrzu. Burza. Cisza przed burzą. Nawet Astra to wiedziała, bo położyła pyszczek na kolana dziewczynki. Amnestia odtwarzała dramat w głowie. Wyobraźnia była oknem na to, czego wzrok nie obejmował. Matka z siostrą mogły przecież teraz patrzeć sobie prosto w oczy. Przekazywać wzajemną niechęć. Wbijać sztylety w źrenice, licząc, że dojdą aż do mózgu.

Piorun uderzył. Przetoczył się łoskotem przez pokój, wpadając do ucha dziewczynki. Kto zaczął? Matka, na pewno ona. Fatma nigdy nie atakowała pierwsza. Oczyma wyobraźni widziała, jak żylasta pięść wali w rumiany policzek. Siła uderzenia pewnie rzuciła siostrę na meble. Może się wgniotły. Dalej cisza. Tylko oddech, ciężki, jakby wydawała go maszyna spalinowa. Szept matki. Chyba zdała sobie sprawę z tego, co zrobiła. Drugie uderzenie i krzyki. Burza rozpętała się na dobre.

Nie było dokąd uciec myślą. Żadna z zabawek nie gwarantowała spokoju. Mała musiała uciekać. Znów wychyliła czerwoną czuprynę zza drzwi. Wyglądały prawie jak siostry. Jedyne, co je odróżniało, to zmarszczki. Czoło matki ścieliło się nimi obficie. Falowały, odwracając uwagę od łysiny. I jeszcze oczy. W błękitnych tęczówkach Fatmy wciąż płonął żar życia. U matki dogasał.

Zapakowała do plecaka starą kurtkę przeciwdeszczową, w Rewie nigdy nie można ufać prognozom. Ścisnęła smycz, na której trzymała pupilkę i pośpiesznie zakradła się do wyjścia. Domykając drzwi, poczuła uderzenie. Z drugiej strony, gdzie wciąż szalał żywioł, ktoś rzucił czymś ciężkim. Oby nie wazonem. Wujek wściekłby się, gdyby ktoś zniszczył jedyną pamiątkę po babci. Po tym nastąpiła salwa niecenzuralnych słów. Brzydkich, tych kanciastych. Amnestia odetchnęła z ulgą, gdy z każdym krokiem krzyki słabły. W końcu zostały przytłumione przez szmer gaju. Salwy głośnego śmiechu. Nagabywanie sprzedawców. Piski maszyn prężących stalowe muskuły.

Wychodząc z części mieszkalnej betonowej kopuły, dziewczynka przeszła przez sieć straganów. Astra wyrywała się, by chapnąć jakiś smakołyk. Korowody egzotycznych owoców wyglądały niezwykle apetycznie. Gdyby tylko Amnestia miała pieniądze, zafundowałaby sobie i suczce owoc ziemi, albo nie, pudding z czarnej marchwi. Poczuła ssanie w żołądku. Zignorowała to.

Błyski ze stoisk z holoczytnikami oślepiły ją. Miała przed oczami tylko żółcie i czerwienie. Dlaczego nikt nie wpadł na pomysł by wybudować w nich osłony? Zachybotała. Astra zaczęła ją prowadzić. Trochę na oślep, trochę kierując się instynktem. Najważniejsze, że była, bo dzięki temu choć na chwilę Amnestia miała okazję czuć się w pełni beztrosko.

Wysoka postać płynąca z tłumem nadepnęła na nogę dziewczynce. Mała pisnęła. Szybko odwróciła głowę, by rzucić jakąś obelgę w stronę przechodnia, jednak ten zdążył rozpłynąć się pomiędzy stoiskami. Przewróciła oczami i przyśpieszyła kroku. Przecinając kolejne sektory, mijała punkty z mikrochipami i implantami. Przy jednym z nich zauważyła wujka. Przeszła tuż obok, próbując ocenić, czy on w ogóle ją widział. Jego mechaniczne ramię ekspresyjnie wyrażało niezadowolenie, był zajęty targowaniem się ze sprzedawcą. Nieśmiały uśmiech spowił twarz Amnestii. Póki nie było go w domu, nikt nie mógł ucierpieć zbytnio. Mała wiedziała, jak porywczy to człowiek. Blizny na nogach przypominały jej o tym każdego dnia. 

Ostatni sektor straganów usiany był małymi stoiskami z perukami. Piękne długie, dla dam aspirujących do życia daleko od Labiryntu. Gniewne podgolone na bokach, dla zadziornych gangsterów. A kolczaste irokezy dla młodzieży, która niszczyła mury miasta. Amnestia przyglądała się im z uwagą. Czuła, jakby szeptały do niej — i ty możesz być piękna. Wtedy jej uwagę przykuła jedna szczególna. Srebrna, zrobiona z włosia limanowca. Taka sama, jaką trzymała matka. Czyli to o to poszło. Musiała kosztować małą fortunę. Amnestia dobrze pamiętała z wideonauk, że limanowiec był krzyżówką kilku gatunków zwierząt. Żył tylko po to, by można było przerobić go na coś ładnego. Hodowany w podobny sposób, co bydło przed Wojną Grzybów. Farmy śmierci. Dreszcz przeszedł jej po plecach. Okropieństwo

Wielkie szklane łuki przemielały masę ludzką, która jak fala, piętrzyła się i opadała próbując na raz opuścić gaj i do niego wejść. Promienie słońca przeciekające przez szkło, zaczynały łaskotać skórę dziewczynki. Miła odmiana od ulewy. Stanęła bliżej swojej ulubienicy, unikając rozdeptania przez innych.

— Pamiętasz, jak kiedyś nosiłam cię tutaj, bo bałam się, że cię rozdepczą? Teraz twoja kolej — zachichotała, na co Astra odpowiedziała cichym szczeknięciem.

Suczka nie należała już do najmniejszych. Okrągłe półtora metra wysokości zwracało uwagę. Jak krowa, śmiał się zawsze wujek. Wtedy Amnestia poprawiała go, w głowie oczywiście. Jak konik.

Gdy wyszły na ulicę, świat zaczął zmieniać swoją naturę. Rzeczywistość nabierała cieplejszych barw i przyjemniejszych dźwięków. Przez uszy dziewczynki zaczęła przelewać się symfonia, której betonowy sarkofag nie dopuszcza do środka — stukoty silników przestarzałych pojazdów, nagabywania potężnych ludzi z holoreklam tańczących pomiędzy budynkami i coś jeszcze. Tak, to była muzyka chodnikowa. Specyficzny rodzaj dźwiękowej abstrakcji, który za podstawę obrał trochę banalne klawiszowe melodie, przełamywane przez nagły glitch. Muzyka od ludu dla ludu.

Dziewczynka przecięła pierwszą ulicę. Minęła grajka, wsłuchując się w miarowe uderzenia syntezatora. Bez zastanowienia zaczęła podskakiwać w rytm muzyki, szczerząc zęby do niezwykle pogodnego nieba. Astra wykonywała energiczne ruchy, zupełnie jakby naśladowała Amnestię. Głupol, pomyślała mała. Przecież pieski nie tańczą. Wtedy naszło ją niecodzienne pytanie: a co jeśli robią to gdy nikt nie patrzy?

Kałuże dziurawiły ulice. Woda przybierała niezdrowy, bladoróżowy kolor. Amnestia nie zważała na to i podskakując w rytm muzyki, którą nuciła, zaliczała kałużę za kałużą. W ślad za nią poszła Astra, której fioletowa sierść szybko zmieniła kolor na różowy. Pomyje labiryntu tryskały niczym rozgrzane gejzery. Krople osiadały na twarzy dziewczynki. Chwila, moment i parowały, pozostawiając po sobie jedynie strużki brudu. Ludzie mijający małą i Astrę mieli miny pełne politowania nad dziecinnością tej zabawy. Pewnie zazdrościli im swobody i czasu. Tak, ludzie zawsze wyszydzają to, czego nie mają, pomyślała mała. 

Krok, a za krokiem zmiana. Labirynt tracił rozmach. Wielkie żelbetonowe konstrukcje dotykających nieba przechodziły w bardziej przemyślane, mniej chaotyczne budowle. Centra handlowe w kształcie księżyców, gaje malowane konstelacjami oraz kościoły ze strzelistymi dachami. Całość otulał delikatny blask neonów, których nawet za dnia nikt nie wyłączał. Gdzieniegdzie pojawiały się chmary motyli barwione w loga konkretnych korporacji. Astra ochoczo wbiegła w taki rój i szybko chapnęła dużego owada. Zielona krew zaczęła ściekać suczce z pyska. Amnestia, nadal lekko podskakując, również złapała motyla. Namoczyła palce w wodzie i rozmazała wzory na skrzydełkach. Logo przedstawiające gwiazdę zamkniętą w okręgu zmienia się w serduszka i uśmiechnięte minki. Zadowolona ze swojego dzieła, wypuściła owada. Ten pokręcił się w powietrzu i spadł za śmietnik. Pewnie był śpiący.

Kilka ulic dalej czekała już na dziewczynkę wyrwa w murze, jedno z wielu dzikich przejść pomiędzy Skrami a slumsami Labiryntu. Wyłom nie był duży. Metr na metr, ukryty pod płachtą z metalu. Mała ścisnęła mocniej smycz. Przekroczyła tajne przejście w pośpiechu. Ostatni krok przyniósł zgubę. Zahaczyła nogawką o wystający pręt. Szew puścił w mgnieniu oka. Fala błota przysłoniła świat. Astra wyrwała się ze smyczy. Świetnie, po prostu świetnie. Mało miała już problemów? Odgarnęła błoto z oczu, by zobaczyć, jak jej pupil wesoło merda ogonem, skacząc w brudzie. Dziewczynka podniosła się z krzywym uśmiechem.

— To nie jest nasz szczęśliwy dzień, Astra — wydukała, zauważając przed sobą małe bagno stworzone przez ostatnią burzę. — Mogłyśmy nie przechodzić przez park, ech. — Na moment uśmiech zszedł z twarzy.

Suczka polizała jej rękę. Dziewczynka wiedziała, co to oznacza. Uśmiech powrócił. Pieski to jednak mądre stworzenia.

Astra była na tyle duża, że spokojnie mogła robić za kucyka, więc dziewczynka wspięła się na jej grzbiet. Przemierzały bagno, tworząc jeden organizm. Astra była maszyną, a Amnestia mózgiem. Panowała nad pupilem, kierując jej pyszczek w właściwą stronę. W oddali, za koronami pełnymi pożółkłych od zanieczyszczeń liści, malował się obraz monumentalnych budowli wykonany z czarnego tworzywa. Wielkie słupy pulsowały białym światłem. Wytyczały rytm życiu, które w nich płynęło. Co jakiś czas obraz całkowicie znikał, gdy Astra pokonywała łagodne zbocze. By umilić czas, Amnestia podśpiewywała ochoczo jedną z piosenek chodnikowych:


Jestem płatkiem, płatkiem śniegu, który wiosny wyczekuje.

Jestem liściem, liściem jesieni, co czas oszukuje.


Dookoła błoto zmieniało się w zbitą ziemię, a drzewa zyskiwały zdrowszy kolor. Nawet powietrze było bardziej przychylne płucom. Świat manifestował zupełnie nowe oblicza, pełne beztroski i nieoczywistych prześwitów. Mieniły się szyldy dalekich sklepów i barów.


Jestem mrozem, ostatnim mrozem tej zimy. 

Jestem deszczem, deszczem, co nie spadł nigdy. 


Dziewczynka zaczęła drapać suczkę pod gardłem. 


Więc, Astro, może i na ciebie czekam, jak płatek, jak liść czy mróz z deszczem. 

Może kiedyś zobaczymy się j-s-s-cz-z-z e-e-e. 


Ostatnią częścią zawładnęła glitchowa improwizacja, przecinana dyszeniem suczki. Chwilę później trafiły na wybrukowaną ścieżką. Astra odetchnęła z ulgą, gdy znów mogła wyprostować kręgosłup. Dzika część parku była już za nimi, przeszły do głównej, gdzie poniszczone fontanny i popisane ławki stanowiły największe atrakcje. Gdzieniegdzie przechadzały się pojedyncze osoby w podeszłym wieku, na które nie czekała już żadna praca czy szkoła. Błądziły bez celu, czasem siadając na ławkach i obserwując niebo. Miały wzrok pusty, jakby nie należały już do tego świata. 

Pogoda była naprawdę świetna. Dziewczynka uwielbiała czuć delikatny wiatr na swoich krótkich włosach koloru ostatniego zachodu Pory Wielkich Słońc. Promienie przyjemnie piekły jej piegowaty nosek. To jednak dobry dzień.

Wyszły z parku boczną bramą, z dala od Bożych Oczu. Bruk zmienił się w płytę chodnikową, szarą i smutną. Amnestia przypomniała sobie, jak kiedyś z Avelarem dla zabawy pomalowali cały chodnik niedaleko swojego gaju. Gwiazdki, serduszka, a nawet czaszki zagościły wtedy na tym specyficznym płótnie. Dzień później arcydzieło zabrał deszcz. Rozmazał wszystko, tak, jak ona skrzydełka motyli. No może trochę gorzej.

Coś zagrodziło im przejście. Amnestia podniosła głowę. Ktoś. Bezdomny? Pewnie tak, dużo ich uciekało z Labiryntu w stronę lepszego życia. Dyskretnie ominęła ciało leżące w kałuży i już miała ruszać w krętą uliczkę pomiędzy rzędami turkusowych budynków, gdy smycz naprężyła się. Astra stanęła przy tajemniczej osobie. Wąchała jej twarz.

— Astra, co ty robisz! Chodź, bo będziemy miały kłopoty! — syknęła dziewczynka.

Suczka nie ruszyła się ani o krok. Amnestia podeszła do niej. Podniosła rękę by skarcić zwierzę, gdy nagle tajemnicza osoba poruszyła się. Ta twarz. Ostre rysy, z których ściekał szlam. Mała już ją gdzieś widziała. Wywróciła katalogi wspomnień. Gdzieś w bibliotece pamięci musiała mieć zakodowaną tę twarz. Już ją raz widziała, tylko gdzie? W holowizji? Na reklamach? Nie pochodziła stąd. Miała za długie włosy. Nawet lekko zadarty nosek wyglądał zbyt szlachetnie na graniczne okolice.

W głowie zaświeciła się jej czerwona lampka. Nie rozmawiaj z nieznajomymi. Jednak ta osoba nie była nieznajoma, wręcz przeciwnie, była dziwnie znajoma. 

— Przeziębisz się od siedzenia w tej wodzie — rzuciła przyjaźnie dziewczynka.

Kobieta nerwowo błądziła wzrokiem za źródłem dźwięku. Wyglądała, jakby jej świat dopiero co rozpłynął się w obłokach sennych marzeń, a surowa rzeczywistość wychodziła poza zdolności percepcji. Otworzyła usta.

— To źle?

Dziewczynka zachichotała, podchodząc bliżej. Wyciągnęła rękę. Tajemnicza kobieta patrzyła na nią zdezorientowana.

— Chwyć ją, to pomogę ci wstać. — Amnestia poruszyła palcami, zachęcając długowłosą. — Siedzenie w kałuży nie jest zbyt mądre, nawet w tak ładny dzionek.


2


Spoglądał przez okno na świat ludzi prostych. Robaków uciekających przed pierwszymi kroplami deszczu. Chowały kolorowe pancerzyki pod dachami wielkich budowli. Zaczął się korowód. Chyba nie robiły tego świadomie. Miały w głowach trybik stadny kontrolujący społeczne zachowania. Deszcz musiał uruchomić komendę dyscypliny. Podporządkowania się sile płynącej w żyłach — życiu.

Ulica odzyskała barwy, zakrywane wcześniej przez tłum. Ale nie, nie do końca. Ktoś biegł. Przecinał delikatną zieleń drogi. Z góry wyglądał jak mały żółty punkcik, ten z nawigacji. Komórka rakowa, pomyślał Samotwór. To od niej zaczynało się samodzielne myślenie. Choroba tocząca pokolenia, dzieląca to, co powinno zostać jednością. Niszczycielska siła dezintegracji.

Spojrzał na zegar. Dwunasta. Półmetek dnia. Obietnica tego, że do snu jest bliżej niż dalej. Samotwór czekał, ale to czekanie było męczące. Ileż można oglądać robaki? Ileż można myśleć? Chciał wrócić do łóżka. Zażyć jakieś proszki i odpłynąć do krainy snów. Tam, gdzie wszystko było dziewicze. Każda chmura i pagórek szeptały prośby — zdobądź nas. 

Kwadrans, tyle właśnie musiał czekać na Magnusa. Przyszedł, jak zawsze elegancko ubrany. Popielaty garnitur odwracał uwagę od jego zmarszczonego czoła. A te oczy? Dlaczego wszyscy tak bardzo nienawidzili snu? A może to była jakaś nowa moda robaków? 

Stanął koło Samotwora i wbił wzrok gdzieś daleko. 

— Jesteś — zabrzmiał modulowany głos.

— Jestem — odpowiedział Magnus.

— Co z Aleksis? Jest gotowa?

Magnus spojrzał na niego poważnie. 

— Jest gotowa, ale wciąż istnieje ryzyko. To już nie program. 

— To czysta wszechświadomość, wiem. Wiem o niej wszystko. Jestem jej bogiem.

— Jesteśmy — dodał uprzejmie Magnus.

Zawsze to robił. Starał się uszczknąć sukces dla siebie. 

— Więc obudź ją. Niech płynie.

— Chcesz być przy tym?

Samotwór przeleciał wzrokiem w stronę zarysów Labiryntu. Plamy światła tańczyły na dachach szklanych wieżowców. Niżej świat się rozmywał. Tonął w parze. Ale nie Metropol, tutaj wciąż padało. To, co najgorsze, zawsze przywiewa ze slumsów. Ten deszcz kiedyś wróci do nieba. Uleci do chmur, by kolejnego dnia spaść na brudną ziemię. Nieskończony krąg stanów skupienia. Wieczna zmiana.

— Nie. Ma przybyć nowa, chcę ją powitać.

— Mój szofer jeszcze nie wrócił. — Kropla potu przecięła czoło. Podążyła jedną ze zmarszczek i zniknęła w rzadkich brwiach.

— Problemy? — zapytał stanowczo Samotwór.

Magnus uśmiechnął się grzecznie. Sztucznie. Coś było nie tak.

— Jeśli korki to problemy, to tak. Do wieczora ją dostaniesz.

— W porządku. 

Egzoszkielet Samotwora zmarszczył się. Ruch, rozkazał mu ruch. Więc się obrócił. Pewnie, ale nie szybko. W stronę Magnusa, by wiedział, że go obserwuje.

— Już niedługo zacznie się nowa era. Creden wskoczy na nowy stopień współistnienia. Aleksis to udowodni. 

— To krok w przyszłość — dodał Magnus.

— Raczej zamknięcie pewnych drzwi. Jesteśmy już starzy. Nie nadążamy. Stanowimy dla tego świata wiedzę z rozsypującej się książki — pomyślał, że tak właśnie określiłby ich Aran.

— Myślałem, że nie chcesz rezygnować z władzy.

— Władza to pojęcie zrodzone w tym świecie i również tutaj powinna umrzeć. Ja odejdę razem z nią.

Zapadła cisza. Czyli Magnus nie miał mu nic więcej do powiedzenia. Szkoda. 

— Chcę, żebyś wygłosił mowę na stuleciu — rzucił Samotwór. 

Ten jeden raz wolałby, żeby jego głos nie brzmiał tak mechanicznie. Stal nie przerażała, to zwierzęcość budziła w ludziach trwogę. Oni boją się stać na powrót małpami walczącymi o ostatniego zgniłego banana, choć tak naprawdę nigdy nie przestali nimi być.

— Liczyłem, że tak zdecydujesz. O czym ma być?

— O ciele stałym, robaki lubią o nim słuchać. Daje im to jakąś…

— Nadzieję?

— Złudę sensu istnienia. Nadzieja to kąśliwe słowo. Lepiej je ważyć. Można się przez nie zatruć.

Napięcie wzrosło. Samotwór czuł, że Magnus coś planuje. Jeszcze dzisiaj ktoś będzie musiał przeszukać jego biuro. Chodziło o coś więcej poza samym świętem. Ważyły się losy całego kraju. Kopca termitów, w którym owady miały stać się czymś lepszym. Żaden fizyczny bóg nie byłby już potrzebny. Świat wyszedłby poza cielesność, człowiek zostawiłby w tyle człowieczeństwo.

— Odejdź. — rozkazał.

Więc wyszedł. Odgłos kroków odbijał się jeszcze przez chwilę echem od pustych ścian. Ostatnie tupnięcie złączyło się z dźwiękiem domykania drzwi od korytarza. Jeszcze tylko oddech ulotnił się przez mały wywietrznik i koniec. Wszystko, co związane z Magnusem, zniknęło. Prawie. Samotwór wiedział, że zostawił po sobie tylko jedną rzecz. Niepewność. Dziesięć znaków, przepustka do paranoi. 

Coś odbiło się od ściany. Żuk. Zatrzymał się na framudze, tuż obok Samotwora. Ten go podniósł i uważnie obejrzał. Skrzydełka mieniły się kolorami jak benzyna rozlana na kałuży. Był obrzydliwy. Jego nóżki szybko poruszały się w powietrzu, szukając za wszelką cenę czegoś, by się chwycić. Magnus też był taki. Każdy człowiek był. Mały, ohydny, chowający się po rogach by zachować cielesność. Żyć za wszelką cenę. Zgniótł stworzenie. Esencja istnienia rozlała się drobnymi nitkami po czarnej dłoni.

— Dzięki mnie staniecie się czymś więcej.


3


— Trzymaj — powiedziała Amnestia, wręczając kobiecie czerwoną kurtkę. — Będzie troszkę przymała, ale przynajmniej nie będziesz się tak rzucać w oczy. — Uśmiechnęła się.

Blade palce zacisnęły się na pomarszczonej wiatrówce. I nic. Zero reakcji. Po prostu tak stała i patrzyła się na Amnestię tępym wzrokiem. 

— Musisz to założyć przez ręce, a później zapiąć.

Astra przycupnęła na chodniku. Jej właścicielka starała się naciągnąć za małą kurtkę na kościste barki. Po kilku szarpnięciach udało się. Może kobieta nie wyglądała w tym najlepiej, ale lepsze to, niż chodzenie nago. 

— Nie musisz dziękować — powiedziała Amnestia. — Więc wyglądasz mi znajomo, ale nie jesteś z Labiryntu i pewnie też nie ze wschodu Skier. Masz za długie włosy... Jesteś z holowizji?

Cisza, zupełnie jakby nieznajoma pozwoliła popełnić samobójstwo wszystkim szarym komórkom. A może udawała? Może to był jakiś test? W holowizji bez przerwy kogoś wkręcali. Ciepła krew, Amnestio, tak jak ojczulek uczył!

— Nieważne... Może źle zaczęłyśmy. To jest moja psinka, Astra, a ja jestem Amnestia — powiedziała, wyciągając łokieć w jej stronę.

Brak reakcji zaczął ją frustrować.

— A tobie jak na imię? I miło by było, jakbyś dotknęła mnie łokciem. Twoja musia nie nauczyła cię kultury?

Kobieta przywitała się, jak kultura centralnego wybrzeża nakazywała. Może trochę zbyt niepewnie i nieudolnie. Musiała pochodzić z bardzo daleka. Amnestia widywała czasami osoby z Sethrii w swoim gaju. Ci ludzie byli podobni w jakiś dziwny sposób do nieznajomej. Mieli to samo błędne spojrzenie, jakby nagle, wbrew woli, ich życie zostało przełączone na częstotliwość Rewy. 

— Nie wiem... Nie mam imienia — wydukała.

Dziewczynka chwilę pogłówkowała. Uwielbiała dobierać imiona. Każda zabawka musiała takowe posiadać: różowy słonik — Różosłoniczka, jednoręka lalka — Niezręczniusia. Czasem nazywała też nieznajomych, ciekawe osobistości wyróżniające się z tłumu. Jeśli tego nie robiła, zniekształcone twarze nawiedzały ją w koszmarach. Musia nie lubiła być budzona w środku nocy, więc Amnestia podporządkowała się prawu wyższemu. Wszystko musi zostać nazwane. Nazwać znaczy uczłowieczyć.

 W końcu znalazła odpowiednie litery i wyszczerzyła pożółkłe zęby.

— Może być Ioonaksa? Kiedyś nazwałam tak moją ulubioną tulankę, którą znalazłam w kałuży. Przypominasz ją trochę, ona też miała takie długie białe włosy, ale była kalmarem. — Znów zachichotała.

Ioonaksa nie zaśmiała się, pewnie pochodziła z tych snobistycznych rodzin, gdzie na uśmiech zasługuje jedynie źle rozwiązana różniczka albo inna bzdura. Ale mała nie skreśliła jej jeszcze. Poznaj i oceń — nigdy odwrotnie.

— Idziemy na Świetliste Wzgórze, wybierasz się z nami? Może jak pójdziesz gdzieś dalej, to coś sobie przypomnisz. Musia mówi, że prawda zawsze jest na wierzchu, tylko czasem trzeba nabrać dystansu do niektórych rzeczy — coś jej nie grało w tym zdaniu. — Czy jakoś tak... Eee, nieważne, idziesz z nami w końcu?

Dziewczynka niemal czuła bicie serca Ioonaksy. Stresowała się. Gdy spojrzała prosto w jej oczy, zobaczyła małą istotkę, podobną do siebie. Może trochę bardziej zagubioną, ale wciąż niewinną. 

— Prowadź — wydukała niepewnie.


4


Z początku chodzenie sprawiało jej trudność. Nogi jak z waty wyginały się w różne strony. Co jakiś czas Ioonaksa musiała opierać się o Astrę. Suczka nie protestowała, wyglądała, jakby całkiem dobrze się przy tym bawiła. Budynki stanowiły linię startu, trasę i metę. Gdy tylko przeszła do celu, brała następny. I tak krok za krokiem wprawiała się w najbardziej podstawową czynność. Sprawiało jej to przyjemność. Budziło też coś jeszcze. Pamięć komórek. Stopy podniecone ruchem wysyłały do mózgu informacje — już chodziłyśmy, chodziłyśmy choć tego nie pamiętasz. Więc jakaś przeszłość musiała istnieć za Ioonaksą. Spalony most, czy opuszczony pałac, tego jednego była pewna. Byłam.

Zatrzymały się na chwilę przed wielkim holowizorem. Coś na nim migało. Przejechała palcami przez grzbiet urządzenia. Uważnie obserwowała, jak mieniące się cząsteczki przelewały obraz przez jej palce, tworząc kształty nieznanej jej scenerii. Nie zważała na prośby Amnestii, by ruszyły dalej. Małe kwadraciki płynęły wartkim strumieniem. Wyglądały trochę jak uosobienie geometrycznego życia — zamknięcie istoty w ciele z równych kątów. Gdy zabrała dłoń, zaczęła dostrzegać konkretne barwy. Pastelowe błękity i morskie zielenie. Później przyszły kształty. 

Scena, ludzie, postać z nienaturalnie długimi nogami. To był koncert, a przynajmniej takie mgliste znaczenie podsuwał Ioonaksie umysł. Obserwowała niesamowite show, popisowe wyczyny wokalistki wyciągającej niesamowicie wysokie dźwięki. W jednej scenie wszyscy świetnie się bawili, a już chwilę później czas jakby zwolnił. Wokalistka strzeliła sobie w głowę. Zbliżenie na twarze widzów. Cisza. Ioonaksa czuła, jakby stała tam na płycie głównej i dostała fragmentem mózgu, który rozbryzgał się po widowni. W sercu pojawiła się niepewność. Dezorientacja. Co się właściwie stało? Martwe ciało zostało zabrane przez mechaniczne ramię. Ekran na scenie rozbłysnął bardzo mocnym światłem, wręcz rażącym. W tej bieli ktoś stał. Humanoidalna istota. Wyglądała jakby była zrobiona z kryształu. Człowiek — diament. Jeszcze przez chwilę trwała ta zbiorowa dezorientacja. Nikt nie wiedział, co się stało i kim była ta osoba. Dźwięk z głośników znów popłynął. Wszystko stało się jasne. Tłum ryczał, wyrażając podziw. Głos komentatora zadudnił głośno:

— To był występ dziesięciolecia. Zuchwale odważny i nietuzinkowy. Chyba wszyscy niedowiarkowie utwierdzili się przez to w fakcie, jak cyfryzacja perspektywy jest niebywale ważna. Koncert na żywo i na Drzewostanie, kto by pomyślał!

— Dokładnie Arti, myślę, że wiele osób ze zdalnego korzystania z ciała przeniesie się na w pełni digitalny system istnienia, sam dobrze wiesz, jak ważny jest zapasowy backpuck! — Mężczyźni, którzy przykryli swoimi sylwetkami koncert, wymienili uśmiechy, a ich szafirowe zęby zabłyszczały, odbijając promienie laserów. — Ale spójrzmy jeszcze raz na ten cudowny spektakl! Trudno oderwać wzrok od tak pięknego samobójstwa!

Śmiech prezenterów i sama sytuacja oczarowały Ioonaksę. Stała jak wryta, obserwując mieniące się obrazy. Nie rozumiała zbyt wiele, nie wiedziała, czym jest cyfrowa perspektywa oraz co oznacza samobójstwo, ale te barwy. To one ją prowadziły. Były jej przewodnikiem pomagającym na nowo spojrzeć na świat. Zaczęła szukać podobnych kolorów dookoła. Umysł przejęła paleta za składowe obierając ciemnoszare strużki dymu wydobywające się spod pojazdów, brudno-błękitne niebo i matową czerwień budynków. Te kolory, choć piękne, były niczym przy istocie wykonanej z czystego blasku. To tam, w tej holowizji, czuła, że jest idealny świat pełen prawdziwych tonów, a miejsce, w którym przebywała, było jedynie mirażem, nędzną kopią niemal obrażającą esencje barw. Mając przed oczami przemianę wokalistki, pomyślała, że jeśli istnieje piękno, to ona była jego uosobieniem.

— Wiem, wiem, niezła jazda, ale posłuchasz o tym później, i tak będą trąbić jeszcze przez wiele kwadr. W końcu to wydarzenie roku, bla bla bla... — Dziewczynka zaczęła kłapać dłońmi, udając, że mówią coś bardzo nudnego. — Chodź, pokażę ci coś ciekawszego — rzuciła, ciągnąc kobietę za rękę.

Nowe pytanie zagościło w jej głowie. Dlaczego? Dlaczego miała iść gdziekolwiek, skoro tak piękny spektakl dział się tutaj? I poczuła złość. Taką prostą, co przychodzi do sprzedawcy, gdy klient zarzuca niedopełnienie obowiązków. Chciała się sprzeciwić, ale nie mogła. Nie miała prawa do własnego wyboru. Cząsteczki zatańczyły na pożegnanie i rozpłynęły się w promieniach słońca. 

Z każdą ulicą znikającą za plecami, Ioonaksa coraz bardziej czuła ziemię. Chłonęła ciepło bijące z chodnika. Delikatnie ślizgała się na mokrych punktach. Amnestia nie zwalniała uścisku. Ciągnęła Ioonaksę przez świat kolorowego szkła. Pokazywała kobiecie jakieś punkty. Mówiła coś o szarych blokach, skrywających we wnętrzu dzieci w mundurkach. Mówiła o pustostanach, które mnożyły się przy granicy z Labiryntem. Ioonaksa słyszała to, ale nie słuchała. Obserwowała migoczące światła będące w ciągłym ruchu. Oddała ciało pod opiekę Amnestii, a sobie zostawiła tylko jeden zmysł. Wzrok. Obserwowała pojazdy bez kół mknące nad ziemią, które roznosiły po drodze neonowe poświaty. Przypominały duchy szukające wiecznego spokoju.

Doszły do budynku kolejki linowej. Na peronie nie było żywej duszy. Jedynie robostrażnik trzymał wartę. Bacznie monitorował każdy ruch nowych gości. Nie miał ust ani uszu, prosta humanoidalna konstrukcja. Miał w sobie za to coś, co przeraziło Ioonaksę. To nieludzkie zimno, chłód bijący ze stali. I wielkie, czerwone oko, które poruszało się z niewiarygodną szybkością. Pewnie widzi nawet myśli. Wyobraziła sobie, jak jego wzrok wdziera się do wnętrza przez źrenice. Przenika nitkami nerwów do miejsca, gdzie kryje się prawdziwe ja. Do jądra człowieczeństwa. 

 Elektroniczny zegar wyświetlał żółtymi pikselami godzinę siedemnastą. 

  — Wszyscy jeszcze siedzą. Idealny czas by wjechać! — zapiszczała mała.

Blacha wagonika miała kolor wściekłej czerwieni. Ioonaksa przejechała po powłoce palcem, czując wibracje. Gdy wsiadła do środka, wydało jej się, że wszystko jest drganiem, a samo życie to szczęśliwa materia wprawiona w wieczny ruch. 

W środku powietrze było zatęchłe i słodkawe. Wymiociny, tak określiła ten zapach Amnestia. Ioonaksa usiadła przy wielkim, brudnym oknie. Chłonęła obraz miasta spowitego w blasku słońca. Widziała mozaiki kolorów, które tak bardzo chciała dotknąć. Myślała, że barwa jest rzeczą namacalną, tak jak pies czy woda w kałuży. Zapytała więc, żeby nabrać całkowitej pewności:

— Czym są kolory?

Dziewczynka siedziała naprzeciwko Ioonaksy. Zmęczona Astra, położyła głowę na jej kolana. Mała drapała pupila pod szyją. Spojrzała zaciekawiona pytaniem na migoczące dachy wielkich budowli otulone błękitem nieba.

— Kolory są wszystkim.

— Wszystkim?

— Tak... Widzisz, człowiek, jak wstrzymuje powietrze, robi się czerwony. Kiedy kwiatki więdną, robią się ciemne. — Dziewczynka spojrzała Ioonaksie prosto w oczy. — Wszystko zaczyna się i kończy na barwie. To jak z pobudką. Najpierw kolor, później kształt, a na końcu wiadomość, że spóźniło się do szkoły. — Zachichotała.

— A ten kształt, czym on jest?

— Zadajesz dziwne pytania. — Spojrzała na nią z politowaniem. — Kształt to auto, chleb, landrynki…

— Więc czym jest bezkształt?

Dziewczynka przewróciła oczami i odparła:

— Jak pokażę ci bezkształt, to pobawisz się ze mną i dasz mi spokój z pytaniami?

— Tak.

Kolejka zatrzymała się u stóp potężnej, prostokątnej budowli, która rozciągała się wzdłuż urwiska. Amnestia znów złapała Ioonaksę za rękę. Przeszły wąską ścieżką do celu ich wyprawy. Świetliste Wzgórze okazało się małym, industrialnym parkiem, gdzie rolę drzew grały metalowe pręty, a ich liśćmi były żarówki, które głucho odbijały się o siebie przy silniejszym podmuchu wiatru. Wyżej był jeszcze jeden poziom, pełen wielkich dysz, z których ulatywały kłęby pary. To właśnie tamto miejsce wskazała dziewczynka. Chwilę później cała trójka znalazła się na najwyższym poziomie. Usiadły przy metalowych barierkach. Wtedy Ioonaksa poczuła ciepło. Ktoś dyszał jej na plecy. Odwróciła się i choć widziała ten obraz wchodząc, zamarła. Żywy obłok wypływał mozolnie z wielkich dysz. To tu powstawał bezkształt.

— Park technologiczny Skier, chociaż większość nazywa go Świetlistym Wzgórzem. Ojczulek kiedyś pracował tutaj. — Dziewczynka zauważyła, że Ioonaksa przyglądała się chmurom. — A oto właśnie, co chciałaś zobaczyć.

Obłoki z parujących maszyn wzlatywały wysoko, po czym rozpływały się, pozostawiając po sobie jedynie metaliczny posmak w ustach. 

— To jest bezkształt. Widzisz?

— Ten bezkształt żyje?

  — To tyle jeśli chodzi o naszą umowę — westchnęła Amnestia. — Nie, to tylko chmura, ale pani na wideonaukach tłumaczyła nam, że każdy z nas na początku jest takim bezkształtem. Jak ona to nazwała? — Dziewczynka zamknęła oczy, mocno zaciskając powieki. Starała się przypomnieć tę lekcję. — Gazem, jesteśmy wtedy gazem — powiedziała i uprzedzając pytanie Ioonaksy, dodała. — To jeden ze stanów skupienia, jakichś etapów życia, a w każdym razie tak mi się wydaje. Pani porównywała to do liczb. Bo każdy stan skupienia... Eee wynika z siebie? Coś takiego. Nie ma dwójki bez jedynki... Zresztą, nieważne, pewnie już kiedyś o tym słyszałaś, w końcu to główne wideonauki — ucięła temat, kładąc się na Astrę.

Ioonaksa odwróciła się w stronę miasta. Ale ten bezkształt wciąż był za nią. Muskał plecy ciepłymi palcami. Nie dawał o sobie zapomnieć. Prowokował do pytań, ale nie mogła. Amnestia nie chciała o tym mówić. Ale właściwie dlaczego? Może ją to męczyło? A może po prostu była skołowana ciągłym tłumaczeniem oczywistych rzeczy? Ioonaksa zignorowała bezkształt i skupiła wzrok na metropolii.

Miasto tonęło w obłokach pary. Ulatniały się wspomnienia po burzy, o której tak żywo opowiadała Amnestia w trakcie drogi. Rozmyte budowle tworzyły potężne labirynty, sieci połączeń, na których szczytach tańczyły słoneczne refleksy. Jednak to wszystko było dla Ioonaksy tylko obrazem, teoretyczną przestrzenią, o której wszelkie informacje rozmywały się jak obserwowane wcześniej obłoki. Sens był gdzieś obok, czuła, że z każdym niewypowiedzianym słowem ulatuje go coraz więcej, jakby z tyłu czaszki istniała szczelina, która przepuszczała wszystko, co dawniej znane, robiąc z niej wydmuszkę. Skołowana, wciąż nieoswojona z posiadaniem czegoś takiego jak zmysły, spojrzała uważniej na miasto. Architektura zmienia swój przekrój, im bardziej szła na zachód. Na samych krańcach miasta widziała tylko powyginane słupy wielkich konstrukcji, monumentalne, lśniące się bielą. Gdzieś zza oparów wystawały rysy potężnego pałacu górującego nad miastem. Ioonaksa widziała dobrze jedynie jego dach. Polerowane złoto. Kolejne słońce. Gdzieniegdzie obraz przecinały wagony metra, które na zmianę znikały pod ziemią i wyciągały się ponad jej powierzchnię. Kobieta żałowała, że przez buczenie maszyn obok nie mogła usłyszeć nowych dźwięków.

Fale spokoju obmywały świadomość, tuląc Ioonaksę do snu wśród słonecznych promieni. To było dobre miejsce by odpłynąć. O wiele lepsze niż zimna kałuża, gdzieś tam, setki kroków stąd. Powieki opadały. Buczenie już w ogóle nie przeszkadzało. Było przyjemne. Brzmiało jak kołysanka. Ioonaksa otworzyła jeszcze raz oczy, by zobaczyć, czy świat wciąż tam jest. Ten rozmyty widok wciąż płynął. Para kradła kształty budowli, wypluwając te już przeżute. Wtedy dostrzegła coś więcej. Linię. Dziwną, po której nie przejeżdżało metro. Tajemnicza kreska dzieliła miasto, które po wschodniej części trochę różniło się od reszty. Przypominało raczej dżungle, las losowo rosnących drzew, które pięły się coraz wyżej by zagarnąć jak najwięcej słońca dla siebie, podczas gdy po drugiej stronie sady i ogrody wyrastały spokojnie pod bacznym okiem architektów.

— A tam? Co to za linia? — Wskazała. 

Dziewczynka zmrużyła oczy, uśmiechając się delikatnie.

— To jest granica dzielnic, tam właśnie mieszkam. 

Ioonaksa poczuła, jak senność odchodzi. Zastąpiła go ciekawość.

— Dzielnic? Jest więcej takich linii?

— Nie jesteś stąd, prawda? — Dziewczynka westchnęła. 

Ile cierpliwości posiadają małe dziewczynki? 

— Dzielnic jest pięć: Labirynt, dla tych, których być nie powinno, dla nas. Ageisis, dla artystów i naukowców. Czerwony Młot, dla pracowników i fabryk. Skry, dla rodzin i firm. I Metropol, gdzie jest miejsce tylko dla najbardziej zasłużonych obywateli, tuż u boku bogini. — Oczy dziewczynki zdradziły myśli. Coś zaświeciło. — Trochę mi ją przypominasz. Mama często ogląda ją na hologramach. Nigdy nie widziałam kogoś ze zbliżonymi twarzorysami, może stamtąd skąd pochodzisz, jest teraz taka moda? — pytanie zawisło na chwilę w powietrzu, jednak dziewczynka szybko powróciła do tematu. — Nie pytaj skąd się ten mur wziął. Akurat tę lekcję przegapiłam — skrzywiła się. — Ale ten mur to tylko mur, ma dziury. Mama zawsze powtarza, że wszystko ma dziury, od sera aż po szatę niebieskiego kapłana. Ja mam na przykład dziury w zębach. — Dziewczynka otworzyła szeroko buzię i zaczęła pokazywać ubytki w uzębieniu, na co Ioonaksa poczuła wewnątrz dziwny skurcz. 

Mała spojrzała zrezygnowana.

— Tam, skąd pochodzisz, nie śmiejecie się?

— A czym jest śmiech? — dopytała naiwnie Ioonaksa.

— Śmiech to taka zabawa, banan na twarzy. Ja śmieję się z głupich min, takich jak ta. — Wykrzywiła twarz w kwaśnym grymasie, robiąc przy tym zeza.

Ioonaksa znów poczuła łaskotanie w środku. Podniosła kącik ust, ku zadowoleniu małej. Śmiech jest dziwny.

— Bardzo dobrze! Może jednak nie jesteś cyborgiem!

Słońce powoli zaczynało znikać za szklanymi wieżowcami, puszczając ostatnie wiązki światła. Pryzmaty zmieniały szare ulice w wielobarwne wachlarze. Pastelowe mozaiki kolorów z każdą chwilą nikły. Schodziły w wulgarne barwy, ulice przejmowały ostre kolory cieknące z okolicznych neonów. Miasto zaczynało pulsować. Łuna spowiła ciemne niebo. Wtedy znacznie bardziej widoczne stały się potężne sylwetki ludzi z holoreklam. Skąpo ubrane kobiety tańczyły między budynkami i machały w różne strony. Każda trzymała coś w ręce. Jakieś produkty, ale Ioonaksa nie mogła dostrzec, czym dokładnie były. Buczenie zza pleców ucichło, miasto mogło wybrzmieć. Przestrzenie pełne krzyków, klaksonów i warkotu, dziwnej muzyki czy zniekształconego echa błąkały się od umysłu do umysłu, by raczyć mieszkańców uliczną symfonią. To wszystko wlewało się przez lejek do ucha Ioonaksy. Z elementów dźwiękowej układanki zaczęła tworzyć wzory rzeczy, z którymi miała kontakt. Znała już pisk kolejki i głos ludzki, jednak betonowa dżungla wciąż pełna była obcych odgłosów. Brakowało wielu puzzli.

— Wszyscy tutaj jesteście tak... — Kobieta szukała odpowiedniego słowa. — Rozmowni?

— Niezbyt. Zazwyczaj każdy się mija. Musia mówi, że jestem przez to wyjątkowa i mogę zajść tak daleko jak mój brat!

Ioonaksa z zaciekawieniem zapytała:

— A kim on jest? 

— Doktorantem na Uniwersytecie Północnym w Ageisis, tuż przy Metropolu. Prowadzi badania z ważnymi ludźmi. Musia powiedziała, że pewnego dnia po nas wróci i razem zamieszkamy przy zatoce! — Dziewczynka skupiła wzrok na migoczących światłach wjeżdżającej kolejki. — Bardzo chciałabym go znowu zobaczyć. Kiedy jeszcze z nami mieszkał, odprowadzaliśmy ojczulka do pracy, a sami siedzieliśmy tutaj godzinami. Patrzyliśmy na świecące punkty w mieście i tworzyliśmy z nich kształty. Czasem był to słoń, czasem wieloryb... Obiecałaś, że ze mną zagrasz, to może właśnie w to, co?

Ioonaksa przytaknęła, choć nie wiedziała, na co się zgodziła. Czuła, że Amnestia skrywa dziwny ból. To rodziło chęć opieki nad małą, rudowłosą dziewczynką. Stworzenie świata, gdzie mogłaby być bezpieczna. Gdzie obie mogłyby być bezpieczne.

Skupiła się na grze. Łączenie świecących punktów, ale po co? Przecież były od siebie oddalone, błyszczały nieregularnie. Nie miały żadnych punktów wspólnych. To nie miało sensu...

— To może inaczej — powiedziała Amnestia po kolejnej próbie tłumaczenia zasad gry. — Pamiętasz, jak wyglądał wagon kolejki?

— Tak.

— Spróbuj znaleźć to samo w jakichś świecących punkcikach, połącz je liniami w wyobraźni.

Skupiła się. Wybrała punkty. Mocno świecący neon jakiegoś baru niewidzialnymi liniami został związany z lampami ulicznymi. Ioonaksa widziała wykrzywiony prostokąt kolejki górskiej. Amnestia zareagowała brawami, gdy tylko zobaczyła kształt, który stworzyła kobieta. Dalej szło coraz łatwiej. Psy, słońce, żarówki. Ioonaksa zaczęła czerpać przyjemność z wymyślania kształtów. Każde światło było jej zabawką. Mogła dodać wszystkiemu dowolny szablon, zmienić podstawowe wartości. To prawie tak, jakby manipulowała rzeczywistością.

 Wspólną zabawę przerwała Astra, która wygrzebała się spod pleców Amnestii. Znudziło ją pewnie leżenie. Merdała energicznie krótkim ogonem. Dziewczynka chwyciła metalowy pręt, który leżał obok niej i rzuciła go przed siebie, a ten głucho załomotał, znikając w industrialnym lesie. Suczka wystrzeliła. Ioonaksa z uwagą przyglądała się sylwetce, przemykającej przez metalowy labirynt. Żarówki jarzyły się bladym światłem, rzucając cienie na konary urbanistycznego lasu. W pewnym momencie w głowie Ioonaksy ożyło pytanie:

— Inni ludzie też tutaj przychodzą?

— Czasem spotykam pracowników, ale staram się ich unikać. Są bardzo niemili i straszą mnie robostrażnikami. Poza nimi mało kto tutaj zagląda, bo są lepsze punkty widokowe, wiesz, bez dyszących maszyn i buczenia. Ja też nie przesiaduje tutaj codziennie, czasem przyjdę, gdy wuj lub musia wszczynają awanturę w domu. Tutaj nie słychać brzydkich słów. Mogę sobie po prostu posiedzieć i popatrzeć na wszystko inaczej, trochę jak te staruchy, które snują się po parkach bez celu. — Jej wzrok zrobił się mglisty. Coś wspominała. — Patrzę sobie na wszystko, na szumiące drzewka, na chmurki, na życie, które nie było mi pisane. Wiesz, nie zawsze tak było. Kiedyś musia była inna… Masz rodzinę?

— Nie wiem.

— Ja też nie wiem, czy ją nadal mam. Musia po śmierci ojczulka stała się inna. Nie wiem, czy wiesz, o co mi chodzi. — Starała się uśmiechnąć, ale jedyne, na co było ją stać, to krzywy grymas. — Czasem wszystko się zmienia, a my nie jesteśmy na to gotowi. To jak emocje, gdy czekasz na wynik sprawdzianu, który myślisz, że dobrze ci poszedł, a ostatecznie nie zdajesz. Tak było po śmierci ojczulka, wszystkie bajki z holowizji straciły kolor. Cała magia zniknęła.

To były brakujące słowa, które momentalnie stworzyły pomost w głowie Ioonaksy. Magia, to ona zniknęła w momencie oderwania wzroku od holowizora. Uleciała ze świadomością, że ten świat jest wyblakły, obdarty z prawdziwego piękna. Rozgrabiony jeszcze przed jej narodzeniem. Pozostała tylko rama po dziele sztuki, przypominająca, że kiedyś w niej tkwiło prawdziwe piękno. Ale to piękno przecież nie mogło tak po prostu zniknąć. Ta magia też. Musiała się gdzieś ukryć. Może w tej neonowej dżungli? A czym właściwie mogła być ta magia poza splotem kolorów? Może prawdą o przeszłości startej dokładnie z pamiętnika umysłu.

 Ioonaksa błądziła wzrokiem po alejach pełnych aut i świetlistych dróg, widziała nieopodal kolumny żywych punktów, które przelewały się i zmieniały swoje składowe. Im mniej było w Ioonaksie magii, tym bardziej nabierała dystansu do tego świata, zaczynała widzieć wszystko jako wielką chmurę możliwości. Mogła być przecież każdym, taksówkarzem naciągającym klientów, słynną wokalistką budzącą kontrowersje, czy nawet przykładną matką. Po chwili przemyśleń nieśmiało wyszeptała:

— Rozumiem cię

Na twarzy Amnestii pojawiła się nieznana Ioonaksie mina, coś pomiędzy szczęściem a smutkiem. Chwilę później dziewczynka przytuliła kobietę, wycierając ukradkiem szklane oczy. Ioonaksa poczuła ciepło jej skóry, miarowe pulsowanie żył, delikatne podnoszenie się i opadanie klatki piersiowej. Ciało drugiej osoby wzbudziło w niej fascynację, która zagłuszyła wszystkie wcześniejsze uczucia. Czy jej powłoka wygląda podobnie? Czy ma tak samo nastroszone włosy i piegowatą twarz w oczach innych ciał? Czy oddycha równie miarowo? Czy wszystkie ciała czują dokładnie to samo w tym samym momencie? 

— Cieszę się, że jesteś... — Dziewczynka wyglądała, jakby chciała coś powiedzieć, ale nie wiedziała, czy jest to stosowne. — A może chciałabyś przenocować u mnie? Musia nie pozwala mi przyprowadzać obcych, ale ty nie jesteś już obca. Poza tym dobrze ci z oczu patrzy. Musia zawsze powtarza, że w oczach człowiek skrywa najmroczniejsze sekrety. Ty chyba nie masz ich w ogóle. — Podrapała się po głowie. — To jak będzie, Ioona?

Zgodziła się, jednak nie tylko z braku lepszych opcji, ale dlatego, że szczerze polubiła Amnestię. Czuła jakiś dziwny rodzaj więzi, jakby ich dusze były spokrewnione, związane nicią tych samych smutków. 

Świat przestał jawić się Ioonaksie jako spektrum barw. Przypominał raczej ich manifestację na płótnie, tworząc obraz życia. Rozrzucone w różne odcienie ulicznych zakamarków, istniały tylko po to, by coś mogło zamknąć je w konkretnych kształtach. Przelać kolor z probówki do probówki uzyskując bruną żółć światła padającego z sodowych lamp. I jeszcze tych krzykliwych napisów na taksówkach. 

Szły małymi uliczkami. Tymi wąskimi pasami ściśniętymi pomiędzy nowoczesnymi budowlami. W pewnym momencie Amnestia zapięła Astrze smycz i zboczyła z wąskiej ścieżki. Ioonaksa dotrzymała kroku. Weszły w falę ludzi. Ioonaksa poczuła wilgotne oddechy na swojej skórze. I ścisk, może nie obezwładniający, ale mocny. Ludzie wylewali się z metra. Ciepło, ciała wydzielają niezwykłe ciepło. Krok za krokiem uścisk zmniejszał się. Zza turkusowych budynków wyłonił się obraz szeleszczących na lekkim wietrze drzew. Skręciły w znane Ioonaksie miejsce. To tam zyskała świadomość, ubrała się w cielesność. Kałuża wyparowała w przeciwieństwie do nadziei na odzyskanie utraconej tożsamości.

Szły w ciszy. Łuna miasta delikatnie oświetlała dziką część parku. Będąc już przy samym murze, Ioonaksie rzuciły się w oczy ciekawe rysunki na betonowej ścianie. Odciśnięte kolorowe dłonie, spływające uśmiechami twarze emanowały dziecięcym ciepłem. Lekko rozmyte kwiaty i kształty, których nie rozpoznawała, barwiły szary beton. Wzbudzało to w niej uczucie beztroski, jakby ten świat niósł za sobą coś więcej. Jakby poznanie prawdy nie było nieosiągalne, jakby sama prawda była na wyciągnięcie ręki. Jednak co jej poznanie dałoby poza poczuciem zakorzenienia w świecie? Kolejne pytania, ciągi myślowe, do których tworzenia czuła niesamowity pociąg. Kolejne pytanie jest obietnicą wieczności, ciągłego rozwoju drzewa umysłu, który kwitnie z każdą nową perspektywą. 

Wszystko jednak prysło, gdy przekroczyła granicę dzielnic. Z drugiej strony mur odrzucał. Był pokryty dziwną, zieloną substancją. Szpeciły go krzykliwe hasła i wulgarne graffiti rozebranych kobiet. U samego spodu popisany był niezliczoną liczbą słów, gdzie szeroka paleta różnych przekazów przyprawiała Ioonaksę o ból głowy. Przekrój był szeroki, od wyznań miłości, poprzez groźby śmierci, na pseudonimach początkujących gangsterów kończąc. Ioonaksa skupiła się przez chwilę na jednym napisie, składając powoli literki. Czytanie, choć ewidentnie wyuczone wcześniej, przychodziło jej z trudem. Będąc już kilkanaście kroków od muru całość ułożyła się w miarę logiczne zdanie: „Wieczność i ta planeta nie są naszymi przyjaciółmi”. Kobieta wskazała dziewczynce napis, ale ta machnęła na to ręką.

— Musia mówi, żeby tego nie czytać, bo to piszą źli ludzie.

Kilka kroków później wyszły z cienia bocznej uliczki. Ioonaksa zamarła. Oto przed oczami przeskakiwał jej świat, który z daleka stanowił jedynie zbiór linii i świateł. Tutaj życie pędziło jeszcze szybciej niż za murem. Wkroczyły w serce zatłoczonej ulicy. Sporo twarzy było ukrytych pod kapturami, z niektórych spływały kolorowe dredy. Gdzie indziej przebiegały kilkumetrowe postacie, cyborgi, ludzie ze zwierzęcymi cechami. Nad głową Ioonaksy zapętlała się linia metra, która, wychodząc pomiędzy betonowe budowle, na chwilę zasłoniła blask holoreklam wyświetlających się na najwyższych budynkach. Neony w stonowanych kolorach różu, błękitu i czerwieni osaczały blaskiem przechodniów, tworząc na ich twarzach witraże miasta. 

Zapach spalenizny i rozgrzanych w studzienkach fekaliów zemdlił kobietę. Stłumiła odruch wymiotny, chwytając dziewczynkę za rękę. Mała spojrzała na nią trochę zatroskana.

— Wszystko w porządku? Wiem, że nie pachnie tutaj ładnie. Bierz małe oddechy i płuca się przyzwyczają.

Jej oddech stał się płytki, trochę nierówny.

— Chodź, po zmroku lepiej się tutaj nie szwendać.

Szły, chociaż Ioonaksie bardziej kojarzyło się to z płynięciem. Wniknięciem w żywy nurt i zwiedzaniem wnętrza jakiejś istoty najwyższej. Istota najwyższa, pomyślała, to ciekawe słowo. Oznaczało, że ludzie musieliby być istotami niższymi, podległymi. Miasto było ich bogiem? Może, chociaż czy można samemu sobie wybudować boga? Wyprodukować wiarę i trwać w niej? Ioonaksa nie była skłonna odpowiedzieć na żadne z tych pytań. Głównie dlatego, że samo słowo bóg sprawiało jej trudność. Prowadziło donikąd. Niby rozumiała, że jest to coś większego, jednak w jaki sposób zrozumieć coś większego? Brakowało jej słów. Bóg nie miał więc definicji, pozostawiał białą przestrzeń do zapełnienia. Biały bóg, nieopisany, może to właśnie taki powinien pozostać?

Krok za krokiem Labirynt nabierał rozmachu. Jego budowle pięły się coraz wyżej. Przybierały kształty irracjonalne, jakby architekt zalał projekt konstrukcji kawą i na szybko starał się odwzorować schemat. Widząc schodkową wieżę przechyloną ostro na prawą stronę, Ioonaksa zmieniła zdanie. Żaden architekt nigdy nie widział planów tych budowli.

Ulice przesiąknięte były dźwiękami miasta. Ktoś krzyczał z prawej, ktoś pisnął przy Ioonaksie. Klaksony, szum, jakaś muzyka. Bodźce stymulowały umysł. Szepczcie mi swe historie, szepczcie, póki nie ogłuchnę. Amnestia nie zwalniała uścisku, w drugiej ręce równie mocno trzymając smycz z Astrą. Prowadziła je przez rzekę ludzi bardzo sprawnie, jakby nurt był jej żywiołem. Trzymała się z dala od bocznych części chodnika. Świat na krawędziach musiał być więc niebezpieczny. Z jednej strony otwarty na jezdnię, po której przejeżdżały ciężkie samochody. Inne niż te w Skrach. Rdza sypała się za nimi, gdy tylko wjeżdżały na wzniesienie. Co jakiś czas deszcz iskier przemknął przez tłum, zwracając uwagę Ioonaksy. I pytała samej siebie, dlaczego wszyscy ignorują taki spektakl? Wiedziała, że odpowiedzi na to pytanie nie pozna, więc pozwoliła mu zginąć. Błysnąć i zniknąć.

Konstrukcja, którą Amnestia nazwała Kwaśnym Gajem, była równie paskudna, co inne mijane wcześniej. Potężny betonowy sarkofag z wielkim szklanym okręgiem na samym środku wyłonił się z gąszczu Labiryntu. Wejście do budynku stanowiło nie lada wyzwanie. Jeśli kiedykolwiek był tam ustalony porządek, którym przejściem się wychodziło, a którym wchodziło, dawno przeszedł do historii. Ludzie na raz próbowali wejść i wyjść. Zostać pożarci przez beton i wydostać się ze szklanych zębów. Udało im się przebić dzięki Astrze. Jej szczekanie zwróciło uwagę osób obok na tyle, by mogły wykorzystać ten moment. Ioonaksa poczuła, jak jej ręka jest szarpana w różne kierunki. Prawo, lewo, prosto. Ulica zniknęła na zawsze.

Amnestia nie zwalniała tempa, choć Ioonaksa już dawno przestała wierzyć, że gdzieś tam czeka na nie cel. Oddechu było coraz mniej. Coś go kradło. Wszędzie były płaszcze, rozdarte spodnie, niewyraźne twarze. Świat zdawał się zamykać w dziwnej spirali falujących dzianin i anonimowych wzgórz z kapturów.

I przyszło nowe. Klimatyzowane zimne powietrze. Takie, które od razu spodobało się płucom Ioonaksy. Ścisk ludzi zwolnił. Pojawiło się światło. Masa świateł. Jakieś stoiska. Oczy zaczęły jej łzawić. Gaj nie chciał ujawnić swoich tajemnic obcym, więc płynęła dalej.

Zatrzymały się w przed jakimiś drzwiami. Ioonaksa przetarła oczy. Rozmazane pasy światła rozciągające się po podłodze nabrały kształtów. Proste strzałki wskazywały drogę do… No właśnie, do czego? Ciągnęły się daleko i znikały tam, gdzie korytarz się rozwidlał. Światło co jakiś czas zanikało pod nogami przechodniów. Niektórzy słuchali się strzałek, inni przekornie szli w przeciwnym kierunku. A one same trwały. Niezłomnie świeciły. Poświęcały swoja energię, by wskazac ludziom najwłaściwszą drogę do nieznanego.

Odwróciła się w stronę Amnestii, by spytać czym te strzałki są, jednak nie odezwała się. Dziewczynka była zajęta, dziwna maszyna skanowała jej oczy. Chyba nie zrobiła jej krzywdy. Drzwi obok otworzyły się. 

Najpierw do środka wbiegła Astra. Ioonaksa wciąż stała w strefie mroku, przyglądała się temu, co było wewnątrz. To życie Amnestii zamknięte w ciasnym mieszkaniu, brudne od brązowych plam meble, nijaka podłoga i ludzie. Dwójka. Jakaś dziewczyna, która na widok Astry przewróciła oczami. I ktoś jeszcze, obrócony plecami do drzwi, zmywający spokojnie naczynia. Głos w tle oznajmił, że teraz czas na najgorętsze hity tygodnia. Pewnie to ta cała rodzina, pomyślała Ioonaksa.

— Nie mogłaś po prostu powiedzieć, że to ty? — zapytała łysa dziewczyna przy stole

— Nie, Fatmusiu! — Amnestia wystawiła język młodszej z kobiet. — Musia, patrz kogo przyprowadziłam! Wygląda prawie jak bogini! Może u nas zostać? — Machnęła do Ioonaksy porozumiewawczo. 

Więc weszła w miękkie światło lamp. W pierwszej sekundzie poczuła się jak duch, nikt jej nawet nie zauważył. Nagle odwróciła się matka. Miała twarz trupa, bladą i podłużną, z policzkami wklęsłymi od głodu. Ioonaksie zdawało się, że widzi dokładnie jej czaszkę. 

Matka pobladła, choć Ioonaksa nie wiedziała, że jest to możliwe. Wszystkie brudne naczynia i sztućce rozsypały się po podłodze. Astra szybko zareagowała — podbiegła i zlizała resztki. Ta druga kobieta też znieruchomiała. Drzwi się domknęły. 

— Bogini? — zapytała niepewnie matka, powoli podchodząc do Ioonaksy.

Błagam, chwyć mnie za rękę. Tak bardzo chciała poczuć bezpieczeństwo. Dłoń Amnestii była poza zasięgiem. Kobieta pozostała sam na sam ze swoim przeżyciem. Musiała płynąć, poza nurtem nie miała nic innego. Nie zdążyła się odezwać, a nawet gdyby mogła, wolałaby milczeć. Bo niby co można odpowiedzieć osobie, która nazywa cię obcym pojęciem? Najlepiej chyba wtedy odejść, pomyślała, oczywiście jeśli ma się gdzie. 

— Coś ty przyprowadziła?! To android? Klon? Hologram? Dlaczego ma jej twarz? To świętokradztwo! — zawyła Matka.

Sekundę później chwyciła Amnestię i pociągnęła ją do siebie. Było w tym coś zwierzęcego. Chronić młode za wszelką cenę. A później chwyciła nóż. Ostrze zdobiły przezroczyste kropelki. Matka zaczęła mierzyć w stronę Ioonaksy. Drżała, ale nie ze złości. Ona się bała. 

— Czymkolwiek jesteś, wynoś się z mojego domu! — krzyknęła.

Z drugiego pomieszczenia doleciał niski głos:

— Zamkniesz wreszcie mordę? Niektórzy tutaj próbują coś oglądać!

— Awer, chodź tutaj! Szybko!

Wąsaty mężczyzna z robotycznym ramieniem przekroczył próg pokoju. Jego zielona koszulka łączyła plamy spod pachy z resztkami musztardy na środku brzucha. Grube brwi, zza których ledwo można było dostrzec oczy, momentalnie odkryły tajemnicę piwnych tęczówek. Stał jak wryty. Może też czuł, że to wszystko jest dziwnym snem?

— Awer! No zrób coś! — znów zapiszczała.

Ciche pikanie odmroziło jedną z figur. Fatma wcisnęła guzik z kluczykiem. Ktoś wszedł do środka. Ioonaksa obróciła się. Niski brunet uśmiechnięty od ucha do ucha przeszedł przez próg, jak gdyby nigdy nic. Kulał. W dłoniach trzymał dziwny przedmiot. Podłużny, ale poręczny, zakończony długą lufą. Broń, to słowo podpowiada jej podświadomość. I jeszcze jedno: niebezpieczeństwo.

Matka momentalnie otrzeźwiała. Ioonaksa poczuła, że nie jest już największym zagrożeniem. Obserwowała, jak ta chuda kobieta wbija wzrok w kulejącego chłopaka. I w broni. Krzyknęła, żeby rzucił kosiarza. Broń, chodziło jej o tą długą broń. Chłopak ją zignorował. Wzięła zamach. Chciała zatopić zimne ostrze w ciele intruza. Blok. Jej dłoń zawisła w powietrzu. Ioonaksa nie zauważyła nawet, kiedy w pomieszczeniu pojawili się nowi. Jeden dryblas zaczął miażdżyć rękę matki. Zgniatał palce. Coś strzeliło. Puściła nóż. Drugi dryblas obezwładnił Fatmę. Ioonaksa cofnęła się do ściany. Znów była niewidzialna. 

— Mieliśmy po prostu uciec, a nie rozwalać mi połowę domu, co ty odpierdalasz?! — zapytała z wyrzutem Fatma.

Chudzielec zrobił krok w jej stronę. Zbliżył twarz, zupełnie jakby chciał ją pocałować. Zamiast tego szepnął:

— Mądre dziewczynki słuchają rodziców.

Odsunął się i spojrzał na domowników. Chyba oceniał, kogo sprzątnie w pierwszej kolejności. Ioonaksa z rosnącym przerażeniem obserwowała, jak skacze lufą po Amnestii. On się nimi bawił. Zrzucał świadomości w przestrzeń wiecznego oczekiwania. Miejsca, gdzie żywy był tylko strach. Strach, którym się karmił. Gdy już się najadł, krzyknął:

— Młode do burdelu, resztę zabić!

— Awer, do kurwy, zrób coś! — krzyknęła matka.

Dryblas trzymający Fatmę założył jej worek na głowę i wyprowadził. Drugi chwycił Amnestię za nadgarstek. Mała zaczęła się wyrywać. Ioonaksa żałowała, że mózg wyrzucił z pamięci instrukcje obsługi ciała, to pewnie tam był tryb obrony i reakcji. Mięśnie nie reagowały. Była słupem zdolnym do obserwacji, analizy, ale całkowicie bezradnym. 

Matka chroni młode. Kobieta przybrała pozycję atakującego zwierzęcia. Nie zdążyła zareagować, bo przez pokój przeskoczyła fioletowa plama. Astra powaliła napastnika. Gryzła go. Białe kły rwały na strzępy czarną bluzę. Chciała wgryźć się w serce, by dryblas nikogo nie mógł skrzywdzić. Wtedy rozległ się strzał. 

Wzrok Ioonaksy przeskoczył na chudzielca. Uśmiechał się, ale nie w ten miły sposób. To był uśmiech ciemnej satysfakcji. Szatański, popełniający zbrodnie przez samo wykrzywienie ust. Suczka zatoczyła się, po czym padła na ziemię. Krew wypłynęła wartkim strumieniem z rany. Kropki połączyły się w małą, czerwoną kałużę. Amnestia zawyła. Histerycznie przytulała przyjaciółkę, starając się zatamować krwawienie, ale było za późno, wszyscy to wiedzieli. Śmierć nadeszła po kilku sekundach. Ioonaksa pierwszy raz widziała gasnący blask w oczach żywej istoty. Zło, to jest właśnie zło.

— Odpierdolcie się od nas! Pomocy! Niech ktoś tu przyjdzie! — krzyki dobiegały zza drzwi. Fatma chyba wciąż walczyła.

To obudziło matkę, która wpatrywała się w martwe ciało zwierzęcia. Miała ostatnią szansę, żeby odwrócić bieg wydarzeń. Delikatnie zgięła kolana i wyprężyła się do skoku. Jej długie paznokcie miały służyć za broń, ale podłoga umazana była krwią Astry. Kobieta runęła żałośnie tuż pod stopami chudzielca. On spojrzał na nią z politowaniem. Zapalił papierosa i wycelował prosto w czaszkę. Nie było już wtedy żadnej magii. Przyszłość została przypieczętowana.

— Taka stara, a taka głupia. To chyba u was rodzinne, co? — zapytał retorycznie, wypuszczając chmurę dymu.

Strzał nie był jeden, przez pomieszczenie przetoczyła się istna salwa głuchych dźwięków. Z każdym błyskiem twarz matki deformowała się jeszcze bardziej. Najpierw była kawałkiem mięsa jednak szybko przeszła w stan gęstej, wciąż bulgoczącej zupy wylanej na podłogę. Kawałki czegoś, co kiedyś było mózgiem, wzbiły się w powietrze, przypominając krwawą fontannę. Jeden z nich trafił do ust Amnestii. Mała nie wytrzymał tego okropieństwa. Padła nieprzytomna na ziemię, brudząc piegowatą twarz w krwi bliskich.

Ten horror się już kiedyś zdarzył. Tam, w tej holowizji. Koncert makabry. 

— Co się dzieje?! Mamo! Amnestia?! — do mieszkania znów doleciały wrzaski Fatmy.

Goryl podniósł ciało dziewczynki i zniknął na korytarzu. Zapadła cisza. Ioonaksa uciekła wzrokiem na Awera i jego mechaniczne ramię. Chyba podobnie, co ona, liczył, że pozostanie niewidzialny. Zupełnie, jakby wystarczyło się nie ruszać, żeby całkowicie zniknąć. Jakby z życia dało się w dowolnej chwili wyłączyć tylko poprzez skamienienie. 

Chudzielec wypuszczał kolejne kłęby dymu. Cały czas się uśmiechał. Awer spojrzał nieśmiało na Ioonaksę. W jego oczach zobaczyła pustkę. Człowiek, który zamieszkiwał to ciało, wyszedł na przerwę. Został robot obliczający szanse na przetrwanie. Wtedy jej wzrok znów przyciągnął chudzielec. Anioł śmierci.

— Byłbym zapomniał — wycedził intruz. — Pańska dawka ołowiu już nadlatuje.

Jednym, celnym strzałem przekreślił życie kolejnego człowieka. Ten odszedł z równie pustym wzrokiem co za życia. Wtedy ją dostrzegł. Obrócił broń w dłoni. Kolba była wycelowana w Ioonaksę. Zbliżał się. Szurał lewą nogą po podłodze. 

— Pani pozwoli ze mną — szepnął niemal szarmancko.

Zobaczyła tylko, jak kolba mknie ku niej z ogromną prędkością. Nie poczuła bólu, w zasadzie wszystko zniknęło w jednym momencie. Spadła w krainę, gdzie ani kształty, ani barwy nie miały wstępu.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

© Agata for Wioska Szablonów