Element VII — Dzwony na naszym pogrzebie


1


Atna oglądała siebie w lustrze. Zza drzwi dolatywały pojedyncze dźwięki Zbawców Origami, tego jedynego hitu muzyki chodnikowej, do którego miała niezwykłą słabość. Była zmęczona, choć ciemne worki pod oczami zręcznie ukryła pod makijażem. Przejechała czerwoną szminką po spierzchniętych ustach i posłała odbiciu całusa. Nie to, żeby czuła się wyjątkowo atrakcyjna. Po prostu miała ochotę z kimś poflirtować, a wszyscy przystojni chłopcy nadal byli jeszcze zbyt trzeźwi.

Poprawiła wściekle neonową perukę. Z głębi kieszeni wyciągnęła pigułkę. Ta śmieszna, podłużna pestka była gwarancją udanego wieczoru. Zamknęła oczy i połknęła narkotyk. Wykrzywiła usta. Gorzkie. Słodkie warianty były droższe, a ostatecznie i tak kopały tak samo. Atna nie była pewna, co to właściwie było. Może mirtorina, śnieżnobiała substancja sprzedawana przez dzieciaki w północnej części Labiryntu. Najważniejsze, żeby zadziałało. Wzięła jeszcze kilka oddechów. Powoli otworzyła oczy. W odbiciu nie znalazła żadnego śladu po kościstej dziewczynie z nierówno rozmazaną szminką. Włosy wyglądały zdrowo, a ten uśmiech? Zniknęły żółte przebarwienia. Wystarczy łyknąć odpowiednie piguły, żeby posklejać siebie.

Chwilę później tańczyła już obok wielkiego głośnika. Artha straciła z oczu dawno temu. Zniknął w tłumie ciał pomalowanych fluorescencyjnymi farbami. Nie musiała się o niego martwić. Znając życie skoczył załatwić im darmowe drinki. Więc tańczyła i śpiewała refren najgłośniej, jak tylko potrafiła:

Zbyt słabi, na wniebowstąpienie

Za mocni, na potępienie

Tkwimy, pomiędzy wierszami

Wypatrując zbawców o-o-origami-i-i-i


Ostatnim fragmentem zawładnął glitch. Chodnikówka najlepiej brzmiała właśnie w takich miejscach — zatęchłych dziurach, gdzie od czasu do czasu ktoś kogoś wyniósł, by wyciąć mu organy. 

Atna miała na sobie tylko obcisłe szorty z kabaretkami i za duży stanik. Nigdy nie lubiła swoich piersi, ale to teraz nie miało żadnego znaczenia. Na ten moment narkotykowego ciągu jej ciało było idealne. Ocierała się o inne ciała. Ciepłe. Pulsujące. Takie jak ona, odurzone w dzikich rytmach. Wszyscy tutaj byli współczesnymi szamanami. Dziećmi transu. Tymi, którzy tańczyli do przecinanej symfonii, by zadowolić boga przyjemności.

Zamknęła oczy. Taniec porwał ją do reszty. Jej ręce wystrzeliły ku górze, ku laserom szatkującym setki pomalowanych twarzy. Przez powieki widziała tylko przemykające kolory. Żółcie i róże. Nozdrza wyłapywały mdły zapach potu i taniego alkoholu. Zmysły szalały. Atna tylko uśmiechała się. Była na dobrej trasie, autostradzie do nirwany ćpunów. Jechała prostą drogą do tego punktu, gdy organizm sam zaczynał wytwarzać najbardziej parszywy, a przy tym najbardziej uzależniający narkotyk — szczęście.

Otworzyła oczy. W tłumie dostrzegła kogoś, kogo dobrze znała. Nie Artha. Bertena, jej byłego. Wysoki chłopak lawirował między ludźmi. Zmierzał prosto w jej kierunku. Atna czuła jego zachłanny wzrok na sobie. Ściągał z niej to, co i tak ledwo trzymało się ciała. Nawet sama z chęcią zrzuciłaby niepotrzebne warstwy materiału, ale z tyłu głowy wciąż pamiętała, że krąży tu braciszek… A on już nieszczególnie lubił ludzi kręcących się zbyt blisko siostrzyczki.

Pomyślała, że co ma być, to będzie. Chwilę później poczuła, jak ktoś łapie ją za rękę i całuje. Szorstki, źle ogolony zarost drapał przyjemnie jej twarz. Czuła smak wanilii i pomarańczy na języku. Nie mogła powiedzieć sobie nie. Ugryzła Bertena w język. Potem kiwnęła głową na prawo, ciągnąć go przez tłum.

Znaleźli pusty korytarz. Chwilę pobłądzili, aż znaleźli drzwi z narysowaną miotłą. Weszli do składzika. Berten odpalił plazmową zapalniczkę. Zaczął się rozbierać. Atna zsunęła z siebie za duży stanik. W bladym blasku jej piersi przypominały dwa małe półksiężyce. Kolejne oblicza srebrnego boga płodności, tego samego, do którego wzdychali nocami kochankowie.

Nie ściągnęła szortów. Chłopak przycisnął ją do ściany. Zaczął całować jej szyję. Ich stłamszone oddechy wypełniły pomieszczenie. Nagle pojawił się stukot. Wiedziała, że to Arth szuka jej. Kazała Bertenowi zgasić zapalniczkę i wstrzymać oddech. Gryzła swój język, by nie wybuchnąć śmiechem. Nie miała już przecież czternastu lat, żeby potajemnie randkować z chłopakami. A mimo to ją pilnował. Pewnie chciał zastąpić rodziców. Zawsze tak to sobie tłumaczyła. Te poważne gadki zupełnie nie pasowały do jego charakteru. Sztuczne umoralnianie. Próby odgrywania ludzi, których twarze z każdym rokiem coraz mocniej wycierały się z pamięci.

Kroki Artha ucichły. Berten odpalił zapalniczkę. Znów całował Atnę po szyi. Robił to niezwykle finezyjnie. Atna czuła jego erekcję przez spodnie, ale nie chciała jeszcze przechodzić do czynów. Lubiła ten moment na chwilę przed, gdy dwa nagrzewające się ciała powoli zmieniały kolor na czerwony. Gdy organizm zbierał całą krew z głowy i pompował ją w inne organy. Czyny były wtedy jeszcze nadal abstrakcyjną przyszłością. Chwila przed seksem była jak czekanie na audiencję u boga — nieskończona i piękna.

Z każdą sekundą Atna czuła język chłopaka coraz słabiej. W pewnym momencie zrozumiała, o co w tym chodziło. Zaśmiała się pod nosem. Odepchnęła Bertena i pobiegła korytarzem, bez stanika, ale też bez jakiegokolwiek zażenowania. Szukała Artha. Zaglądała do każdego składzika. Znajdowała tam tylko miotły i, co jakiś czas, zakochaną parę. Znalazła go dopiero przy barze, gdy żywo rozmawiał ze skąpo ubranymi dziewczynami. Śmiał się, nawet trochę ślinił. Był nieźle naćpany, ale to nawet i lepiej.

— Przystojniaku, nie zapomniałeś o kimś?! — krzyknęła do niego.

Arth odwrócił się, ale w jego oczach nie było już tego szczęścia, co jeszcze przed chwilą. Po beztrosce pozostało tylko wspomnienie. Na jego twarzy gościło skupienie i wycieńczenie. Wszystkie tatuaże z szyi stopniowo blakły. Wydatne policzki zapadały się. Przybyła za późno. Wracała. Szybko przytuliła Atha. Poczuła, jak wątłe jest jego ciało. Jak kruche. Gdyby ścisnęła go mocniej, pozostałaby po nim kupka prochów. W ostatnim przebłysku świadomości miała wrażenie, że Arth oddał jej uścisk. Poczuła na plecach słaby dotyk. I łzy na nagich piersiach.


2


Otworzyła oczy. Widziała Arth na tle żółtego materiału. Siedział zgarbiony i majstrował coś przy morphie. Milczał, choć pewnie wiedział, że Atna go obserwowała. Nie odezwał się do niej ani słowem, od kiedy wykopano ich z Aksolotla. Od kiedy wszystkie plany poszły w ciemność. Nici z kasy od Altara. Nici z darmowego żarcia u Aury. Musieli wrócić w betonowe objęcia rzeki-matki.

Rozprostowała kości. Rozpięła wejście do namiotu, żeby wleciało trochę świeżego powietrza. Arth też musiał czymś oddychać, chociaż pewnie go to nie obchodziło. Atna wypełzła na zewnątrz. Słońce dopiero wchodziło na szczyt nieba. Nie było przy tym tak niemiłosiernie palące jak zazwyczaj. Nadchodził czas piorunów. Ten w trakcie którego mieszkańcy koryta betonowej rzeki przenosili dobytek bliżej nieczynnych tuneli, by uciec przed deszczem i zimnem. Ale jeszcze nie dziś. Dziś był inny dzień. Atna bardzo dobrze wiedziała jaki. Nie zamierzała jednak palić róży. Nie miała dla kogo. Najlepsze, co ją w życiu spotkało, siedziało w namiocie. Żyło i tak miało pozostać.

Nie chciała jednak siedzieć z Arthem. Za bardzo bolał ją jego widok. Musiała pobyć sama ze sobą. Postanowiła podążyć wzdłóż nagrzanego koryta. Pójść za spokojnym strumykiem, podglądając życie współmieszkańców. Szła więc powoli. Mijała małe, wygaszone ogniska. Dziurawe ubrania rozwieszone na prowizorycznych suszarkach. Dzieci chlapiące się brudną wodą, płynącą powoli wydrążonym na środku szybem. Patykowate zwierzęta, zbyt słabe, by mogły kogokolwiek zaatakować. Było tutaj przede wszystkim coś, czego nie dostrzegała nigdzie indziej. Szczęście byłoby zbyt rozlewanym słowem, ale widziała przynajmniej jego krzywe odbicie. Kolejną wariację. Prawdziwy klejnot w błocie Rewy.

Pomyślała o tym, że to było dobre ćpanie. Przypomniała ciału, jak ważny był dla niego dotyk Atha. Pewnie zaraz wyrzygam cały żołądek, ale to nic. Było warto. Kładła stopy mocno. Nie bała się porozbijanego gdzieniegdzie szkła. Po kilkuset metrach zaczęła jednak żałować, że nie założyła butów. Beton nagrzał się i niemiłosiernie parzył. Nawet słabe słońce zmieniało koryto w piekło. Atna pamiętała, jak wiele razy musiała wraz z Arthem przenosić namiot pod najbliższy most do cienia. W innym przypadku zostaliby upieczeni żywcem w tym piekarniku, a smakoszy ludzkiego mięsa w okolicy nie brakowało. Mięso to w końcu mięso, gdy odpowiednio mocno zaciśnie się oczy.

Pokręciła głową, gdy zobaczyła człowieka leżącego na brzuchu. Przytulał rozgrzany beton. Obok niego niepewnie krążył ciemne ptaki z długimi dziobami — trupojerzki. Pewnie nie wiedziały, czy można już rozpocząć ucztę. Atna odgoniła je kilkoma krzykami i machnięciami.

— Żyjesz? — zapytała niepewnie człowieka.

Żadnej odpowiedzi. Obróciła ciało na bok. Zaśmierdziało spalenizną. Twarz mężczyzny była mocno przypalona, a oczy musiały zostać niedawno wyjedzone, bo w rogach oczodołów wciąż krzepła krew.

Atna zastanowiła się, czy nie schować go gdzieś. Nawet najmilszych mieszkańców koryta betonowej rzeki czasem przyciskał głód, a upieczone, ludzkie mięso smakowało w zasadzie całkiem nieźle. Atna nigdy go nie próbowała, ale po prostu pachniało nie najgorzej. Jak ten substytut wieprzowiny w jednej knajpie przy Wielkim Murze. Poczuła dreszcz na myśl o tym, że w tym miejscu mogliby faktycznie podawać ludzkie mięso.

Zostawiła ciało. I tak nie miała gdzie go schować. Do najbliższego tunelu był spory kawałek drogi, a strumień, który w lepszych czasach płynął szeroko prawie całym środkiem koryta, był niemal wyschnięty. Poza tym niemądrym było posyłać tym strumieniem zmarłych, choć tak już nakazywał tutejszy zwyczaj. I przez tych debili picie wody ze źródła  było samobójstwem. To niebezpieczeństwo zostało stworzone przez dziki lud niepotrafiący w cywilizowany sposób palić ciał, tylko puszczał w górę strumienia. Atna była związana z tym miejscem niezwykle mocno, ale nigdy nie chciałaby skończyć zgodnie z tradycją. Ot papierowy statek puszczony z nurtem, który za kilkanaście kilometrów zmieniłby się w papkę w oczyszczalni.

Zawróciła. Wiedziała, że nie powinna była robić sobie przerwy. Czas naglił, a na dobrą sprawę rocznica Zejścia była już jutro. Jeden dzień. Tyle dokładnie czasu miała, by rozmówić się z bogiem. By go zniszczyć. By dać ludziom ogień. To wielkie, zbyt wielkie jak na sierotę i beztalencie.

Wróciła do namiotu. Arth na twarzy miał kaskomost. Czyli nici z wejścia na Drzewostan. Atna wolała nie ryzykować zabraniem mu urządzenia. Straciła też wiarę w to, że ten cały Klub Cieni pomoże jej jakkolwiek. Postanowiła wejść do matki Drzewostanu. To ona zrodziła swe dziecko w bólu, oniemal umierając. To ona po narodzinach jedynego dziecka odeszła na zawsze w cień.

Z brudnej od pyłu torby wyciągnęła starego laptopa. Sama nie mogła uwierzyć, że targała go ze sobą jeszcze od czasu tego incydentu w pokoju echolokacji. Trochę pozmulał, ale ostatecznie się odpalił. Atna szukała śladów Aleksis przez godzinę, dwie, trzy. Później dała za wygraną. Internet był zbyt duży, nawet szperacze nic nie wychwytywały. Zarzucała złe sieci. Podskórnie czuła, że jedyną możliwością na odnalezienie Aleksis był powrót na Drzewostan. Ale teraz szukał je Arth… No właśnie! W jej głowie zapłonęła żółta żarówka. Przecież właściwie szukali tego samego. Wiedziała, że będzie musiała z nim o tym porozmawiać, gdy tylko wróci do rzeczywistego świata. W końcu to tu żyła jedyna osoba, która kochała go tak mocno, że byłaby w stanie zabić w jego imieniu boga.


3


Nie spał. Czuwał. Miał paranoiczne wrażenie, że ktoś stoi za drzwiami. Że chce jego kości i mięśni. Nawet kiedy próbował przysnąć, widział te czerwone oczy. Miał wrażenie, że cuchnął strachem. Ten słodki zapach przenikał przez ściany, przecinał przecznice, a to tylko po to, by trafić do jej nozdrzy. Do Widma. 

Był ofiarą. Szczurem rzuconym na pożarcie wężowi. Straceńcem. Od dawna ma mnie na oku. Zmrużył oczy, wracając wspomnieniami. Widział ją już raz przy komisariacie. Bardzo dobrze wiedział, że go obserwowała. Nie ona, to coś, skarcił się w myślach. Coś, co miało być człowiekiem, a wyszedł z tego kiepski żart. Mordercza biomaszyna. Potwór. 

Siedział w ciemnościach zatęchłego salonu. Nagi i spocony. Nienawidził tego domu. Nienawidził tych wiecznie opuszczonych żaluzji, tylko nieznacznie przepuszczających światło. Nienawidził brudnych naczyń i ubrań. Nienawidził zapchanego zsypu na śmieci. Nienawidził nawet swoich sąsiadów, tych regularnie uprawiających orgie tuż nad jego głową. Nienawidził kranu, z którego co jakiś czas uciekały kropelki. Największą nienawiścią napawało go jednak to, że mieszkanie idealnie odwzorowywało  jego własne wnętrze. Brudne i zagracone. Ukryte od wścibskich oczu, dogorywające gdzieś na uboczu wielkich ulic.

Usłyszał pikanie. To przerwało pasmo paranoicznych myśli. Ktoś dzwonił na jego morpha. Aris przejechał po ekranie kilka razy. Dalej żałował, że rozwalił swojego. Ten zapasowy morph miał coś nie tak z czytnikiem linii papilarnych. Aris spojrzał na zdjęcie kontaktowe. To był Powil, niebieski człowieczek, który zawsze lubił wtykać nos w nie swoje sprawy. Nie odebrał, ale z niepewnością odsłuchał wiadomość głosową, jaką mu zostawił.

— Hej, Aris. Wiem, że ostatnio nie mamy najlepszego kontaktu, ale czuję, że z tobą nie jest najlepiej — jego głos był cichy, pewnie dzwonił z pracy. — Gadałem z twoją matką i podobno od kilku kwadr się do niej nie odzywasz. Wiem, że masz tendencję do świrowania, dlatego wolę mieć pewność, że tam wszystko jest w porządku. Jeśli dalej latasz do tego Kesfena, lepiej by było, żebyś przestał… Przyjdę do ciebie jutro. Wezmę piwo, akurat mam wolne, wiesz, niby powinienem siedzieć wtedy na Drzewostanie, ale bogini przecież siedzi tutaj od stu lat, to nagle nam nie zwieje. Nie próbuj żadnych wykrętów, chcę tylko pogadać.

No świetnie, jeszcze tego brakowało, żeby Powil mu się zwalił na głowę. I pomyśleć, że jeszcze niedawno był czysty od Szczurołapa, Widma, Muchołówki, Powila i fałszywej bogini… No właśnie, fałszywa bogini, pomyślał, siadając znowu na kanapę. Ten temat cały czas go przerażał. To, co wypłynęło z tego basenu. Muchołówka unikała rozmowy o tej akcji, ale Aris widział w jej spojrzeniu strach. To tylko bardziej napędzało jego wątpliwości. Zrodziło się w jego głowie pytanie, czy przez całe życie nie żył w kłamstwie? Czy naprawdę nikt nigdy nie słuchał jego modlitw?

Wiedział, że powinien przysiąść teraz do sprawy. Powinienem jeszcze raz prześwietlić dokładnie samego Szczurołapa, ale nie umiał. Zamiast tego chwycił kilka sztucznych świeczek, długie kadzidełko o zapachu świętej gleby Anor i ruszył do łazienki. Do azylu. Najprzytulniejszego miejsca każdego domu. Tam, gdzie w gorącej wodzie można było w spokoju rozpuścić wszystkie swoje troski.

Rozstawił świeczki po otwartych szafkach. Ostatnią umieścił na umywalce koło lustra. Odpalił kadzidło i wsadził je do figurki w kształcie bogini. Włączył wodę. Wrzątek powoli wypełnił wannę, a para i dym zajęły całą łazienkę.

Wszedł do gorącej wody. Skrył nagie, cuchnące ciało w tej bezpiecznej substancji — wodach płodowych Rewy. Poczuł spokój. Woda naprawdę zmywała z ludzi wszystko. Pozostawiała ich samych sobie, dryfujących pośród tego, co kiedyś uważali za problematyczne. Aris przestał myśleć o czymkolwiek. Po prostu chłonął zapach kadzidła. Znów był w łonie matki, tej rozlewającej krew swoich dzieci w wieżowcach. Tej, na której zimnej, betonowej powierzchni lądowały wszystkie łzy. Aris wiedział, że przynajmniej Rewa go rozumiała.


4


Sześć strzelił palcami. Jego ręce były poranione. Skóra popękała w niektórych miejscach, nieznacznie odsłaniając zielone żyły. To była cena lekkomyślności. Całą ostatnią noc spędził na tłuczeniu worka treningowego. Wmawiał sobie, że to był jedyny sposób, by nie zaczął krzywdzić samego siebie. W głębi duszy jednak wiedział, że to powstrzymywało go od krzywdzenia innych.

— Po-o-owinienem być tam z t-tobą. Powinienem był wie-wiedzieć — rzucił, uderzając pięścią w zdobioną ornamentami szafę Aury.

Wyrocznia siedziała na krześle obok. Milczała, od kiedy tu weszła. Ten jeden raz potrafiła się zachować. Chyba sama była wściekła. Wszyscy powinni to przewidzieć. Powinni byli wiedzieć, że będzie miało miejsce coś złego. Sześć jednak goniła znacznie gorsza myśl. Aura wiedziała, dlatego posłała nas na drugi koniec Rewy.

— Nie. Żadne z was nie powinno być wtedy ze mną — odezwała się w końcu, odsłaniając nagie pośladki spod kołdry.

— Czułam, że coś nadchodzi— mruknęła Wyrocznia. — Czułam to, ale myślałam, że chodzi o Sześć. Auro, ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, jak niebezpieczne to było?

Ta w odpowiedzi uśmiechnęła się niewinnie. W tym uśmiechu była jednak ukryta wiadomość. Sześć nie do końca wiedział, co ten ruch oznaczał. Że niby to, co wyczuła Wyrocznia miało dopiero nadejść? Nie wiedział co o tym myśleć. Wszystko szło w ciemność. Te dwie zamieniły się ciałami. Wiedźma jest rozsądna, a Aura… Dzieje się coś bardzo złego.

— Właśnie, że nie. Jest tak, jak powinno być — zwróciła się do Sześć, czytając mu w myślach. — Ona przyszła do mnie przed wyjazdem do katedry.

— Ona? Neutronowa, czy jak ją licho zwało? — dopytała nieufnie Wyrocznia.

Aura znów się uśmiechnęła. W jej oczach płonął dziwny blask. Sześć kojarzył go z niebezpiecznych opowieści. Była to nadzieja, ale nie ta realna, na której fundamentach można było śmiało budować przyszłość. Była to nadzieja obłąkańców. 

— Nie. Aleksis — odpowiedziała po chwili milczenia. 

W Wyroczni coś pękło. Wstała nagle i ruszyła w stronę Aury. Chwyciła ją za popalone włosy. Przechyliła jej głowę do góry. Sześć napiął się gotowy, by w każdej chwili je rozdzielić. Aura wygrzebała dłoń spod kołdry i uspokoiła go delikatnym gestem. Wszystko jest takie, jakie powinno być, co?

— Co ci powiedziała? Jakimi słowami odjęła ci rozum? — wysyczała Wyrocznia.

— Prawdą. Wszystko idzie w dobrą stronę. Neutronowa jest tą, której wszyscy wyczekiwali. To naprawdę bogini.

Wyrocznia puściła Aurę i zrobiła krok w tył. Złapała się za głowę. Ściskała mocno przetłuszczone loki. Sześć miał wrażenie, że myśli Wyroczni przecinają pokój. Słyszał jej szepty, o tym, że chciałaby umieć prześmiać teraz rzeczywistość. Grać rolę swojego życia. Ale nie, tym razem maska pękła. Oto widział Wyrocznię w całej swojej okazałości. Kościstą, z wypadającymi brązowymi włosami i kroplami złotego potu. Wściekłą i zdezorientowaną. Nie było w niej już nic z wiedźmy.

— Pojebało ją… Pojebało ją do reszty! — wydusiła, obracając się w stronę drzwi. — Ja wychodzę!

— Nie — powiedziała spokojnie, jednak stanowczo Aura.

Wyrocznia spojrzała w jej stronę wzrokiem pełnym wątpliwości.

— Więc podaj mi jeden rozsądny powód, żebym została.

— Wybaczę ci, jeśli mi w tym pomożesz. Wybaczę ci wszystko.

Skrucha. To słowo przychodziło Sześć do głowy. Wyrocznia straciła na mocy. Podeszła do Aury i usiadła koło niej, głaszcząc brudną pościel, by uspokoić myśli.

— Więc czego ode mnie chcesz? — zapytała w końcu.

— Altar wiedział o zamachu na kościół.

— Co?! — wykrzyczał Sześć.

Kobiety spojrzały na niego wymownie, zupełnie, jakby zapomniały, że siedział tam z nimi.

— Jest dogadany z Białym Baronem — kontynuowała Aura. — Wyczuwałam to od początku, ale kiedy podał mi rękę przed wejściem do katedry… Wtedy wszystko zrozumiałam. Altar dowiedział się, że Baron dostał propozycję od Samotwora, więc sam się z nim dogadał. Ta masakra była farsą, by rozbudzić w ludziach gniew i zagrać Samotworowi na nosie. Pokazał mu, że jego władza tu nie sięga. Że Labirynt jest zarzewiem, od którego zajmie się całe Creden. Najgorsze jest to, że Altar ciągle chcę więcej. Więcej krwi. Więcej ofiar.

Więcej popiołu, pomyślał Sześć, przypominając sobie filmik z boginią.

— I co dalej? — zapytała Wyrocznia.

— Aleksis poprosiła mnie, bym odsunęła go najdalej jak to tylko możliwe. Altar jest tym czynnikiem, przez który plan może upaść. Jego niepohamowana żądza władzy przeraża nawet Magnusa. Nie wiadomo do czego jest zdolny. Ma w szachu boginię. Ona powie wszystko, co tylko będzie chciał. Nie słucha już Magnusa. Ten chytry człowiek planuje zwołać pospolite ruszenie i przypuścić szturm na Metropol zaraz po zdemaskowaniu kłamstw Samotwora w trakcie obchodów dnia Zejścia.

Wyrocznia zamyśliła się na chwilę, a później znów zabrała głos. 

— Ale jak niby mam powstrzymać kogoś, kto właśnie wypowiedział wojnę Samotworow i całemu systemowi?

— Był ktoś w jego przeszłości. Szklana Alicja. Tylko ją dostrzegłam w jego sercu. Musimy dowiedzieć się, kim była i co ją z nim łączyło. Musimy się dowiedzieć jak go zniszczyć… Przed czym drży? Kim był, zanim założył Aksolotla? Jeśli tego nie zrobimy, historia się powtórzy. Altar albo ludzie, którzy przyjdą po nim, będą klonowali boginie lub twory jej podobne w nieskończoność. Kłamstwo nie minie, dopóki wszyscy bogowie nie odejdą z tego świata. — Sześć wydawało się, że wypowiedział je kto inny dobrze znanym mu głosem.

Wyrocznia uśmiechnęła się szyderczo.

— I to tyle? Chcesz poznać historię jakiejś baby?

— Ona ma wiedzę, a wiedza stanowi klucz. Gdybym wcześniej wiedziała, co planuje Altar, próbowałabym dogadać się z Magnusem pokątnie… Ale jest już na to za późno. Musimy działać. Mamy mało czasu. Wszyscy w tym planie mają go za mało. Koniecznie muszę porozmawiać z nim przed obchodami dnia Zejścia. Nie potrzebuję rewelacji na temat jego dzieciństwa. Wystarczy mi jedna szpilka. Coś, co odwróci jego uwagę. To bardzo ważne. Sześć — powiedziała do niego nagle — pomożesz Wyroczni ze sprzętem i będziesz ją osłaniał.

— O nie — wyszeptała Wyrocznia, najwidoczniej rozumiejąc, o co chodziło liderce Ostatniego Pokolenia.

Sześć spojrzał na kobiety pytająco. Nic z tego nie rozumiał.

— Czas obudzić zmarłych — wytłumaczyła Aura.


5


Duża kropla zwolniła na krawędzi kranu. Łączyły się z nią te mniejsze, aż w końcu jej przeznaczenie zostało dopełnione. Spadła do wanny pełnej takich jak ona. Zniknęła. Aris zaczął wpatrywać się pustym wzrokiem w kolejną, która już szykowała się do skoku. Siedział tak, sam już nie wiedział ile. Nie wiedział nawet kiedy gorąca woda wystygła na zawsze. Kiedy jego dłonie ścierpły, a skóra pod wodą została ozdobiona drobnymi bąbelkami powietrza. I gdyby miał to przed sobą szczerze przyznać, nie był pewien, kiedy właściwie zaczęło się to wszystko. To całe jego życie.

Jakiś dźwięk przemykał pomiędzy kadzidlanym dymem. To była piosenka. Aris ją znał. Zmarszczył brwi. Już wiedział. W zapętleniu leciało What The Water Gave Me od Florence + The Machine. Hymn wszystkich żeglarzy. Pieśń o tych, których woda zabrała i tych, których łaskawie ocaliła.



And all this longing 

And the ships are left to rust 

That's what the water gave us



W Arisie ożyły wspomnienia z dzieciństwa. Jego ojciec miał w zwyczaju puszczać tę piosenkę przed każdym dalszym wypływem. Może składał hołd jakiemuś morskiemu bożkowi? Arisa by to nie zdziwiło, w końcu nikt w jego domu nie mówił po angielsku, nikt nie mógł zrozumieć prawdziwego znaczenia tej piosenki i ponurej historii, która się za nią kryła. Mimo to zawsze poruszała w Arisie bardzo intymną część duszy. Przez głębokie riffy ożywały w nim wspomnienia tych wszystkich niepewnych nocy, strachu przed wiadomościami o nadchodzących sztormach. Na chwilę znów był małym chłopcem, chowającym zapłakaną twarz pod kocem. Wyobrażał sobie, jak bezlitosne morze pochłania statek pełen rybaków, w tym jego ojca. Widział fale łamiące maszty, mielące organy straceńców. Widział też, jak po czasie uspokojone morze wypluwa resztki jego bliskich na piaszczysty brzeg.

Zimna woda zaczęła go ocudzać. Wracało poczucie czasu. Wracała świadomość, że miał tak dużo roboty… Ale nie mógł. Nie chciał. Florence w końcu wciąż śpiewała, a takim diwom nie wypadało przeszkadzać.


So lay me down 

Let the only sound 

Be the overflow 

Pockets full of stones


Aris poczuł dziwny dreszcz, gdy ten fragment wybrzmiał. Śmierć w wodzie wydawała się niezwykle samotna, ale także piękna. Pamiętał przecież bardzo dobrze, jak sam tonął za dzieciaka. Dookoła panowała cisza. Były tylko jakieś przebłyski, rozmazane kształty. Świat odchodził w niepamięć. Istniało tylko wielkie spadanie, poczucie zgniatania i maleńkości. Czy to samo właśnie czuła Virginia Woolf, gdy z kieszeniami wypełnionymi kamieniami szła na dno? Czy wiedziała wtedy, że choć jej wszystkie książki przepadną, to legenda samobójstwa pozostanie? Aris uśmiechnął się krzywo. Nie, samobójstwo to nie głośny protest. To intymny rytuał pożegnania z tym światem. To łzy pogodzenia i dreszcz ekscytacji. To przekroczenie portalu na własnych zasadach. To ostateczne uwolnienie z tego, co zwą więzami człowieczeństwa i akceptacja tego, cokolwiek miało być poza nimi.

Coś przepłynęło koło jego nogi. Wszystkie myśli wystygły jak woda. Aris zmrużył oczy. Co mogło pływać w tej wannie? Wąż? Kabel od słuchawki? Wtedy zobaczył złote łuski zaczynające oplatać jego nogę. Jednak wąż.

— Leki — rzucił do siebie.

Wybiegł z wanny. Wiedział, że znów wybiła godzina potworów. Czas, gdy meble ożywały i niewybrednie komentowały jego życie. Połknął dwie błękitne tabletki i odczekał dziesięć minut aż świat wróci do normalności lub może raczej do stanu, za który normalny uważa większość społeczeństwa.

Przez żaluzje przebijało się już mocne światło dnia. Aris musiał działać. Wrócił tylko do łazienki, żeby spuścić wodę z wanny i wytarł mokre plamy z podłogi. Później spokojnym krokiem wrócił do salonu. Ubrał się w leżące na brudnej kupce długie, czarne spodnie i uświniony t-shirt koloru gnijącej ośmiornicy. Usiadł na kanapie. Spod zakurzonego stołu wyciągnął teczkę. Wyniósł ją z tego dziwnego laboratorium. Pogładził ją, jakby to w jakikolwiek sposób miało pomóc, a później zaczął czytać dokumenty na głos.

— Oryginał: Poranna Mgła. Zmodyfikowana wersja, nazwa robocza: Widmo.

Czyli ta dziewczyna ze zdjęć była pierwowzorem, tylko dlaczego? Pytanie nie opuszczało głowy Arisa przez następne pół godziny. Odpowiedzi nie znajdował w szczegółowych raportach o wynikach rozwoju projektu. Na próżno szukał tego wśród wykresów opisujących zdolności fizyczne Widma. Odpowiedź przyszła przypadkiem, gdy jedna z kartek upadła na ziemię. Aris podniósł ją i ze zdumieniem zauważył, że na pustej, jak wcześniej myślał, stronie, coś było napisane. Nie był to druk, Aris dostrzegał tam własnoręczne pismo.

— Kreos II osobiście będzie doglądał progresów w sprawie eksperymentu. Należy dokonać wszystkich starań, by obiekt przestał przypominać jego córkę.

Córkę? Mgła Poranna była Córką Kreosa II? Aris powrócił wspomnieniami do momentu, gdy czytał akta sprawy Szczurołapa. Tam też widniał Kreos. To wszystko łączyło się w spójną całość. Kreos musiał stracić córkę przez dragi i stąd wynikała jego chorobliwa potrzeba angażowania innych dziewczynek do sprzedaży narkotyków. On się mścił na świecie w najbardziej brutalny sposób. Tylko, czy mu to wystarczało? Czy istniała liczba skrzywdzonych dzieci, która zadowoliłaby Kreosa?

W tym było coś jeszcze. Córka Szczurołapa. Stracił ją przez Kreosa. Ciekawe, czy Szczurołap w ogóle wiedział, kim on jest? Aris miał o nim szczątkowe informacje. Kreos był w końcu wielkim graczem, aktorem przemykającym tylko z tyłu sceny. Był ledwo widoczny w działaniach, a jednak… Nadchodził jego czas. Czas zadośćuczynienia. Czas rozliczenia się z win. Aris czuł też coś jeszcze. Nadchodził czas śmierci, nie wiedział tylko czyjej dokładnie.

Szczurołap nie zabije Kreosa. Nie ma opcji. Aris prędzej widział jak ten posępny mężczyzna w za dużym kapeluszu ginie w trakcie próby. Jak powstrzymują go Sprawiedliwi i strzelają mu w głowę. On umiera szczęśliwy, bo zrobił wszystko, co mógł. To bardzo dobra wizja. Przynajmniej nie wyszłoby na jaw to, że współpracowali ze sobą. 

Wertując resztę kartek, Aris natknął się na nazwisko koordynatora projektu Widmo. Smolasty. Poszperał w internecie i ze zdziwieniem odkrył, że prowadził kiedyś jakiś interes w dokach. Miał swoją łajbę. To był doskonały trop. Smolasty musiał wiedzieć wszystko o Widmie, być może to nawet on napisał własnoręcznie notkę z tyłu kartki.

Momentalnie fascynacja Arisa opadła. To wszystko oznaczało, że ten dzień miał być wyjątkowo długi. Niedobrze, chciał przecież wpaść jeszcze do Kesfena. Aris spojrzał na zegarek. Słońce wchodziło wysoko na niebo. Szczurołap już pewnie czekał w tej knajpce. 

Wyszedł pospiesznie z domu. Przebiegł zatłoczoną ulicę i trafił na parking. Znalazł swoje auto. Ciemny mściciel, tak nazwał swojego vana. W środku pachniało limonką i czymś jeszcze… Pudrem dla dzieci. Przeraził go ten zapach, bo kojarzył się mu tylko z Widmem. Była tu albo łapie cię paranoja.

— To drugie — rzucił do siebie na pokrzepienie.

Jechał przez połowę drogi w ciszy. Dopiero gdy minął baner z logiem kraba, zwiastujący, że do celu jest już niedaleko, odpalił radio. 

— W Labiryncie wybuchło ognisko nieznanego wcześniej wirusa — obwieścił głos z radia. — Z tego powodu odcięto całą dzielnicę. To jednak nie zakłóca w żaden sposób obchodów rocznicy Zejścia, ponieważ całość odbywać się będzie na Drzewostanie. Jeśli słuchają nas osoby, które jeszcze nie odebrały darmowego startera na Drzewostan, prosimy zgłosić się do najbliższego Centrum Sprawiedliwych po odbiór konta.

Aris przyhamował ostro na pasach. Zapomniał się. Staruszka przechodząca przez nie, rzuciła mu nienawistne spojrzenie. On wywrócił na to tylko oczami. Następnym razem nie zahamuję, stara.

— A póki co oddajemy głos naszemu dziennikarzowi. Phil już czeka na terenie trybun przypałacowych. To tam za kilka godzin ruszają wybory Miss Wielkiego Zimna — obwieścił głos. — Już teraz przedstawiona została pierwsza uczestniczka, młoda i piękna Raven z Metropolu. Została zamordowana, gdy tylko wyszła ze stacji metra w Labiryncie…

Aris wyłączył radio. Nigdy nie obchodziły go te wybory. Głupia zabawa, w trakcie której odwracano uwagę od sakralności jutrzejszego dnia. Aris był pewien, że wybory miss wymyślono tylko po to, by odwrócić uwagę od dnia żałoby. Od tego, że dziś należało wspominać utraconych bliskich. Nie to, żeby lubił zapach róż, ale dzień pamięci był przynajmniej zgodny z naukami kościoła Wielkiej Macki. Honorowo puścić z dymem cały węgiel, cały smutek i pamięć. Tak właśnie należało robić.

Bogini nie jest prawdziwa. To zdanie towarzyszyło mu w trakcie dalszej jazdy. Słyszał je z ust przechodniów i mew. Widział te słowa w holoreklamach i wzorach na budynkach. Czuł, że jego świat powoli się rozpada. Że im bardziej próbował siebie oszukać, że wierzy bezgranicznie, tym bardziej wątpił. Zupełnie jakby cała religijność opuszczała wiernego w trakcie modlitw. Jeśli Wielka Macka wystawiała go na próbę, to cięższej nie widział nigdy wcześniej.

Zaparkował obok wejścia do targu. Przeszedł dobrze znanymi alejkami i chwilę później go zobaczył. Strażnik wartości, o których ludzkość powoli zapominała. Szaleniec. A przy tym wszystkim jedyna nadzieja Arisa na rozwiązanie sprawy i obudzenie Kesfena.

— Wiem, gdzie ją znaleźć — rzucił na powitanie.

Szczurołap podniósł głowę spod miski zupy.

— Pewnie wiesz znacznie więcej, ale mów — odburknął kryminalista.

Aris usiadł obok. Wziął głęboki oddech, po czym zaczął:

— Tak, wiem znacznie więcej. Chociażby to, że Widmo nie jest człowiekiem. To eksperyment…

Szczurołap pocmokał i spojrzał na Arisa protekcjonalnie.

— Chyba nie myślałeś, że to człowiek…

— Nie wykluczałem żadnej możliwości — Detektyw ukrócił docinki. — Ważne jest to, że projekt jej stworzenia koordynował Smolasty. Prowadził kiedyś podejrzaną działalność na łajbie we wschodnich dokach.

— I tylko on wie, jakie ruchy teraz wykonuje Widmo?

— Dokładnie.

Szczurołap podniósł się i poprawił ciężką broń. 

— To co, ruszamy na łowy?

Aris wstrzymał oddech na myśl o tym, że najprawdopodobniej czeka go masakra. Tak już miał Szczurołap. Wszędzie, gdzie się pojawiał, później znajdowano zwłoki. Ale dzień tego świra też nie był długi. Właśnie trwał zachód. Moment, gdy słońce kłamliwie próbowało pokazać swoją siłę. Ale było już za późno. Aris spojrzał Szczurołapowi w oczy i zrobił coś, czego sam się nie spodziewał.

— Umrzesz — rzucił.

Szczurołap zmarszczył rzadkie brwi, a chwilę później wyszczerzył zęby.

— Nie tylko ja, synku. Nie tylko ja.

Aris nie wsiadł do auta Szczurołapa. Nie chciał znów tonąć w starych petach i pustych kartonikach po jedzeniu. Umówili się, że będzie jechał za tym kryminalistą. Tak, żeby nas nie wyłapali oczywiście. Z niepokojem obserwował jego szaloną jazdę. To jak wyprzedza na pasach. To jak przyspiesza na zakrętach. Miotało nim po całej drodze. Aris nie miał pojęcia, kto dał mu prawo jazdy... O ile ktokolwiek mu je dał.

Wyciągnął morpha. Wybrał ikonkę Muchołówki i zadzwonił.

— Nie będzie mnie dzisiaj w komisariacie — powiedział, gdy za drugim razem odebrała.

Cisza. Muchołówka nie odpowiadała. Aris zaczął nerwowo stukać w kierownicę. 

— Jesteś tam? — zapytał.

— Tak, tak, przepraszam, zamyśliłam się… Cóż, szkoda, chciałam odbyć z tobą ważną rozmowę.

— Ważną rozmowę? — mruknął zmieszany.

— Tak, ale nie zajmuj sobie tym głowy. Spotkamy się jutro tutaj, a jak nie, to sama cię wytropię — dodała pół żartem.

Ta druga, bardziej poważna połowa tonu, którym wypowiedziała te słowa, uderzyła

Arisa. Czego mogła od niego chcieć? Może chciała pogadać w cztery oczy o tym, co właściwie miało miejsce w tunelach świętej góry? A może chciała mu powiedzieć, że wraca do swoich rodzinnych pustkowi?

Rozłączyła się chwile później. To było na tyle, jeśli chodzi o tę psią pracę. To go trochę odciążyło. Nie musiał kłamać na temat swojego informatora. Nie musiał brać heroxy w tym cuchnącym kiblu. Mógł jeszcze przez moment spokojnie jechać przed siebie, licząc, że Szczurołap ostatecznie nie wyrobi na jakimś zakręcie i się roztrzaska.


6


Sześć czekał w aucie na Wyrocznię. Próbował zapanować nad wściekłością. Zwalniał oddech. Rozluźniał palce. Nic to jednak nie dawało. Po chwili i tak powracał żar. Nie mógł sobie wybaczyć tego, że Aura była tak blisko śmierci. Ta, która przyjęła go bezinteresownie pod swój dach, gdy nie miał dokąd uciec. Ta, która na nowo nadała mu sens życia. 

Dług. Każdy miał u niej jakiś dług, nawet Wyrocznia. I powoli nadchodził czas, gdy te wszystkie długi miały zostać spłacone… Tylko, co później? Co w momencie, gdy to wszystko dobiegnie końca? Sześć nie wierzył, że Ostatnie Pokolenie by się rozpadło. To tak, jakby spłacenie wszystkich rodzinnych kredytów uwalniałoby od siebie członków. Nie tak działała rodzina.

Uderzył pięścią w kierownicę. Auto wydało z żelaznych trzewi głuchy dźwięk. Gdzieś z Rezydencji doleciał krzyk Wyroczni:

— No już, kurwa, idę!

No już kurwa idziesz od dwudziestu minut. 

Przed starym budynkiem stali inni członkowie ugrupowania. Szykowali się do akcji hakowania holoreklam. Sześć słyszał o tym tylko przelotnie na stołówce. Podobno chodziło o to, by przejąć obraz z najważniejszych holoreklam w Labiryncie zaraz po wystąpieniu bogini na rocznicy Zejścia. To było całkiem sprytne, gdy ludzie zrozumieją, w jakim kłamstwie żyli, zobaczą też, co uczynili Ziemi. Najgorsze było jednak to, że cały Labirynt został odcięty, więc inne dzielnice odpadały. Ale i tak Sześć zazdrościł wszystkim biorącym w tym udział. Ich zadanie było proste, a jego? Musiał wrócić do meliny Wyroczni i pilnować jej przed bóg jeden wiedział czym w trakcie włamania do Wszechserca Creden. Jeśli to wszystko by wyszło, to Sześć już miał zaplanowany odpoczynek. Wypicie jakiegoś dobrego, kraftowego piwa. Zjedzenie całej paczki krewetek w panierce wasabi… I znalezienie dziewczyny. Potrzebował tego. Małych, ciepłych dłoni i smacznego żarcia.

Spojrzał w lusterko. Akurat Wyrocznia wychodziła z Rezydencji. Ta chuda, wysoka istotka z burzą loków i resztkami złotego brokatu na twarzy ledwo szła w niedorzecznie wielkich butach. Trzęsła się. Może jeszcze rozmawiała przed chwilą z Aurą? Chyba też była na skraju. Choć Sześć niechętnie to przed sobą przyznawał, to zaczął zauważać, że łączy ich coraz więcej. Nieciekawa przeszłość i strach o Aurę. Przede wszystkim strach. To on w końcu zawsze jednoczył ludzi. Rozbrajał bomby. Pozostawiał człowieka nagim.

— Ła-a-adne buty — rzucił beznamiętnie, gdy Wyrocznia wsiadła.

— Dzięki. Aura mi je dała. To jej szczęśliwe buty, chociaż gdybym jej nie znała, to raczej pomyślałabym odwrotnie. Ta szpila ma z dwadzieścia centymetrów!

Ruszyli. Sześć nie zastanawiał się, po co były te buty. Trzymał mocno kierownicę. Wyrocznia otworzyła okno i zaczęła palić papierosa.

— Chcesz? Jagodowe, cholernie ciężko je zdobyć.

Wziął jednego. Później drugiego. Wypalili w pół godziny całą paczkę. Próbowali puścić z dymem cały strach. Aura zwariowała jak ten Arth. Ta myśl powracała do niego z każdym oddechem. Jeśli to byłaby prawda, to byłby koniec Aury. Zostałaby odsunięta. Jej umysł zostałby zaprzepaszczony. Smok zamknąłby ją pewnie dla bezpieczeństwa z roślinami na strychu i tyle. Tak właśnie skończyłaby się historia wielkiej liderki.

Sześć potrząsnął głową. Nie chciał o tym myśleć.

— Co Aura mia-a-ała ci wybaczyć? — zapytał.

— Nie interesuj się, bo kociej mordy dostaniesz — wyszeptała złośliwie, spoglądając na ostatnie budynki Podziemi. — A tak na poważnie, to jestem sporo winna Aurze. Skrzywdziłam ją wiele lat temu. Wiesz, gdy było spore zainteresowanie Aurą po akcji ze Złotym Człowiekiem, próbowałam zarobić na niej trochę forsy, obiecując, że się nią zajmę. Przez moment nawet naprawdę chciałam być matką, ale… No, wyszło słabo. To po prostu nie była moja bajka. — Wzruszyła ramionami. — I pewnego dnia po prostu ją wyrzuciłam. Byłam wtedy na głodzie, strasznym głodzie, a ona przestała być opłacalna. Dopiero po kilku tygodniach zrozumiałam, że naprawdę była dla mnie kimś ważnym. Wtedy było już za późno. Od wielu lat mamy bardzo zimne stosunki. Aura udaje, że jej już to nie rusza, że jest ponad tym, ale wiem, że to ją wciąż boli. I mnie też. Mamy bliźniacze rany. 

Sześć uśmiechnął się.

— Niezła su-u-uka z ciebie.

— Wiem — przyznała, odpalając zwykłego papierosa. — Przez całe życie po prostu zostawiałam ludzi i nie patrzyłam za siebie, ale z Aurą było inaczej. Przypomina mi lepszą wersję mnie. Taką, którą zawsze chciałam być. — Na moment zamyśliła się, zaciągając papierosowym dymem. — Ale na niektóre rzeczy jest już za późno. Po wszystkim odejdę w cień. Czuję, że za bardzo ją rozpraszam. 

— Ni-nie tylko ją.

Wyrocznia przewróciła oczami.

— Nie pomagasz.

Wyjechali na powierzchnię. Słońce świeciło, choć co jakiś czas znikało za chmurami. Nie, to nie były chmury. Sześć przypomniał sobie. Dzień Pamięci. To był dym z palonych róż. Teraz i tak jeszcze było spokojnie, bliżej zachodu cała Rewa znikała w dymie. Znikała we mgle smutku, tak, by każdy mógł w spokoju zdjąć maskę. Zapłakać. Pozwolić sobie upaść. Sześć nie zamierzał w tym roku tego jednak robić. Były rzeczy ważniejsze od smutku przeszłości. To był blask przyszłości. Tego jutra, w którym żałoba stałaby się nieznanym pojęciem. Czasu pięknego. Odkupienia wszystkich win. Ewolucji człowieka w coś lepszego… lub chociaż lepiej gotującego, pomyślał Sześć, czując, jak burczy mu w brzuchu.

— A przy-y-yszłość jak wygląda? — zagaił znowu, lawirując pomiędzy rurami okolicznej fabryki.

Wyrocznia uśmiechnęła się.

— Swoją przyszłość znasz. Moja też nie jest zbyt kolorowa. Widziałam w niej żal. Smutek. Stratę… I chyba wiem, co to oznacza.

Sześć ostro przyhamował.

— A-a-aura?!

Wyrocznia pokiwała głową.

— Też tak o tym myślę, ale pamiętaj, przyszłość nigdy nie jest przypieczętowana. Pieczętujemy ją dopiero w momencie, gdy się poddajemy. Gdy dajemy za wygraną i płyniemy z nurtem. Na nasze szczęście cały czas walczymy.

— Musi-i-imy być przy niej.

Wyrocznia pokiwała głową.

— Postawiłam karty Altarowi i na szczęście nie pożyje on zbyt długo.

— Wszyscy u-u-umrzemy — burknął Sześć.

Wyrocznia zachichotała, jednak nic nie odpowiedziała. To nawet uspokoiło Sześć. Nie chciał jeszcze umierać, ale jeśli miał stracić wszystko, to życie nie miało już żadnego znaczenia. Nie chciał zaczynać od nowa. 

Im głębiej wjeżdżali do Labiryntu, tym nieciekawiej się robiło. Sześć nie pamiętał, żeby Dzień Pamięci przebiegał kiedykolwiek aż tak drastycznie. Wszędzie byli Sprawiedliwi. Co jakiś czas legitymowali ludzi z transparentami. Z czasem jednak Sześć zaczął dostrzegać ciała w zaułkach, ludzi bijących się ze strażnikami pokoju. Widział też napisy na transparentach o wyzwoleniu bogini. No przecież. Na ten jeden moment wyleciało mu to z głowy. Tak zaczynał się wielki zryw. Siła, którą Altar chciał przekuć w rewolucję. Ale to wszystko było tak nierealne. Te uliczki w duszącym dymie. Ci ludzie protestujący w imię prawdy. Świadomość tego, że nadciągało coś naprawdę wielkiego.

Wjechali tunelem do dolnych kondygnacji Jagodowego Gaju. Temperatura obniżyła się. Sześć znów poczuł to niebezpieczne podniecenie, gdy jechał tu po raz pierwszy. Wydawało mu się, że to było miliony lat temu. Na długo przed rozpaleniem pierwszego ognia. Na długo przed wyjściem pierwszych stworzeń z ciemnych jaskiń.

Tutejsze podziemia były inne od tych, w których ciemnościach zamieszkiwał Sześć. Tutaj wszystko było zimne i sterylne. A życie? Na próżno było go szukać. Jedynie co jakiś czas można było dostrzec na zbłąkane pojazdy czyścicieli i bezszelestne ciała robostrażników. Nikt nie chciał tu siedzieć zbyt długo. Może dlatego, że to miejsce zbyt bardzo przypominało im świat zmarłych z legend? Przy tej myśli Sześć uśmiechnął się. Każdy gaj był odrębnym ekosystemem. Na górnych kondygnacjach kwitł hazard i bawiła się śmietanka, środkową część okupowało proste życie, a samo dno — ciemność. Zepchnięta pod stopy, czekała tylko na dzień, gdy każdy zejdzie do jej czeluści.

Dojechali do szybu 3443. Wyszli z auta. Wyrocznia skierowała się w stronę windy, a Sześć podszedł do panelu parkingowego. Pomachał przed skanerem sztucznym okiem. Ściana obok otworzyła się. Samochód sam zaczął powoli sunąć w stronę ciemności. To był jakiś magnetyczny mechanizm. Sześć rzucił ostatnie spojrzenie w stronę auta i odwrócił się. Wyrocznia w tym czasie wezwała windę. 

Dreszcz emocji znów powrócił do Sześć, gdy ten przekroczył próg korytarza klatkowego numer 453. Spojrzał na ściany. Grzyb poszedł znacznie dalej. Sięgał teraz środka sufitu. Sześć znów widział w tych wzorach ludzkie postacie. Małe, patykowate istoty polujące na prastarą pleśń. Zerknął też ukradkiem na punkt, w którym wdepnął ostatnim razem na szczura. Po zwierzęciu nie było śladu. Sześć obstawiał, że ktoś musiał go podwędzić. Może inny szczur, a może wyjątkowo głodny człowiek.

— Wyciągnij broń — wyszeptała Wyrocznia, podchodząc do drzwi swojego mieszkania.

Sześć pokiwał porozumiewawczo. Wygrzebał paralizator z tylnej kieszeni. Poczuł przyspieszający puls. Oddech był zacięty i krótki. Nie pozwalał osiąść zgniłemu powietrzu w płucach. Organizm musiał być gotowy na jego chwilowy brak w przypadku ataku. Myśl jak łowca, nie ofiara.

Drzwi były lekko uchylone. Pierwsza do środka weszła Wyrocznia. W dłoniach ściskała mały plazmowy sztylet. Sześć nie wiedział, że nosiła przy sobie broń. Teraz to wychodziło nawet na dobre. Wszedł do środka chwilę po niej. Ciemnego korytarza nie rozjaśniały blaski kabli. Pozostała tam martwa ciemność. Woń herbaty opadła, a jej miejsce zajął odór stęchlizny i wymiocin. Z głównego pomieszczenia dobiegało blade, niewyraźne światło. Nie mogło bić z tych kryształów. Było zbyt zimne.

Stanęli przy krawędzi korytarza. Wyrocznia kiwnęła głową w stronę bladego światła. Sześć zrozumiał. Miała iść pierwsza. Wstrzymał oddech i odprowadził ją wzrokiem. Ta szła z niezwykła gracją. Znów zagrała. Cała wściekłość uleciała jak para ze stygnącego wrzątku. 

— Wypierdalajcie — rzuciła oschle.

Czyli było tam kilka osób. Sześć podbiegł do progu i zerknął zza niego. Siedem ciał, tyle naliczył. Niektórzy leżeli nieprzytomni na podłodze. Tylko jeden z nich dobrze wiedział, co było zgrane. Niski cyborg na zniszczonym tronie. Wyrocznia podeszła do niego. Powtórzyła słowa, na co on donośnie burknął:

— Nie. To nasza baza. — Cyborg wstał. — Nie nauczyli cię, stara szmato, że co pozostawione to niczyje?

Nic nie odpowiedziała. Stali tak chwilę, mierząc się wzrokiem. Cyborg był co najmniej o dwie głowy od niej niższy, ale sprawiał wrażenie silnego. Jednak Wyrocznia musiała wiedzieć o nim coś więcej. Ze sztucznym uśmiechem na twarzy zaczęła do niego podchodzić. Gdy była już przy nim, nachyliła się. Sześć już wtedy wszystko wiedział. Wyrocznia zacisnęła pięść i strzeliła dzikiemu lokatorowi prosto w twarz. Cyborg zachwiał się. Potrząsnął twarzą. Zrobił się czerwony. Już brał zamach, jednak Sześć był szybszy. Bez skrupułów przestrzelił mu rękę.

— Dałabym sobie radę — syknęła.

Pewnie byś sobie dała, ale po co ryzykować? 

Cyborg nie krzyczał. Zamiast tego zsunął się na ziemię. Zaczął szybko opatrywać otwartą ranę śmieciami z kupki obok. Musiał w trakcie modyfikacji ciała pozbawić się bólu. Reszta trupy zaczęła zyskiwać świadomość chwilę później. Zupełnie niepotrzebnie, bo budzili się tylko po to, żeby poczuć, jak Sześć wyrzuca ich na zgrzybiałą podłogę korytarza klatkowego. Po kilku minutach nie było już żadnego dzikiego lokatora. Spokój powrócił do zniszczonego sanktuarium.

Wyrocznia grzebała w stosach tego, co pozostawiły po sobie te dzieciaki. Mieszkanie było w kompletnym chaosie. Gobeliny z antycznymi zapisami były albo podarte, albo pokryte setkami członków machniętymi neonowymi flamastrami. Kryształy zostały rozbite. Drzewek nawet nie dało się znaleźć. Cała elektronika podpięta była do dwóch wielkich głośników przy prawej ścianie. Wyrocznia nie mówiła nic. Żadne słowo pełne żalu nie uciekło z jej ust. Naprawdę przywykła do tego, że zostawia za sobą jedynie zgliszcza.

— Co-o właściwie będziesz ro-o-obić? — zapytał w końcu Sześć, siadając na jednym z głośników.

— Budzić zmarłych. Mówiłam ci, że mam dostęp do Wszechserca Creden, nie?

Sześć pokiwał głową. Wyroczniawygrzebała coś ze sterty, ale zręcznie schowała to do kieszeni. Sześć był pewien, że to nie elektronika. Miał wrażenie, że widział fioletowego kwiata.

— Właśnie tam mam znaleźć Szklaną Alicję lub raczej jej ciało stałe — odpowiedziała niechętnie, podłączając kolejne kable do kaskomsotu. — Tylko to wszystko jest strasznie naiwne. Wiesz, ciężko jest mi uwierzyć, że Aura chce przeszłością przemówić Altarowi do rozsądku. …

— Mo-o-omże potrzebuje więcej czasu, że-e-eby go wykończyć? — wycedził Sześć.

Wiedział, że o tym pomyślała Wyrocznia. Była bardziej schematyczna, niż na samym początku uważał. Ale wiedział też, że żadne z nich nie jest w stanie sobie wyobrazić Aury zabijające choćby muchę. To nie było w jej stylu… Chociaż w jej stylu nie było też tracenie zdrowego rozsądku w imię cyfrowego bytu.

— Tego też nie wykluczam — przyznała, podłączając ostatni kabel. — W każdym razie świadectwo Szklanej Alicji to na pewno za mało, by całkowicie powstrzymać Altara. Powiem nawet więcej. Aura coś wie. Mogła sobie wygłaszać całe wywody o tym, że wszystko idzie tak, jak powinno, ale widziałam w jej oczach strach. Strach przed tym, co przyniesie przyszłość i przerażające rozumienie, że jest to konieczne.

— Ona wie, że na-a-adciąga koniec?

— Wie znacznie więcej. Zna imię końca. Zna jego cenę. I wie, że w ostatecznym rozrachunku to wszystko może nie być warte tego.


7


Usiadła na tronie. Mruczała słowa, których znaczenia nie znała. Czyściła umysł. Musiała na chwilę zapomnieć o ważnych momentach z życia, tylko dzięki temu nie straciłaby ich na zawsze. Wyrocznia dobrze znała cenę nieostrożnego włamu do Wszechserca Creden. Jedna nieopatrzna, emocjonalna myśl i Wszechserce kradło na zawsze dane wspomnienie. Na miejscu straconych dni, pozostawało tylko wrażenie, że było tam coś wartościowego. Może uścisk matki, a może pierwszy pocałunek z chłopakiem… Cokolwiek tam było, zawsze znikało bezpowrotnie.

Rozmasowała skroń i wstrzymała oddech. Nie mogła tego zepsuć. Nienawidziła, gdy obciążały ją jakieś długi. Dziwne obietnice. Aura trzymała ją niezwykle krótko. To było niemal jak szantaż, ale czy w innych okolicznościach Asfena wróciłaby bezpośrednio do Wszechserca? Pewnie nie. Ale dla niej musiała. 

Pojawiło się jeszcze jedno uczucie do wyciszenia. Niezdrowa ekscytacja. Wszystkim udzielała się ta dziwna atmosfera, że nadchodzi coś wielkiego. Że są w przededniu zmiany, a kto widział, może nawet i prawdziwej rewolucji. Wielkiego czegoś, co mogło sprawić, że za niedługo Wyrocznia zostałaby skamieliną. Reliktem minionej epoki. Jednym z nielicznych świadków dawnego terroru. Powiernikiem tego, co było, a o czym nikt niechciałby już pamiętać.

Otworzyła oczy. Sześć krążył po pokoju. Asfena wiedziała, że też się przejmuje. Że sam zaciągnął u Aury długi, których łatwo nie spłaci. To było dla niej trochę irytujące. Długi. Nici krępujące nogi. Te śmieszne niewypowiedziane kontrakty gromadzące się przez całe życie. Zupełnie jakby istniała gospodarka znacznie starsza od tej opartej na pieniądzu. Ot ciąg przysług ciągnący się za ludźmi od zawsze. Jeden pomagał drugiemu, a drugi trzeciemu i tak powoli powstawał świat. Wyrocznia posłała Sześć nerwowy uśmiech, tak żeby wiedział, że jeśli coś pójdzie nie tak, to najpewniej już nigdy się nie zobaczą. 

Założyła kaskomost na głowę. Nie to, żeby szczególnie był potrzebny, ale dzięki niemu łatwiej mogła tłumaczyć swoje zdolności. Przez głowę szybko przeleciało kilka wspomnień, gdy włamywała się do Wszechserca Creden. Do tego zimnego lochu ukrytego poza cielesnością. Robiła to rzadko i niechętnie. Wolała wiedzę czytać z Wszechświadomości androidów albo oczu klientów, ale teraz nie miała jak. Informator był martwy od dwudziestu lat. Schodząc do podziemi świata zawsze towarzyszyło jej to dziwne przeświadczenie, że za każdym razem zostawia tam cząstkę siebie. Że z każdym powrotem jest jej coraz mniej.

Zamknęła oczy i wstrzymała oddech. Usłyszała ciche kliknięcia. Sześć zaczął uruchamiać system. Wyrocznia zwykła wtedy liczyć do siedmiu. Nie do trzech, nie do dziesięciu. Na tyle własnie części Asfena dzieliła ludzkie życie, zgodnie ze starym powiedzeniem miastowych nomadów. Z siedmiu kawałków szkła poskładani, na siedem kawałków do urny złożeni.

Jeden.

Wszystkie kończyny zesztywniały.

Dwa.

Ślina przestała spływać do gardła.

Trzy.

Myśli przestały gonić.

Cztery.

Wszystkie zmysły zgasły.

Pięć.

Pozostała tylko niczym niezmącona świadomość.

Sześć.

Błysk. Coś ją szarpnęło i wyrwało z ciała. Za szybko. Wielka Macka pociągnęła ją do wiecznej kostnicy, z której żadne ciało nigdy nie wyjeżdżało.

Otworzyła trzecie oko. Była w środku Wszechserca Creden. Znów poczuła ten przeszywający chłód. Nie fizyczny. Chłód myśli. Gdyby Asfena spróbowała przywołać jakieś dobre wspomnienie z dziecięcych lat, wystarczyłoby kilka chwil i już by zamarzało, pokryło się szronem, a potem pękło. W jej głowie jednak złośliwie wybrzmiewała myśl, że któregoś dnia też się tutaj znajdzie, tylko po tej drugiej stronie. 

Wszechserce było nieskończonym labiryntem popielatych posągów. To tu spoczywali wielcy i mali tego świata. W cyberkryptach. Asfena obserwowała ich twarze. Smutne. Zmęczone. Z zaciśniętymi powiekami. Takie, których historii już nikt nie pamiętał.

— Nazywam się Asfena Arkhon, szukam Szklanej Alicji — szeptała co jakiś czas.

Nie mogła zapomnieć imion. Imion i czegoś jeszcze. Samej siebie. Asfena wiedziała jak zdradzieckie było Wszechserce Creden. Utknęła tu kiedyś na długie tygodnie. Błąkała się w milczeniu, zapominając coraz więcej. To wtedy znalazł ją Dukan. 

Widziała dzieci i starców. Wiedziała, że w każdej z tych figur zapisana jest jedna wersja wszechświata. Konkretny wycinek rzeczywistości przetworzony przez węglowy system mózgowy. Ideę zachowywania ciała stałego Asfena mogłaby nazwać piękną, gdyby nie wykonanie. Chłód i stagnacja. Wszystko to, czego najbardziej bali się ludzie i w czym ostatecznie spoczywali. Śmieszny jest nasz los.

Znalazła Alicję kilkaset ciężkich oddechów później. Stała sparaliżowana ze wzrokiem pełnym przerażenia. To było dosyć upiorne, że ludzkie monumenty przybierały pozy na chwilę przed śmiercią białkowych oryginałów. Jak umarła ta dziewczyna? Czy sekundę wcześniej zrozumiała, że powrót boczną uliczką w Labiryncie nocą nie był dobrym pomysłem? A może była w trakcie gangsterskich porachunków? Wyrocznia westchnęła i dotknęła jej dłoni.

— Aaa! — wykrzyczała Alicja, gdy ciepło Asfeny wyrwało ją z chłodu Wszechserca.

— Spokojnie, już jesteś bezpieczna — wyszeptała Wyrocznia, wyciągając ją z podestu.

Szklana Alicja rozejrzała się zdezorientowana dookoła. Złapała głeboki oddech i odepchnęłą Asfenę. Uciekła. Wyrocznia jednak pokręciła sfrustrowana głową i usiadła. Wiedziała, że Alicja nie ucieknie za daleko. Zmarli nigdy nie odchodzili. Byli związani z konkretnymi sektorami. Nawet jeśli biegli do przodu, ostatecznie trafiali do swojej krypty. Tak samo stało się i tym razem. Alicja wróciła, dysząc głośno.

— Gdzie jestem?! Kim jesteś?!

Wyrocznia przewróciła oczami.

— Widzisz, a ja miałam do ciebie tylko to drugie pytanie — syknęła złośliwie. — Kochana, jesteś martwa — powiedziała z nieukrywaną satysfakcją, by zakryć całą niechęc do bycia tam. — Marzniesz sobie tutaj od jakichś dwudziestu lat i nie zapowiada się, żeby coś się w tej kwestii miało zmienić…

— Martwa? — Alicja zmarszczyła cienkie brwi. — To niemożliwe. Przecież nic nie robiłam. Siedziałam w wannie. Ostatnie, co pamiętam, to, że Biały wszedł niespodziewanie do łazienki…

— Biały Baron? — dopytała.

— Tak kazał się nazywać żółtodziobom, ale dla nas był po prostu Białym. 

Asfena zmróżyła oczy. Nie wiedziała, czy powinna mówić o tym, że to najprawdopodobniej Biały Baron ją zabił. Z drugiej strony, co miała do stracenia? Martwi i tak nie mieli komu się poskarżyć.

— To on musiał cię zabić.

Alicja machnęła na to ręką.

— Biały Baron jest bardzo złym człowiekiem — kontynuowała Wyrocznia.

Alicja usiadła na połowie podestu. Złapała się za cienkie i przetłuszczone włosy. Musiała poskładać to wszystko w głowie.

— Nie, Biały nie jest złym człowiekiem, co najwyżej zagubionym — wydusiła w końcu. — Ostatnio trochę się pokłócił z Altarem, ale to nie czyni go chyba złym człowiekiem, prawda?

Wyrocznia spojrzała prosto w oczy tej biednej dziewczynie.

— Baron jest winny śmierci tysięcy osób, rządzi jednym z największych gangów i ma sieci burdeli w Labiryncie. Jego ludzie rabują i zastraszają innych. Kimkolwiek był lata temu, teraz nim już nie jest. Rewa przeżuwa wszystkich dokładnie.

Szklana Alicja otworzyła szeroko oczy. Tak, że Asfena dokładnie zobaczyła czerwone nitki żył na białkach.

— Co? To nie tak… Czyli wszystko poszło w ciemność — wyszeptała do siebie. — A Altar? On też źle skończył? — spytała roztrzęsiona.

— Nie, ale wciąż może. Pocieszyć cię może fakt, że został przywódcą ruchu oporu…

Asfena zobaczyła błysk w oczach Alicji.

— Na boginię, czyli dopiął swego! — niemal zapiszczała.

— Tak, tak, świetnie — zbyła ją. — Możesz mi powiedzieć, co dokładnie łączyło ciebie, Barona i Altara? To bardzo ważne. Bez tego nie uratuję Altara.

Alicja zaczęła dygotać z zimna. Wyrocznia się nie dziwiła. Była całkowicie naga. Jej ciało było wychudzone, ale naprawde ładne. Okrągłe piersi kończyły sterczące sutki. Usta były cienkie, ale to idealnie pasowało do drobnej postury. Jedyne, co przeszkadzało, to strupy na twarzy. Znamiona tego, że narkotyki zdążyły już dobrze przeorać mózg.

— Cóż, Baron i Altar to bracia z innych matek — zaczęła niechętnie. — Gdy ich poznałam mieli wielkie plany. Chcieli naprawić Labirynt. Wiesz, idealiści. — Alicja uśmiechnęła się, ukazując rząd przeżartych przez próchnicę zębów. — Zaczęło się od założenia skłotu, Meliny Neonów. Robili tam wykurwiste imprezy, tak tam też trafiłam — przyznała rozmarzona. — Poza tym dostarczali leki i pomagali lokalsom radzić sobie z gangami. Mieli silne poparcie. Ale nie cały czas było tak kolorowo. Widziałam, jak to wszystko gnije od środka. Wszystko przez heroxę. Gdy pierwsza paczka trafiła do Meliny, zaczęło się bagno. Biały przekonywał Altara, że handlując towarem będą mieli więcej forsy na pomoc. Altar tego nie kupował. Kilka tygodni temu pokłócili się trochę mocniej. Baron miał mu za złe, że bardziej szanuje moje zdanie, niż jego. Twierdził, że odciągam go od celu, chociaż to nieprawda. Sama grałam na ich koncertach i zbierałam hajs dla potrzebujących, oczywiście pobierając małą prowizję. — Puściła Wyroczni oczko. — Baron założył swoje ugrupowanie i tak to się skończyło. Ale dosłownie dwa dni temu chłopaki znowu ze sobą gadali. Chyba nawet wyskoczyli na jakąś wiksę. Altara widziałam jeszcze wczoraj jak rozpisywał nowe logo i nazwę. Ten ruch oporu miał się nazywać Aksolotl, wiesz, żeby pokazać, że nieważne co nam obetną, my się odrodzimy.

— Dalej ma taką nazwę.

Szklana Alicja uśmiechnęła się jeszcze szerzej.

— Och, to cudownie. A Altar?

— Za długo by tłumaczyć — próbowała unikać odpowiedzi, bo im bardziej mówiła o rzeczywistym świecie, tym większe było ryzyko, że przypałęta się jakieś wspomnienie. —  Jestem tu, byś pomogła mi do niego przemówić. Popełnia teraz wiele złych decyzji, mówiąc wszystkim, że to w imię większego dobra.

Alicja pokiwała głową, mówiąc:

— Od zawsze miał problem z pożądaniem. Zawsze myślał, że wie najlepiej, co jest dobre. Dlatego go stopowałam. Mówiłam, żeby jadł małymi kęsami, bo się zadławi, gdy chciał więcej i więcej… 

Czyli nic się pod tym względem nie zmienił. Ale to było za mało. Asfena potrzebowała konkretów.

— To co, pomożesz mi? — zapytała Wyrocznia, kładąc dłoń na dłoni Alicji.

— A co dokładnie chciałabyś wiedzieć?

— Jak go zatrzymać, chociaż na chwilę. Potrzebujemy czasu.

— Altar wbrew temu, co możesz myśleć, jest bardzo prosty. Działają na niego te same rzeczy, co na innych — przyznała, kładąc głowę na ramię Asfeny. — Przynieś mu moje imię, a z nim wspomnienie. Przypomnij mu o tej nocy po moim koncercie, gdy obiecał mi, że zbawi ten świat na naszych zasadach. Że będzie tym, kim bogini nie potrafiła być. Przypomnij mu smak pomarańczy i rozgrzany beton. Przypomnij, że może wypalić całą tonę papierosów, a i tak nie zamaskuje smrodu strachu, który paranoicznie od siebie czuje. Przypomnij mu, że władza to nie jego cel, a środek.

Wyrocznia pokiwała głową. To było bardzo obrazowe. Zadziałało nawet na nią. Poczuła śmieszną nostalgię za czymś, czego nawet nie przeżyła.

— Dziękuję ci… — Asfena zabrała dłoń.

Na twarzy Alicji zagościł grymas strachu.

— Co teraz ze mną będzie? 

— Wrócisz do trwania. Nasza rozmowa się wyzeruje. Znów będziesz ostatnim przebłyskiem świadomości i tego wszystkiego, co do tamtej pory miało miejsce. Zapisem ciała stałego.

— Wiecznie? — Zaczęła się trząść.

— Przynajmniej do czasu upadku systemu — powiedziała Wyrocznia, wstając z krawędzi podestu.

— Rozumiem, ale mam nadzieję, że ktoś kiedyś zniszczy to miejsce.

Wyrocznia nic na to nie odpowiedziała. Nie chciała dawać pustych obietnic. To nie było w jej stylu. Zamiast tego kiwnęła głową i cofnęła się. Alicja wzięła głęboki wdech, poprawiła włosy. Stanęła w wyznaczonym miejscu. Jej ciało momentalnie przybrało pozę sprzed rozmrożenia. Skamieniała. Wtedy Asfena wyciągnęła z kieszeni bodziszka i wplotła go w jej włosy.


8


Szli wzdłuż portu. Szczurołap z przodu, o dwa kroki przed Arisem. Tak na wszelki wypadek. Morze było niespokojne. Aris obserwował je uważnie. Fale wzbijały się wysoko i waliły o białe ściany portu. Chciały wejść na ląd. Chciały zabrać bogactwa Rewy na dno, tak by nie było pieniędzy na nowe inwestycje niszczące naturę. Detektyw widział tam też coś jeszcze. Łuski. Rybie ogony. Wśród chlupotu usłyszał chichot. To syreny. Machały do niego spod błękitnych fal. Były piękne. Miały długie, lśniące włosy koloru kości słoniowej i usta tak krwistoczerwone, że Aris zaczął zastanawiać się, czy właśnie kogoś nie pożarły. Uśmiechały się do niego przyjaźnie i szeptały raz za razem jego imię. Czuł ich słony zapach, bryzę niesioną przez kilometry wybrzeża.

Coś nim szarpnęło. Potrząsnął głową. To Szczurołap ściskał mocno jego kark.

— Synku, chyba nie chcesz jeszcze pływać z rybkami, co? — rzucił.

Wtedy Aris zrozumiał. Spojrzał z przerażeniem na swoje stopy. Stał tuż przy granicy lądu. Nawet nie zauważył kiedy aż tak bardzo zboczył ze środka drogi. Jeden krok dalej i woda pochłonęłaby go na zawsze. Odetchnął głośno. To wszystko coraz bardziej go przerażało. Potwory w domu jeszcze można było przeżyć, ale kiedy atakowały go poza… Potrzebuję cię. Tak kurewsko mocno. Ale nie mógł go wezwać. Dobry Głos był teraz zbyt ryzykowny.

— Przyspiesz, czas nagli — powiedział Szczurołap.

Szli przez targowiska rybne, gdzie żebracy prosili ich o pieniądze. Tam, gdzie zapach krzepnącej krwi mieszał się z odorem morskich stworzeń. Słońce raz za razem wychodziło i znikało, a Aris nie był pewien, czy były to naturalne chmury, czy kłęby dymu wzniecone z okazji Dnia Pamięci.

W pewnym momencie ktoś zagrodził im przejście. Był to niewysoki, starszy mężczyzna, tak chudy, że gdyby upadł, zgon nastąpiłby na miejscu. Aris spojrzał na niego z obrzydzeniem.

— Wielcy wędrowcy, dajcie choćby grosza na rybkę, zaklinam was! Wasz brat w potrzebie błaga! Bogini oddaje po stokroć tyle, ile wierni dają innym!

Aris kątem oka zauważył jak Szczurołap maca broń pod płaszczem. 

— Odejdź, bo zabiję — powiedział spokojnym głosem Szczurołap. 

— Ależ mości kierowniku, nie wypada tak zostawiać brata w potrzebie! Co z ciebie za wierny! — wykrzyczał żebrak.

Szczurołap zrobił krok w stronę żebraka. Rozglądnął się dyskretnie dookoła i posłał Arisowi wymowne spojrzenie. Ten w pierwszym momencie nie zrozumiał, co znaczyło delikatne uniesienie brwi. Odpowiedź przyszła chwile później. Cios był szybki i precyzyjny, a przede wszystkim, cichy. Szczurołap ugodził żebraka nożem w dwa miejsca. Złapał bezwładne ciało starca i oparł je przy ścianie budynku obok, tak, by mogło spokojnie się wykrwawić. Spokojnie wykrwawić, co to za przerażające słowa. I choć Aris bronił się przed takimi myślami, wiedział, że ta śmierć nic nie znaczyła. Że jego bezdomni koledzy tylko machnęli dłonią, czekając na kolejnego potencjalnego darczyńcę. Ktoś mógłby nawet powiedzieć, że Szczurołap zwrócił żebrakowi godność. Możliwość śmierci bez wycia z bólu. Aris jednak wolał to przemilczeć. Tak było łatwiej.

Coś błękitnego ściekało po dłoni Szczurołapa. Krew ćpuna. Ciekawe czy on takich wyczuwa na kilometr? Pocieszyła go myśl, że nie. Że gdyby tak było, to Aris sam by leżał gdzieś bez życia w rynsztoku. Szczurołap chyba nie był więc bezbłędnym łowcą, skoro trzymał się u jego boku.

Dalej szli w spokoju. Nikt nie śmiał się nawet na nich spojrzeć, a co dopiero podejść. Wszyscy biedacy musieli czuć zapach krwi ciągnący się za Szczurołapem. Odór śmierci. To była ta dziwna woń, której nie można było zamaskować nawet najdroższymi perfumami. Aris krzywo uśmiechnął się, bo wiedział, że każdy, kto śmiercią cuchnął, sam na siebie ją sprowadzał.

Detektyw potrząsnął delikatnie głową. Zamknął świadomość s czystej tafli swojego umysłu. Pod jego powierzchnią pływały złote rybki. Myśli. Na ich złotych łuskach lśniły się słowa. Wiedział, że dysocjuje. Wiedział, że każda z rybek walczyła o jego uwagę. Pożerały się, gdy mrugał. Raz za razem po mniejszych myślach pozostawał tylko czerwony obłok w wodzie, kolejna krwawa chmura. Na końcu pozostała jedna, tłusta ryba. Nie była piękna, ale to ona wygrała. Aris ostrożnie przeczytał słowa zapisane na jej łuskach, tak, by nie odpłynęła.

Porty ściągają przybłędów, jak matka wołająca swoje dzieci na wieczorną modlitwę — troskliwie, ale nie znosząc sprzeciwu. Aris nigdy do końca nie rozumiał, czemu właśnie w portach roiło się od tych bezdomnych. Dlaczego akurat tu ich wywiewało, skoro istniało wiele pustostanów w Labiryncie i na obrzeżach Skier? To pytanie nurtowało go od dziecka. Od momentu pierwszego zaczepienia, gdy szedł z matką odebrać ojca z łodzi. Towarzyszyło mu w trakcie nocnych zakupów na targu i przy romantycznych przechadzkach wzdłuż morza. Fale jednak nie przypływały z odpowiedziami, nawet teraz, gdy był starszy. Nikt nie znał wyjaśnienia. Żebracy już najwidoczniej tak mieli. Gdy dochodzili do krytycznego momentu w życiu, mogła rodzić się w nich prosta potrzeba — w stronę wody. Tak, by bezkres możliwości wciąż był przed nimi. Tak, by mogli oszukać się, że wciąż byli cieczą, a nie ostatnim stadium przed ciałem stałym. 

Łódź Smolastego o numerze 378992 znajdowała się w najbardziej zapomnianej części portu, tam, gdzie dogorywały stare barki. Niektóre miejsca były puste, choć Aris wiedział, że łodzie wcale nie odpłynęły. One zatonęły i to najprawdopodobniej nawet z mieszkańcami. Jeśli jeszcze w zatoce żyły jakieś ryby, to pewnie nie pogardziłyby człowiekiem. 

Nie patrz na wodę. Nie patrz w wodę. Powtarzał to, jak mantrę. Wiedział, że coś się w niej czaiło. Coś starszego od niego, od tego miasta, a może i nawet starszego od sił, które go stworzyły. Czerń. Głębia. Wiedział, że musi ją przyjąć, ale nie miał gdzie. Szczurołap by go rozwalił. Upuściłby całą błękitną krew z jego żył. Ale dam radę. Dam dla Kesfena.

Gdy stanęli przed łodzią, Aris nie mógł powstrzymać się przed przeczytaniem na głos jej imienia.

— Kasandra, zupełnie jak ta wieszczka — rzucił do Szczurołapa. 

Ten nic nie odpowiedział. Nie musiał. Aris wiedział, że Szczurołap nie zna tej legendy. Mało kto ją już pamiętał poza zagorzałymi fanami dawno zapomnianych mitów. Tylko oni wiedzieli, że Kasandra zwiastowała nieszczęście tak wielkie, że człowiek nie był w stanie w nie uwierzyć. Wtedy naszło go pytanie, czy ta fałszywa bogini tak naprawdę nie była Kasandrą? Nie. Nawet jeśli była prawdziwa, Aris nie mógł jej wierzyć. Po prostu nie.

Łódź była stara, wystarczająco, by rdza naznaczyła ją na całej długości. Obdrapane boki świadczyły o starych bitwach ze skałami. Wyblakła, odchodząca farba na wyższym pokładzie nie zachęcała do dowiedzenia się, kto lub co czyha w środku. Tylko to imię wygrawerowane na dziobie sprawiało, że Aris chciał tam wejść i zapytać: dlaczego? Dlaczego właściciel ochrzcił łajbę tak zdradliwym imieniem? Po co ściągać na siebie złe wróżby?

— Wyciągnij broń — powiedział Szczurołap, dotykając dziobu łodzi. 

Odbezpieczył pistolet i przemknął za Szczurołapem po mostku. Metal wgniatał się pod ich stopami. Hałasowali, ale morze i mewy były głośniejsze. Aris uspokajał myśli szybkim oddechem. To był czas na działanie.

Weszli na pokład. Szczurołap złapał za klamkę, by wejść do kajuty. Szarpnął raz. Drugi. Za trzecim razem wyrwał drzwi z zawiasów. Po cichu dołożył je na bok i wszedł do środka. Jeśli ktoś tam był, już wiedział, że miał gości. Aris zerknął ukradkiem za siebie. Łódki obok stały puste, a po pomoście nikt się nie szwendał. Świat krył zbrodnie, które mogli zaraz popełnić. Zasłaniał wszystkie wścibskie oczy. Coś nade mną czuwa, pomyślał. Nie musiał dopowiadać sobie, co to takiego było. Wystarczyło, że szeleściło w jego kieszeni, ukryte w termicznym woreczku.

Wziął głęboki oddech i wszedł do środka. Zobaczył Smolastego niemal od razu. Siedział na podłodze w dużym kręgu z brudno-żółtego proszku. Było tam coś jeszcze. Coś, co krążyło wokół kręgu. Pies? Nie, to było coś innego… Lis! Aris widział kiedyś lisa na jednej z holoreklam w zachodniej części Ageisis. Ten jednak wyglądał na chorego i wyjątkowo zmęczonego…

Szczurołap stał spokojnie oparty o ścianę. Czyścił broń. Nie wydawał się szczególnie zainteresowany sytuacją. Czyżby wiedział, że był na wygranej pozycji? Czy Smolasty i tak nie mógł uciec z tego kręgu? 

Ta sytuacja była tak kłopotliwa, że Aris nie potrafił powiedzieć cokolwiek sensownego. Spodziewał się ataku, krwi, a dostał starszego mężczyznę. Ten wysuszony człowiek nie był nawet wstanie wyjść z usypanego koła. Ale ten starszy człowiek wiedział, jak znaleźć Widmo. Pod jego pomarszczonym czołem znajdował się neuron odpowiedzialny za pamięć tej jednej istoty. Te wielkie, błękitne oczy znały prawdę.

— Szukacie jej. Wiem to — zaczął Smolasty. — Przed wami było już trzynastu. Oni wszyscy też chcieli ją znaleźć. I każdy z tej trzynastki wracał tutaj — wyszeptał, wskazując palcem na półkę.

Aris zerknął ukradkiem i skamieniał. Na brudnej od brązowych plam półce leżały ludzkie czaszki, starannie wyczyszczone i wybielone. Równo trzynaście.

— Więc dlaczego niby wam ma się udać ją pokonać? — ciągnął dalej.

— Nie chcemy jej pokonywać, tylko doprowadzić przed sąd za terroryzm i morderstwa — wymamrotał Aris.

Szczurołap pokręcił zrezygnowany głową, a Smolasty zachichotał, po czym znów przemówił. 

— Jej nie obejmuje wasze prawo. Ona jest na usługach samej bogini. Mogłaby puścić z dymem pół Labiryntu, a i tak włos z głowy by jej nie spadł. Samotwór dobrze ją sobie wyszkolił. Zresztą nie tylko on. Kreos…

— Potrzebujemy ją znaleźć — rzucił szybko Aris, zmieniając temat.

Szczurołap nie mógł się dowiedzieć, że w to wszystko zamieszany by Kreos. Jeszcze nie…

— Wszyscy przed wami też tego potrzebowali… Wszyscy chcieli kogoś pomścić, ale wydaje mi się, że z tobą jest inaczej. — Smolasty zmrużył oczy. — Ty chcesz ją złapać, żeby kogoś ocalić. Kogoś bardzo bliskiego.

— Tak — przyznał.

Smolasty zamyślił się. Lis również wydawał się zadumniony, bo usiadł przed nim i wbił wzrok w sufit.

— Niebezpiecznie jest trzymać tak dużo osobistych informacji na Drzewostanie, Arisie — zwrócił się do niego po pewnym czasie. — Pierwszy lepszy haker może cię prześwietlić. Zobaczyć jak wielka część twojego życia to fikcja. 

Dla detektywa ta rozmowa obierała zbyt niebezpieczny kierunek. 

— O co tu chodzi? — zapytał Aris, przerywając wywód. — Dlaczego inżynier genetyczny, który przyłożył rękę do odbudowy Creden, dogorywa teraz na łajbie? I czemu masz tutaj lisa?

Smolasty zaśmiał się. 

— To jest to na co sobie zapracowałem. Moja własna nieskończoność… Widzisz, widzisz, widzisz… — zaczął, budząc przy tym lisa z letargu. — Jeszcze przed Wielką Wojną Grzybów zacząłem pracę nad tym, by przekroczyć pewne granice. Najpierw chciałem ożywiać zmarłych, jednak ci, którzy wracali, byli inni — wyszeptał enigmatycznie. — Później próbowałem tworzyć nowe życie, ale ostatecznie wymknęło się spod mojej kontroli. Spokój znalazłem, osiągając wieczność. Dał mi to ten lis. To mój żywiciel i wróg. Ta istota powstała ze mnie. Jak kobieta z żebra mężczyzny, jak człowiek z ognia i gliny…

Aris spojrzał skonfundowany na Szczurołapa. Ten Smolasty postradał zmysły. Nie mógł im chyba pomóc. Szczurołap wyczuł zawahanie. Pokręcił delikatnie głową i wrócił do czyszczenia broni. On nie był od rozmów.

— Nie słuchasz, widzę to — zwrócił się bezpośrednio do Arisa. — Ale rozumiem. To zbyt zawiłe, by cię wtajemniczać, zważywszy na to, że skończyłeś tylko dwa szczeble uniwersyteckie… Widzisz ten sznurek? 

Aris musiał przyjrzeć się uważnie. Po chwili jednak dostrzegł cienką linię łączącą lisa i Smolastego. Wyglądała na niezwykle kruchą jak włos zniszczony ciągłym farbowaniem. 

— To jest nasza pępowina. Wszystko, co człowiek buduje, pochodzi z jego przeszłości. Znam wielu wynalazców tworzących szalone machiny na podstawie tej pierwszej fazy, gdy ludzka larwa pływa w ciepłych wodach matki. Znałem kiedyś nawet takiego, co stworzył sobie sztuczne łono, by móc w nim przesiadywać wiecznie… Ale to wszystko to nic nowego. Robimy to od zawsze. Nasi przodkowie nadawali tunelom symbol magiczny. Utożsamiali je z pochwą. Wychodzeniem dziecka na świat. Ponownymi narodzinami. Bo to oto tu chodzi. By rodzić się i umierać każdego dnia…

Aris poczuł, że jego mięśnie się rozluźniają. Smolasty był po prostu kolejnym zdziczałym naukowcem. Niegroźnym. Zapomnianym. To dobrze, bardzo dobrze. Aris usiadł na starej sprężynowej kanapie. Jej materiał był śmierdzący i lepił się do ciała. Z każdą chwilą detektyw nabierał przekonania, że wszystko tutaj było wyjątkowo lepkie. Odchodząca tapeta w kwiaty, kości w rogach kajuty, dziurawa podłoga, dzięki czemu można było dojrzeć dolną część pokładu. Lepiły się nigdy nieotwierane okna, martwe pająki przy framudze i bibeloty wypełniające meblościankę. Aris nie chciał już niczego więcej dotykać, więc siedział i wlepił wzrok w lisa.

Smolasty dalej bredził o istotności narodzin ludzkich w kontekście samej kultury, ale Aris wolał obserwować to stworzenie. Ten brudny pyszczek, wypłowiałą, rudą sierść, zielone, zmęczone oczy. On miał dosyć. Ten lis nie chciał tak żyć, a jednak ktoś za niego zdecydował. Ktoś dawno przed jego narodzeniem rozrysował plan, wymyślił dla niego niewdzięczny los. Takich jak on już chyba nie było na tym świecie. Lisy wyginęły z momentem zmienienia lasów w pustkowia. Ale gdyby tak cofnąć czas specjalnie dla niego, odnalazłby się w starym świecie. Znalazłby sobie zaciszny gaj, norę pod gęstym mchem. Wilgotną i bezpieczną. Z dala od ludzi chcących go wykorzystać i na zawsze okraść z tej pięknej zwierzęcej pierwotności.

— Dlaczego? — zapytał nagle Aris, przerywając Smolastemu nieciekawy wywód o istotności świetlików w megalitycznych grobowcach. — Dlaczego go stworzyłeś?

— Och, by żyć wiecznie. By osiągnąć to, o czym marzyły miliony. Źródło wiecznego życia, dla którego okrętami wypływano na nieznane wody — Smolasty mówił to z taki niepokojącym zafascynowaniem, że Aris momentalnie poczuł do niego jeszcze większą odrazę. — Ten list ma moje organy. Wszystkie, które zdążyły we mnie obumrzeć. Co więcej, wytwarza specjalną substancję konserwującą. To dziękni niej nie gniję. Ten list to mój największy triumf, jednak nie ja go w pełni stworzyłem. Magnus też dodał tutaj swoje… I Samotwór. To oni obserwowali, jak dochodzę do niemożliwego. Samotwór z zaciekawieniem, Magnus z zaniepokojeniem. Oboje wiedzieli, że jest to kolejna możliwość dla ludzi. Dlatego zostałem ukarany. Tkwię w tym kręgu, bo tylko on powstrzymuje lisa, by mnie nie zagryzł. Ten lis mnie nienawidzi. Czuję jego wściekłość przez pępowinę. To przeze mnie jest skazany na wieczne cierpienie, egzystencję jako mała fabryka organów. Ta nienawiść lisa to pamiątka po Magnusie. Chciał mnie ostatecznie upokorzyć i ukarać za próbę złamania zasady od gazu po ciało stałe.

Aris analizował w ciszy ten dziwny krąg. Małe, brudno-żółte ziarenka nie pachniały w ogóle. Równie dobrze mógł być to bardzo stary cukier.

— A krąg sam usypałeś?

— Och, nie. — Smolasty uśmiechnął się, ukazując braki w uzębieniu. — To uczynił Samotwór. Dziesiątki lat temu nawet mnie odwiedzał. Wierzył, że byłem blisko osiągnięcia prawdziwej nieśmiertelności… Tylko on zrozumiał wcześniej coś, co ja zrozumiałem zbyt późno. Wieczność nie jest pojęciem, które przyszło z tego świata, więc by je osiągnąć, musimy stąd odejść. Moja nieskończoność nie ma się nijak do tej prawdziwej, ukrytej przed naszym wzrokiem. 

— Bredzisz — wtrącił się nagle Szczurołap.

— Ja!? Ja bredzę!? — Smolasty wstał nerwowo. — A to jak inaczej nazwiesz ten statek? Kasandra już nie wypłynie, choć dobrze wie, że nie ma po co. Wszystkie ryby umarły.

Szczurołap odbezpieczył kosiarza i podszedł do kręgu. Mierząc do Smolastego, odpowiedział mu:

— Obłędem. 

Smolasty pokręcił głową, oblizując wysuszone usta. 

— Nie masz pojęcie. Nawet nie wiesz, jak to jest widzieć prawdę i nie móc powiedzieć o niej innym. Robiłem wszystko, co mogłem, by Widmo została człowiekiem. Od początku widziałem w niej potwora. ale Magnus i Kreos naciskali. Tak bardzo chcieli hodować sobie zwierzątka, że zapomnieli, by je oswoić…

Aris podszedł z tyłu do Szczurołapa. Poczuł zapach jego potu.

— Co on pierdoli? — szepnął mu do ucha.

Szczurołap nie odwrócił się. Dalej mierzył do Smolastego. Rozchylił tylko usta i rzucił cicho w odpowiedzi:

— Jesteśmy blisko. Nie zniszcz tego.

Lis z zaciekawieniem oglądał całą scenę. Najwidoczniej od lat nikt ich tu nie odwiedzał. 

— W niej wciąż jest człowiek — zaczął znów Smolasty. — Gdzieś tam głęboko. By ją pokonać, musicie odwrócić jej uwagę, tak, by na moment zapomniała, jak to jest być morderczą maszyną… Tak było zawsze — wbił wzrok w pożółkły sufit. — Żeby zabić bogów, wystarczyło pokazać im, co to znaczy być człowiekiem… Nasz los jest przykry. Bardzo przykry…

Głowa Arisa pulsowała, ale nie od myśli. Miał wrażenie, że gdzieś w mózgu, pomiędzy zwojami ktoś podłożył mu bombę. Słyszał tykanie. Czuł bicie jej toksycznego serca. I wiedział, że wybuchnie, niedługo, bardzo niedługo. Więc miał go wezwać. Musiał. 

— Idę się wyrzygać. Nie zabij go do tego czasu — powiedział Aris, próbując udawać chorobę morską.

Szczurołap spojrzał na niego krzywo, ale kiwnął w stronę wyjścia. 

Aris wyszedł na świeże powietrze, ciężko dysząc. Uczucie tykającej bomby narastało, a do tego czuł straszny ucisk w głowie. Coś go łapało. Przeszedł wzdłuż kajuty i oparł się plecami o jedną ścianę, w której nie było żadnego okna. Jeszcze tylko sprawdził, czy przez rdzawe dziury go nie widać, po czym wyciągnął woreczek termiczny. Wygrzebał z niego dwa czerwone kryształki. Przez jego głowę przeleciał ciąg słów. Skarb. Narkotyk. Przyjaciel. Wróg. Istota najwyższa.

Spojrzał na ocean. Nie miał czasu na sentymenty. Włożył dwa kryształki do uszu i obserwował przez chwilę, jak na horyzoncie rośnie ciemna plama. To Dobry Głos szedł do niego. Kroczył przez morskie mile, by pomóc swojemu dziecku.

I d ź

Więc wrócił do kabiny. Nic się w środku nie zmieniło… Poza ciemnością. Krążyła  nerwowo po pokoju. Wielka, bezkształtna chmura, w której skrywało się coś pięknego, a zarazem przerażającego. Coś, czego ludzkie oczy wyłapać nie mogły. Sunęła pomiędzy Szczurołapem, pomiędzy niczego nieświadomym lisem i Smolastym. 

— Lepiej? — zapytał Szczurołap.

— Tak. Nasz przyjaciel powiedział coś? — dopytał Aris.

— Nic sensownego.

T r z e c i a  c z a s z k a.

Aris podszedł niechętnie do półki. Sięgnął w stronę trzeciej czaszki. Była rozłupana przy potylicy. Aris zastanowił się, do kogo mogła należeć. Czy był to zwykły łowca zleceń? A może ktoś równie zdesperowany, co on? Kimkolwiek była ta osoba, pozostała po niej czaszka. Biała kość. Coś, co prędzej lub później zmieni się w proch.

Aris podniósł czaszkę i zobaczył pod nią czarny sygnet. Bez zdobień, bez kamienia. Po prostu matowa czerń. Chwycił go i pokazał Smolastemu, a ten momentalnie spoważniał.

— Skąd wiedziałeś —  zapytał z niedowierzaniem Smolasty.

Aris zdobył się na nieśmiały uśmiech.

— Intuicja. A teraz powiedz, co to takiego.

Smolasty zmierzył wzrokiem Arisa, a później rozejrzał się po pokoju. Pewnie szukał siły podpowiadającej detektywowi. Na próżno. Nikt nie mógł zobaczyć ciemności drugiego człowieka.

— To jej serce. Krew z jej krwi. Materiał, który ciągnie do niej, jak lis do mnie.

— Czyli tak ją znajdę? 

— Poznasz sam, gdy będziesz w pobliżu. 

— A teraz? Gdzie znajdę ją teraz? — zapytał nerwowo Aris, czując, że Szczurołap się niecierpliwi.

— Poluje na Magnusa. Chce go zabić. Spójrz na mnie! — wykrzyczał Smolasty.

— Wiesz gdzie go szukać? — wyszeptał Aris, takiej reakcji właśnie uczono w szkołach dla Sprawiedliwych.

— A wiesz, dlaczego kiedyś liście spadały szybciej, gdy zbliżała się sroga zima?

— Nie

Nastąpił moment ciszy.

— Bo chciały odejść na własnych warunkach. Tam znajdziesz Magnusa... A teraz odejdźcie, wróćcie do swoich śmiesznych ram czasowych! — Odwrócił wzrok i znów zaczął krzyczeć. Przede mną jest to, co sam sobie wiecznością nazwałem!

Szczurołap poprawił kapelusz i spojrzał na lisa. Aris widział, że ich wzrok się spotkał. Na moment otworzyli intymny portal dwóch spojrzeń. Byli bezbronni, a przy tym prawdziwie szczerzy. I wtedy Aris zobaczył coś w Szczurołapie. Coś, o co by go nie podejrzewał. To była litość, współczucie do drugiej istoty i chyba nawet ból. Ten posępny człowiek skierował broń w stronę lisa. Strzelił. Huk był głośny. Resztki zwierzęcia rozbryzgły się na meble. Śnieżnobiałe czaszki spowiła brudna czerwień. Siła uderzenia odrzuciła Smolastego poza krąg. Na jego twarzy zagościł szok. Nieskończoność została przełamana prostym strzałem. Smolasty jeszcze spróbował wstać, ale po chwili upadł. Ze wszystkich jego otworów zaczęła cieknąć krew. Umierał.

— To jest właśnie wieczność, na którą zasługujesz — powiedział Szczurołap, ruszając w stronę wyjścia.


9


Ioonaksa poprawiła kok. Ta nowa fryzura ciążyła jej jak złe myśli, które nie zniknęły wraz z nocą. Gdy tylko zaczynała opierać się o siedzenie, włosy opadały delikatnie na jeden bok. Za każdym razem szybko prostowała się i łapała tę dziwną fryzurę. Amestus ignorował jej poczynania, za bardzo był skupiony na jeździe. Po kilku minutach Ioonaksa dała za wygraną. Spojrzała przez okno i pozwoliła kokowi opaść na prawo. 

Jechali ciemnym tunelem. Żółte lampy nie rozbijały całego mroku. Migały stare holoreklamy zawieszone na ścianach. Ioonaksa widziała też w tym coś jeszcze. Siebie w szybie. Krzywe odbicie śmiesznej istotki szybko przemykającej pomiędzy światłami. Ze spalonymi włosami, spiętymi w nieładny kok i resztkami sadzy za uszami. 

— Dziękuję — wyszeptała niespodziewanie, nie odrywając wzroku odbicia.

— Nie masz za co, musiałem cię uratować. 

— Mnie tak, ale nie tych ludzi. — Ioonaksa przyłożyła dłoń do lodowatej szyby. — Widziałam, jak pomagałeś tym ludziom. Gdyby nie ty, byliby martwi. To naprawdę wiele dla mnie znaczy.

Amestus nic nie odpowiedział, nawet na nią nie spojrzał. Chyba go też zaczęło to przerastać. Te wszystkie spiski i niebezpieczne sytuacje. Te trupy. Może zaczynał rozumieć, że Ioonaksa była niezwykle niszczycielska? Że każdy jej krok poprzedza dywan stworzony z hektolitrów krwi i kilogramów kości? 

Dalej jechali w ciszy. Nawet świat na zewnątrz trwał w zadumie. Ludzkie twarze materializowały się tylko na pasach, gdy trzeba było je przepuścić. Nikt nie miał nic do dodania. Ioonaksa tonęła w ciszy. Nie miała śmiałości tego przerwać. Czuła, jak ta cisza zabiera jej całą pewność siebie. Jak pozostawia ją całkowicie nagą i bezbronną.

Wtedy przyszła myśl, że coś się w niej zmieniło. Uwierzyła w siebie, ale na tej najbardziej niebezpiecznej płaszczyźnie. Na chwilę naprawdę była boginią. Do tego nawet podziękowała Amestusowi za uratowanie wiernych! Nie podobało się jej to. Nie chciała być bogiem. Bogowie byli dla niej zbyt tajemniczy. Ich natura nie pasowałą do drogi od gazu do ciała stałego. Byli ponad węglem, zbudowani z zupełnie innego materiału. Zostali stworzeni z tego dziwnego śluzu, który produkował umysł w trakcie snu. Smaru pragnień i sumy wszystkich strachów.

Liljan, to imię raz za razem odbijało się echem w głowie. Co się z nim teraz działo? A z resztą wiernych? Cisza. Nie było w niej żadnego wspomnienia. Co ostatnie pamiętała? Krzyki, strach, podniecenie. Ludzie biegnący w jej stronę. Ukłucie. Czyjś paniczny śmiech. Nieskończoną ciemność.

Przetarła oczy i wzięła głęboki oddech, a potem zapytała niepewnie:

— Jak to się wszystko skończyło?

Amestus niechętnie rozchylił usta. Dobrze wiedział, o co jej chodziło.

— Zemdlałaś. Przyjechała odsiecz. Zabrali cię. Mi kazali tymczasowo zniknąć. Dzisiaj Altar dał znać, że muszę cię zabrać w bezpieczne miejsce, bo trwa ewakuacja Aksolotla. Niedługo potem odcięli slumsy.

— Samotwór nie bawi się w półśrodki. 

— Mhm — mruknął Amestus.

Ioonaksa chciała zapytać o jeszcze kilka rzeczy, jednak poczuła jak coś drapie ją w gardle. To było wspomnienie krzyku. Tego, który nadszedł przed zapadnięciem ciemności. Krzyczała długo. Nie pamiętała, czy nagrywał to ten dziwny mechaniczny owad, który podążał za nią od wystąpienia w kościele, ale wiedziała, że krzyczała, dopóki nie straciła głosu. Czuła też lodowaty uścisk na karku. Zwątpienie. Złapało ją za przegub i nie chciało puścić. Czy to wszystko przyniosło jakikolwiek efekt? Czy ten cały ból miał znaczenie? Zdawało się, że tak, skoro Samotwór podjął tak drastyczne kroki. Jednak Ioonaksa czuła, że to wszystko było niewystarczające. Że Altar na czele Aksolotla będzie wymagał od niej więcej i więcej. Że bezpowrotnie zostałą tym, czym była przed zyskaniem świadomości — generatorem zbiorowej manipulacji. Elektrownią zakłamania. Radioaktywnym pomnikiem, który wypalał oczy patrzących na nią, tak, by nie mogli zobaczyć prawdy.

Jechali przez Skry, a w każdym razie tak myślała Ioonaksa. Rozpoznawała ten specyficzny styl krępych budowli. Ulice przepełnione były autami delikatnie unoszącymi się nad ziemią, a chodniki stanowiły rzekę anonimowych ludzi, niepodobną do tej w Labiryncie. Tu bycie w tłoku łączyło się z obrzydzeniem do drugiego człowieka. Poczuciem wyższości. Jednostkowej niechęci do bycia częścią rzeki. Kimkolwiek byli ci wszyscy ludzie, ich życia musiało wypełniać zgorzknienie i strach przed tym, że nieodpowiednie prądy zepchną ich do slumsów Labiryntu. 

Coś ciążyło jej na nodze. Chyba ktoś włożył do kieszeni jej spodni kamień. Już miała do niej sięgnąć, gdy spostrzegła, że wyrosła przed nimi złota brama. Ioonaksa z otwarta buzią podziwiała, jak ze szczytu łuku lecą iskry. To wyglądało na przejście do innego, lepszego świata. Rzeczywistości, gdzie każdy byłby bezpieczny. A może po prostu widziała to, co chciała widzieć? Krainę, gdzie każdy wojownik mógł w spokoju spocząć wśród wysokich traw. Ziemię do złożenia w niej miecza. Polanę, na której skraju spokojnie możnaby było oddychać zapachem nadchodzącej nocy, bez strachu o to, co przyniesie świt.

Od tej pory ruch zwolnił. Amestus dostowował tempo. Rozglądał się uważnie po drodze. Ioonaksa obserwowała cylindrowe budynki ze szkła. Migały na nich holoreklamy, które miały w sobie coś nowego. Wyważenie. Dobry smak. Z większości uśmiechali się mężczyźni w garniturach, zachęcający do inwestowania w rozbudowę nowych przestrzeni na tym tajemniczym Drzewostanie. Byli czarujący, ale nie nachalni. Pojawiały się też dziwne zwierzęta. Duże szare istoty z trąbami i ostrymi kłami, przyjaźnie machające i zachęcające do zakupu ich miniaturowych wersji w jakimś sklepie zoologicznym.

Droga nie była ani mieniącym się błękitnym hologramem, ani asfaltowym podziurawionym pasem. Dawno temu ktoś wyłożył ją z małych kostek, jakby mozaiki. Chodniki były niemal puste. Całość sprawiała wrażenie miasta duchów. Ot piękne wypolerowane przestrzenie bez życia. W tym wszystkim było jednak coś, co czarowało Ioonaksę. Ta intymność. Jednak trzymała dystans od tego uczucia. Zaciskała zęby i myślała tylko o bólu. O wszystkich, którzy umarli, by mogła iść naprzód i przynieść upragnioną wolność. 

Nie zabierzesz mi tego. Po tej myśli nadeszło uczucie dziwne, jakby grała w otwartą grę ze złośliwym bytem. Tym, który za wszelką cenę próbował wykraść wszystko to, co cenne. Zgorzknienie. Cierpienie. W zamian dawał tylko złudne piękno upadku. To jedno małe poczucie, które przychodziło zawsze po porażce, wraz z suchym gardłem i mokrymi oczami.

Schowała za powiekami cały świat, by zajrzeć w głąb własnego. Nie wiedziała nawet ile czasu minęło od tego incydentu w katedrze. Godzina? Sześć? Tydzień? Wszystko wydawało się tak samo realne. Prawdziwa była tylko wściekłość. Ból. Żar. Powróciły wszystkie uczucia, których doświadczyła przy śmierci Amnestii.

— Dokąd mnie wieziesz? — zapytała oschle.

— Tam, gdzie mi kazano — Amestus zbył ją, najwidoczniej jemu też udzieliło się milczenie.

— Mów — warknęła.

Amestus zerknął na nią i delikatnie uniósł brew. 

— Do Magnusa, mówiłem ci ostatnio, że będzie chciał się z tobą zobaczyć.

— I dobrze. Jest mi bardzo dużo winny — rzuciła.

Po tym znów zapadła cisza. Ioonaksie przyszła do głowy śmieszna myśl. Myśl, którą już kiedyś miała, a zgubiła. Że sporo rzeczy w życiu się zazębia. Że droga od gazu do ciała stałego nie polega na ciągły przechodzeniu i odrzucaniu starego. W tym musiało chodzić o coś więcej. O przeżywanie tych samych uczuć na nowo. Zrozumieniu schematyczności życia i zgłębieniu dzięki temu własnej pozycji. To wszystko już przecież miało kiedyś miejsce. Ktoś ją wyrwał z wielkiego wydarzenia. Jechała w wozie Amestusa. Znowu jacyś silniejsi gracze popychali ją na konkretne plansze. Tym razem jednak była świadoma i to była jej przewaga. Koniec życia pionka był bliski. Czuła to. Nadchodził moment, by inni gracze mieli zrozumieć jej równość z nimi. Samotworze, Altarze, czy tego chcecie, czy nie, jestesmy tacy sami.

Nie od razu wiedziała, gdzie właściwie trafiła. Po kilku przejechanych przecznicach zaczęła zauważać, że to już nie są Skry. Dopiero, gdy zobaczyła wielkie, pozłacane posągi Arche, myśli zostały potwierdzone — czekał na nią Metropol. Z czasem pojawiały się też całe lasy miniaturowych drzewek, pomiędzy którymi błądzili ludzie na jakichś śmiesznych, małych pojazdach. To nie były samochody. Dyski lewitowały na kilkanaście centymetrów nad ziemią. Ioonaksa pomyślała, że może to być oznaka niebezpiecznego procesu, który zaszedł bezpowrotnie w umysłach ludzi z Metropol. Postępu. Podstępu. Złudnego wrażenia, że jest się ponad wszystkimi. Że dotykanie ziemi jest czymś, co powinni robić jedynie biedniejsi. I jak stare czterokołowe auta, ich przeznaczeniem było spocząć niedługo na wysypisku.

Dała się złapać w sidła piękna kilka ulic dalej. Ból na chwilę wyciekł. Obserwowała ten sam nieskończony las małych, różowych drzewek z grubymi pieńkami. Pomiędzy nimi krążyły na dyskach dzieci. Wesołe. Z nieskazitelnie szarą skórą. Zrywały różowe liście i rzucały je na wiatr, krzycząc przy tym głośno niezrozumiałe hasła. Były niewinne i szczęśliwe. Ioonaksa przycisnęła twarz do szyby. Cały ból powrócił do jej żył. Przepłynął dobrze znanymi szlakami. Zalał każdą komórkę. Utopił każdy neuron. Zacisnęła pięść i uderzyła nią w szybę.

Potwór. Jestem potworem. Wszystko czego dotknę zamienia się w popiół.

Amestus dalej był ponad tym. To rozwścieczyło Ioonaksę jeszcze bardziej. Dlaczego on był taki zimny? Jak mógł spokojnie kierować, skoro jeszcze przed chwilą na jego oczach rozgrywał się dramat?

Słaba. Jej głowę wypełniało to jedno słowo. Słyszała je dziesiątkami głosów. Krzyczeli je ludzie, z którymi się zetknęła. Krzyczeli ci, których już nie było. Krzyczała też przede wszystkim ona sama. Ręce zaczęły drżeć. Za dużo było w niej żalu. Za dużo smutku. Nie mogła tak dłużej.

Stanęli na światłach. Ulica była pusta. To była jedyna szansa. Ioonaksa spojrzała na Amestusa. Nawet przez chwilę było mu go jej żal. Posłała mu przepraszający wzrok i otworzyła drzwi. Wybiegła. Słyszała za sobą klakson i nawoływania. Nie odwróciła się. Biegła przed siebie, pomiędzy rzędami tych dziwnych, niskich drzewek, których różowe liście klepały ją po łydkach. 

Uciec od tego świata. Siebie. Obietnic. Wszystkiego, co znane. To był jej cel. Poczuć się w pełni wolną od tego, co przeżyła.

Nie biegła jednak długo. Nogi były jak szczudła. Kilkaset metrów od ulicy padła na ziemię pomiędzy kolorowe drzewka. Nie płakała. Czuła się jak ofiara, którą dorwał drapieżnik. Leżała na plecach w szoku. Obserwowała niebo, gotowa na nadejście końca. Śnieżnobiałe chmury przemierzające niebo były świadkami jej końca. Była gotowa. Niech znajdzie mnie jakiś Sprawiedliwy i to zakończy. Tu i teraz. Póki wciąż świeci słońce.

Poczuła jak coś próbuje wydostać się z kieszeni. Sindy wystawiła głowę i przeleciała wzrokiem uważnie po okolicy. Czyli Amestus lada chwila tu będzie. Czy Ioonaksa naprawdę wierzyła, że zdoła uciec? Nie. Ale musiała spróbować. 

Leżała w całkowitym bezruchu. Czuła w sobie tylko pustkę. Cały gniew uleciał do chmur i poszedł szukać nowego wiernego. Została sama. Pogodzona z koleją rzeczy, że jest tylko przedmiotem w rękach boga, że to naprawdę nie ma końca. Nawet po pokonaniu Samotwora, ludzie i tak będą umierać. Że od gazu po ciało stałe jesteśmy skazani na cierpienie. 

Amestus przyszedł do niej niedługo później. W tym czasie z nieba zniknęły resztki śnieżnobiałych obłoków. Pozostał jedynie niczym niezmącony błękit.

— Idziemy — mruknął, jasno dając do zrozumienia, że nie chce słyszeć sprzeciwu.

— Nie. Siadaj. Potrzebujemy tego. 

Ioonaksa widziała, jak Amestus zaciska szczenkę. Był na skraju wytrzymałości. Chyba był nawet zdolny ją uderzyć, ale gdyby to zrobił Ioonaksa nie pozostałaby dłużna.

— Potrzebujemy tego — ciągnęła. — Nie jesteśmy robotami. I mam gdzieś, że to niebezpieczne. Nie można ciągle walczyć. Usiądź chociaż na pięć minut. Spójrz na niebo.

Amestus przewrócił oczami i dał za wygraną, choć pewnie wewnątrz uważał to za samobójstwo.

— Pięć minut — wycedził przez zęby.

Usiadł koło niej. Położyła mu głowę na ramieniu. Poczuła, że go to krępuje. Jego ramię było twarde. Płakała w nie przez chwilę, aż zrobiło się całkowicie mokre. W tym czasie on zaczął gładzić jej popalone włosy. Czuła, że to paradoksalnie ich zbliżało. Im więcej cierpieli. Im więcej zła ich spotykało. 

— To naprawdę za dużo — wyszeptała. — Nie jestem taka, jaka powinnam być. Nie jestem wyjątkowa... Nie jestem gotowa.

— A myślisz, że ktokolwiek był? — głos Amestusa był już znacznie milszy. — Myślisz, że tylko ty wątpisz? Że tylko ciebie przerasta to całe gówno?

— Tak, czasem tak właśnie myślę — przyznała. — Bo wy wszyscy wiecie, co robicie. Dokąd zmierzacie. Wiecie skąd pochodzicie. Wy wiecie, ja mogę się co najwyżej domyślać!

Amestus zaśmiał się. 

— W takim razie jesteś niezwykle naiwna.

— I histeryczna — dodała.

— A dzięki temu prawdziwa. To właśnie sprawia, że ludzie w ciebie wierzą. Że ja w ciebie wierzę — przyznał patrząc jej głęboko w oczy. — Nie jesteś bogiem, tylko człowiekiem, w całej swojej popapranej historii. Nie chcę ci dawać rad, bo nie od tego jestem… Ale krzycz i płacz. Ludzie chcą to wiedzieć. Czasy, gdy bogowie byli wyzbytymi z emocji figurami, już dawno minęły. Więc, do cholery, pokaż ludziom, że warto być człowiekiem.

Te słowa zastygły w powietrzu. Ioonaksa zachwyciła się nimi. Warto być człowiekiem. To było piękne hasło. Niemal na tyle piękne, że byłaby w stanie za nie zginąć.

Amestus zaczął robić coś z jej włosami. Podzielił je na równe trzy pasma i przeplatał. Po koku pozostało wspomnienie. To ją trochę pocieszyło. Dotyk drugiego ciała. Ciepło. Bliskość.

— To wszystko niedługo się skończy. Obiecuję ci to — dodał na pocieszenie.

Ioonaksa patrzała jeszcze tylko przez chwilę na liście miniaturowych drzewek smagane wiatrem, po czym wstała. Amestus wyciągnął z plecaka czepek i maseczkę. Wszystko, co mogło zdradzić pochodzenie Ioonaksy, zniknęło. Pozostały tylko oczy. Duże i jasne. Te, w które tak bardzo lubiła spoglądać Kresowa. 

— Jedziemy dalej? — zapytała Ioonaksa. 

— Nie. Przejdziemy się. W okolicy głównej drogi jest dużo Bożych Oczu, a autem bardziej będziemy na siebie zwracać uwagę, bo tutaj każde auto jest skanowane.

Otrzepali się z różowych liści i ruszyli w drogę. Ioonaksa była tu gigantem. Jednym niewłaściwym krokiem mogła zgnieść każde drzewko. Wypatrywała nawet małych ludzi, ukrywających się przed słońcem pod różowymi koronami. Na próżno. Poza drzewami nie było tu żadnego życia.

Szybko przeszli przez miniaturowy las. Trafili na wyłożoną brukiem, ciasna uliczkę. Tutejsze domy musiały być stare, Ioonaksa wiedziała to. Te popękane cegły koloru porannego nieba sprawiały, że kobieta chciała pytać wszystkich przechodniów o historię tego miejsca. O łzy, które wsiąkły w te mury. O krew rozlaną przedwcześnie. Nie mogła jednak pytać innych. Zwracanie na siebie uwagi to ostatnia rzecz, o która prosiłby ją Amestus. Skupiła więc uwagę na czymś innym. Po niebie szybowały małe robociki. Przenosiły torby pełne rzeczy kilka metrów nad ziemią. Maszyny te sunęły bezszelestnie przez niebo, zupełnie jak chmury. I tak jak chmury, nie zdradzały celu swej wędrówki.

— To Podniebni Listonosze, drony dowożące najwymyślniejsze rzeczy mieszkańcom Metropolu — wytłumaczył Amestus.

— Ale właściwie po co? Jaka jest frajda w dostawaniu gotowych rzeczy? Ja bym wolała sama ich poszukać.

Amestus odpalił papierosa.

— No właśnie. Ty byś wolała, bo nie wiesz, jak tutaj jest.

— Ty za to brzmisz, jakbyś żył tutaj całe życie — odparła kąśliwie.

— Bo niestety, ale zasiedziałem się tutaj trochę przez Magnusa. Tu chodzi o czas. Mieszkańcy Metropolu bardzo skrupulatnie go pilnują, dlatego rzadko zobaczysz tutaj tłumy. Czas jest ich walutą.

Ioonaksa zmierzwiła brwi. 

— Czyli ludzie tutaj żyją wyjątkowo krótko?

Sindy wspięła się na ramię Amestusa. Obróciła głowę w stronę złotej chmury ulatującej z ust właściciela.

— Wręcz przeciwnie. Żyją kurewsko długo. Są tutaj tacy, którzy pamiętają Wielką Wojnę, a nawet jeszcze wcześniej. To są prawdziwi gracze, których wzroku nie chcemy skupiać… Więc bez krzywych akcji, zrozumiałaś?

Pokiwała głową.

Chwilę potem Amestus powiedział Ioonaksie, że zna skrót. Wyszli z zabytkowych uliczek wprost przed trapezową halę. Przypominała ona Ioonaksie gaje z Labiryntu. W środku okazał się być to wysublimowanym ciąg sklepów. Galeria, bo tak to miejsce nazwał Amestus, była wyjątkowo sterylna i pusta. Tylko we wnętrzach sklepików pomiędzy regałami produktów lawirowali wysocy ludzie. Spokojnie roznosili rzeczy lub dyskutowali z nielicznymi klientami.

Ioonaksa spojrzała na witrynę pobliskiego sklepu. Za szybą błyszczały cekinowe sukienki i grube płaszcze. Patykowate manekiny od czasu do czasu zmieniały pozy, rozciągając srebrzyste futra. Ioonaksa wiedziała, że nie są to ludzie, jednak nie mogła się oprzeć wrażeniu, że gdzieś tam w nich tliły się zalążki człowieczeństwa. Może to przez te długie nogi? A może przez niezwykle płynne ruchy? 

Wtedy jej wzrok przykuło coś innego. Ktoś inny. Młody chłopak roznoszący ubrania z ramy. Zręcznie układał jeansy w kostki i wpychał je na stolik koło manekina w futrze. Ioonaksa spojrzała głęboko w jego brudno-niebieskie oczy. Widziała w nich zmęczenie. Niechęć. Może nawet i nienawiść. Czemu więc tam tkwił? Odpowiedź znała. Bo tak działał ten świat. Bo musiał pracować, żeby przeżyć. To wydało jej się niezwykle okrutne, że choć ludzie mają jedno życie, muszą je sprzedawać. Bo niby jak inaczej nazwać pracę, jak nie sprzedawaniem swojego czasu? Ile był wart jego? Za ile oddał swoje ciało? Zrobiło jej się mu go niezwykle żal. Wtedy chłopak podniósł głowę, tak, że ich spojrzenia się spotkały.

Zamarł w trakcie składania kolejnych spodni. Widział ją i wiedział, kim ona jest. Jego wargi delikatnie poruszyły się, jednak nic nie powiedział. Ioonaksa podeszła do witryny sklepu. Przyłożyła rękę do szyby. Chłopak niewiele myśląc, zrobił to samo. Nikt dookoła nie zwracał uwagi na tę sytuację. Byli tylko oni. Wątpliwa bogini i młody człowiek marnujący w sklepie swoją młodość.

Ioonaksa zsunęła maseczkę i podarowała mu uśmiech. Jeden z tych smutnych, które posyłało się na pożegnanie, ale też z nutką wiary, bo wciąż posiadało się nadzieję na powrót. Chłopak pochłonął oczami dar. Może w nią wierzył, a może dopiero teraz zaczął? Ioonaksa pomyślała, że pewnie gdy wróci do domu nikt mu w to nie uwierzy. Wszyscy będa kręcili głową z politowaniem słysząc historię o bogini w galerii. To więc miał być ich sekret. Sekret obcych sobie osób, złączonych przez przypadek, a rozdzielonych przez inne przeznaczenia. Chwilę później Ioonaksa cofnęła się i założyła maseczkę. Wróciła do Amestusa, wciąż zerkając w stronę skamieniałego chłopaka.

— A to, co miało być? — zapytał z wyrzutem.

— Próba zbawienia świata twoim sposobem — wyszeptała ukradkiem.


10


Aura odetchnęła z ulgą, gdy usłyszała, jak Smok zatrzaskuje główne drzwi Rezydencji. Została sama. Znowu. Pociągała ją samotność. Ta cisza w murach i w głowie. Nawet jej usychający z tęsknoty poddani milczeli. Cisza była dla niej strasznie dziwnym zjawiskiem. Nienaturalnym. Milczenie oznaczało zagrożenie. W czasach wielkich lasów ptaki milczały, gdy nadchodzili drapieżnicy. W mieście było podobnie. Pośród gwarów i krzyków ciężko było o spokój, ale gdy już następował, wzbudzał strach. Podziemia miały inny system, tu cisza była poza abstrakcyjnymi znaczeniami. Była czymś niepojętym. Gdy Rewa dudniła nad mieszkańcami mrocznych tuneli, w środku wszystko pulsowało. Syczały rury. Cykały maszyny, których wnętrzności upchane były właśnie tu, poza widokiem wielkomiejskich paniczów. Ten jeden raz jednak nie było żadnego dźwięku.

Cisza jest małą śmiercią. W ciszy nie było miejsca na oddech czy urwane zdania. W ciszy można było tylko trwać. Pozwolić ciału wystygnąć. Wyzerować myśli. Na dobrą sprawę cały świat trwał w ciszy. Zimne przestrzenie otaczające Ziemię nie kryły w sobie żadnego dźwięku, choć planety nasłuchiwały. Czego? Aurze wydawało się, że momentu własnych narodzin. Tego śmiesznego momentu, gdy skończyło się niewyobrażalne nic, a zaczęło absurdalne coś.

Aura wysunęła nogi spod kołdry. Stanęła na starym drewnie. Przeszła na środek pokoju, słysząc przyjemne skrzypienie. Żyła. Żyła, ale dziś nie był dzień żywych. To niezwykle urocze, że wszechświat naprawdę ma większy sens. Że wszystko współgrało, by mógł nastąpić dany moment. Oto już jutro miało wszystko dobiec końca, a dziś jeszcze ludzkość dostała ostatnią szansę na pożegnanie. Na spalenie jednej róży, uwolnienie trosk. Uwolnienie niewypowiedzianych marzeń, odkurzenie starych fotografii z głębi pamięci. I przebaczenie temu, kim się było, by można było pokochać tego, kim się stanie.

Wyciągnęła z małej komody koło łóżka różę. Starą i tak wysuszoną, że prawie wszystkie kolory wypłowiały. Zostały tylko małe pasemka czerwieni, pigmenty życia. Usiadła z rośliną na łóżku i opatuliła się kołdrą. Była w niej niezwykle bezpieczna jak mechaniczny krab akwariowy w muszli. Jak dziecko w holograficznym domku na antresoli. Wyciągnęła jeszcze spod poduszki zapałki i zamknęła oczy. Po omacku zapaliła różę. Nie obserwowała płomienia. Wdychała zapach spalenizny. Powoli z oczu pociekły łzy. Kształtne dzieła sztuki misternie stworzone przez rozpacz. To w nich bogini smutku zamykała cały ból. To właśnie dzięki nim człowiek na chwilę mógł wyrzucić z siebie smutek i pozostać pustym. Zawieszonym gdzieś pomiędzy starym dramatem a tym, który miał dopiero nadejść.

Przyszła ciemność. Aura ją czuła. Wypłynęła spod łóżka i stanęła przed nią. Ostatnio tak często ją odwiedzała. Najpierw pochłonęła róże, a później ręce. Zimno ściągnęło kołdrę i samo otulało Aurę. Nie walczyła. Wiedziała, że tak musi być. Że im bliżej końca człowieczego życia, tym więcej wspomnień wracało. I akceptowała to. Zrobiła nawet coś więcej. Krok w stronę pojednania z bogiem. Przytuliła ciemność. Ten mroczny bezkształt zawsze czający się pod łóżkiem. Wtedy usłyszała czyjś szept:

— Cały ból nigdy nie opuszcza naszych serc.


11


— Cały ból nigdy nie opuszcza naszych serc.

Aura pokręciła zrezygnowana głową, słysząc słowa Poświaty. Jej przyjaciółka znowu bredziła i z każdym dniem stawało się to coraz bardziej irytujące. Ileż razy można było wysłuchać zdań wyjętych z kontekstu? Niby wiedziała, że był to jej sposób składania świata. Roztapianie wosku sensu i łączenie nim rozbitej psychiki. Sama łapała się na tym, gdy podsłuchiwała rozmowy roślin, ale to już było za dużo. Przyspieszyła kroku, próbując przelać całą swoją uwagę na drogę. W opuszczonych miastach łatwo szło się zgubić. 

— Cały ból nigdy nie opuszcza naszych serc — powtórzyła, zerkając nieufnie na ciemne dziury w pobliskich pustostanach. — To dlatego, że tylko tam ma sens istnienia. Powietrza nie boli to, że zostaje co chwila wyplute bezpardonowo przez istoty z białka. Ptaki nie lamentują nad tym, że nikt nie słucha ich treli. A rośliny? One nawet nie wiedzą, z jakiej strony pada słońce, więc skąd niby mogłyby znać wagę cierpienia?

Zdziwiłabyś się, pomyślała Aura. W każdej mijanej oazie Aura słyszała plotki i kłótnie. Rozmowy roślin o tym, że gleba się zmienia, że ich nasiona nie wykiełkują. Że, gdy ostatnie z nich padnie, przyjdzie czas na ludzi.

— Więc jeśli przestaniemy zwracać uwagę na ból, on po prostu zniknie. Wszystko znika, jeśli o tym zapominamy. A wiesz, kiedy to robimy, stajemy się czymś więcej niż ludźmi. Używamy naszego największego wroga do własnych celów — Poświata wytarła pot z czoła. — Tak, mówię o śmierci… Bo wiesz, śmierć to zapomnienie.

Aurę irytowały te monologi, ale dopiero teraz zrozumiała dlaczego. Bo miały w sobie trochę prawdy. Bo dotykały ją do żywego. Bo w trakcie każdego, zostawała przyparta do muru i mogła jedynie patrzeć na smutną rzeczywistość.

— Masz rację — przyznała niechętnie Aura.

Poświata podniosła wysoko rzadkie, jasne brwi. Nie tego się spodziewała.

— Przepraszam — powiedziała Poświata po chwili namysłu. — Nie chcę cię dołować. Chodziło mi raczej, no wiesz... Ja po prostu nie umiem normalnie rozmawiać.

— Zdążyłam zauważyć. — Aura zdobyła się na słaby uśmiech.

— To co, może mała przerwa?

Aura pokiwała głową.

Szły przez to zrujnowane miasto już dobre cztery godziny, a wszystkie ulice i tak wyglądały tak samo. Zniszczone chodniki i dziurawy asfalt tonęły w piasku. Mury budynków były jednolicie szare, wytarte ze wszystkich kolorów. Nie pozostało tu nic poza konturem dawnej świetności. Wielkie żelbetonowe konstrukcje tylko czekał, żeby również je pochłonął piach, zupełnie jak przed latami jego mieszkańców.

Wybrały budynek wyglądający na najbezpieczniejszy. Ściany wydawały się solidne i były pozbawione wyraźnych pęknięć. Pustostan stał centralnie naprzeciwko sporego placu. Aura pomyślała, że mogły się tu kiedyś odbywać festyny. Ciekawe, ile pierwszych pocałunków widziało to miejsce? A ile drzew uschło w tym palącym słońcu? Nie było już pewnie osoby umiejącej odpowiedzieć na to pytanie. Nie zachowała się pewnie nawet żadna tabliczka, mówiąca, co to właściwie za miejsce. Pozostał tylko pusty sarkofag, który skrupulatnie z każdym kolejnym dniem przykrywał piasek.

Weszły do środka. Chłód, Aura znów go poczuła, jednak nie niósł on spokoju. Nie koił spieczonej skóry. Aura czuła w nim nostalgię, zapach łez wnikających w piasek. Ten chłód był smutny. Był pokłosiem złych decyzji. Postanowiła więc nie zwracać na niego uwagi. Nie mogła dawać się ruszać każdemu szczegółowi. Szybko weszła na drugie piętro, gdzie piasku było już zdecydowanie mniej. Wraz z Poświatą zrzuciły plecaki na goły beton. Podeszły do wyrwy, w której musiały kiedyś stać drzwi. Za nią znalazły tylko jedną żelbetową belkę, ruiny tarasu. Poświata uśmiechnęła się, a Aura już wiedziała, że chciała tam posiedzieć.

— Idziemy dalej, czy zostajemy tu na noc? — zapytała Poświata, rozkładając się na belce.

Aura rozglądnęła się uważnie po okolicy. Wszędzie te same budynki o różnym stopniu zniszczenia, a w nich to smutne zimno przemykające cicho po pokojach.

— Idziemy dalej. Pustynne miasta ściągają zbyt dużo wygnańców. I kto wie, co czycha w tych wszystkich budynkach…

— Smutek — wyszeptała Poświata.

Aura  pokiwała zgodnie. Czasem miała wrażenie, że myślały o tym samym. Że ich mózgi były zapętlone w tych samych reakcjach chemicznych, ale różnił je tylko sposób komunikowania. To, że Poświata mówiła o tym, o czym nie umiała mówić Aura.

Aura poszła na chwilę do plecaka. Wyciągnęła bidon. Wróciła do Poświaty i podała jej wodę. Wiedziała, że jest spragniona. W zasadzie zawsze były. Nawet gdy trafiły na studzienkę, to i tak zawsze było za mało. Pustynia zawitała w ich sercach na zawsze.

— Widziałam, że podwędziłaś książkę — wyszeptała niespodziewanie Poświata.

Aura podrapała się po głowie. Bała się, że Poświata zarzuci jej marnowanie miejsca w plecaku. Że zmieściłyby tam więcej wody lub cokolwiek bardziej przydatnego niż słowa.

— Tak — przyznała Aura. — Ale jest w niej coś, czego nie widziałam nigdzie wcześniej.

Poświata rzuciła jej ciekawskie spojrzenie. 

— Przeczytałabyś mi coś z niej? — zapytała.

Aura wstała i chwyciła za niemal pusty bidon. Wsadziła go do plecaka, a w zamian wyciągnęła książkę. Przetarła brudny od pyłu tytuł. Ze zmartwieniem odkryła, że tył książki zaczął pękać. Wciąż jednak miała nadzieję, że ją uratuje, chociażby miała ją spisać na ostatniej rolce papieru toaletowego. 

Po chwili wróciła do Poświaty. Poprzewracała kartki i zatrzymała na losowej stronie.

— O pewnym kwasie, co rozpuszcza wszechświat.

— To brzmi nieźle — dodała na pokrzepienie Poświata. 

Życie z ciemności pochodzi i to tam właśnie zmierza. Bogini wyprowadziła nas z węglowych jaskiń tegoż świata, byśmy kiedyś na powrót do nich wrócili. Mówiłem już, że ten świat jest pusty, jednakże ktoś mi zarzuci nieścisłość. Bo przecież droga od gazu po ciało stałe winna nas prowadzić do boskości. I owszem. Boskość jednak jest poza właściwościami tego świata. Poza tym, co materialne, ludzkie, czy nawet psychiczne. Ten świat to kartka, a my jesteśmy powoli zjadającym ją atramentem. Kwasem, co rozpuszcza wszechświat z każdą nowo powstałą ideą. Im bliżej nam do tego, by uciec z cyklu, tym bliżej końca. Bliżej porzucenia człowieczeństwa i wyjścia daleko poza jego ramy. To dlatego, gdy to piszę, mocarstwa testują nowe to bronie, zrzucając bomby na lasy, wyjaławiając je bezpowrotnie. Popełniane przez nas błędy, stają się coraz bardziej bolesne, im mocniejsi się staniemy. To jest właśnie cena postępu. Ryzyko. Obserwowanie, jak bezpowrotnie niszczymy łono matki, w którym powstaliśmy. Nie byliśmy jednak jedyni. Życie to cykl. Teatr odgrywany eonami, a gdy aktorzy zrozumieją, że grają, schodzą ze sceny. Opada kurtyna. Nie ma oklasków, jest za to wybuch. Wielki, co ostatecznie spala wszystko i to właśnie na popiołach starego świata rodzi się nowy. Jesteśmy więc zlepieni z węgla tych, którym udało się przejść dalej poza ciało stałe. Nosimy w sobie cząstkę wielkich istot, ale też mądrość wszystkich światów istniejących przed nami. Jednak nie wyzwolimy się z tego bez błogosławieństwa Wielkiej Macki. Potrzebujemy dnia powrotu jej wysłanniczki. Arche. To ona obudzi w naszych sercach żar wygasłych światów. Co czeka nas dalej? Powrót do pradawnej plazmy? A może zupełnie nowe stany, niedostępne dla powłok ziemskimi doświadczyć nie możemy? Prawda nadejdzie wraz z końcem. Gdy ostatnie drzewo upadnie i ptaki nie wrócą na lato w nasze doliny. Gdy będziemy dzierżyli najpotężniejszy miecz, a dookoła będzie już tylko popiół. Śpieszcie się więc kochać świat ten, bo nasze dzieci zrodzą się, by go zniszczyć.


Aura przestała czytać. Spojrzała na Poświatę. Widziała w jej oczach najprawdziwszą zadumę. Zniknęła irytująca dziewczynka. Była przy niej za to myślicielka, ze wzrokiem wbitym w nieskazitelnie błękitne niebo. 

— Myślisz, że to prawda? Że roztapiamy wszechświat? — zapytała Poświata.

Aurę urzekło to, na jak wielkie tematy przyszło im rozmawiać. Że pomimo wieku, ludzie mają w sobie jakąś dziwną część duszy odpowiadająca za szukanie sensu i myśli większe od nich samych. 

— Nie wiem — odpowiedziała szczerze. — Ale jeśli nawet tak jest, to nie roztapiamy go bez przyczyny. To proces, chyba właśnie o to w tym chodziło. Że wiesz, świat dzieje się według jakiegoś scenariusza. Roztapiamy go, ale później z niego coś lepimy. Niszczymy, by stworzyć?

— Bogów? — odpowiedziała pytająco Aura.

— Tak, chyba właśnie tak powstają bogowie. Na nasze podobieństwo. Z tego, co pozostało…

Aurze było wyjątkowo dobrze. Nie za gorąco, nie za zimno. Położyła głowę na nogi Poświaty. Czuła, jak powieki powoli opadają. W marzeniach sennych pojawiał się obraz setek cykli wcześniejszych cywilizacji. Raz za razem wszechświat zataczał koło, by kolejna inteligencja mogła przełamać jego ramy. Jednak widziała tę ucieczkę bez boskiej pomocy. Istoty raz za razem wymykały się stwórcy, by pokazać, że są mu równe. Zniszczyć strukturę i użyć całej swojej mocy do zbudowania jej od nowa. I pewnie nawet była to herezja wobec Wielkiej Macki, ale Aury na ten jeden moment to nie obchodziło. Lubiła czuć, że jest częścią czegoś większego, niż tylko ziarenkiem w piaskownicy Wielkiej Macki.

***


Usłyszała śmiechy i pisk opon. Otworzyła szeroko oczy. Było ciemno, ale nie siedziała już na belce. Cholera, zaspałyśmy! Zerwała się na równe nogi. Przetarła oczy. Poświata nie spała. Stała przy wyrwie prowadzącej na balkon. W milczeniu obserwowała blask bijący z placu.

— Co jest? — zapytała nerwowo Aura. 

Poświata nie spojrzała nawet w jej kierunku. Była czujna. Nie odrywała wzroku od niezapowiedzianych gości.

— Przyjechali godzinę temu. To wygnańcy, całkiem spora grupa.

Aura zasłoniła usta ręką. Już jednych wygnańców spotkały, wiele kilometrów wcześniej w opuszczonej oazie. Ledwo uszły wtedy z życiem, a do tego straciły tak dużo zasobów. Ludzie poza systemem byli niebezpieczni. Aura widziała ich trochę jak zabłąkane zwierzęta, gotowe zagryźć każdego, byleby zaspokoić głód. Żyją bez moralności i bez strachu, że jeśli istnieje bóg, to zostaną ukarani. 

— Ilu? — dopytała Aura.

— Ośmiu. Wszyscy uzbrojeni. Mają kilka pojazdów… — Poświata spojrzała na nią chytrze.

Aura rzuciła jej zaskoczone spojrzenie. Nie, ona nie może być aż tak szalona.

— Chyba nie myślisz o tym, żeby im je ukraść!

— Musimy się wydostać z budynku tak czy siak. Mają jakieś dziwne, zmutowane psy. Rozmawiali o nich wcześniej. Łowią one najbliższe mięso i przynoszą do nich. Znajdą nas, a ich sprzętem najszybciej uciekniemy. I tak są pijani.

— Niedobrze — wycedziła Aura, zerkając na łunę bijącą z dworu — Kiedy o tym rozmawiali?

— Z dwadzieścia minut temu, jak zaczęli rozpalać ognisko… Auro, myślisz, że oni będą chcieli nas zjeść?

— Wolę o tym nie myśleć — powiedziała najspokojniej, jak tylko umiała. —  Zbieramy się. Musi być tutaj jakiś wyłom albo boczne wyjście. 

Założyły plecaki, a po chwili zeszły na pierwsze piętro. Coraz lepiej słyszały śmiechy, odgłos tłuczonych butelek i buczenie maszyn. Aura czuła, jak z każdą sekundą jej żyły wypełnia przerażenie, ciemna, smolista substancja zatrzymująca pracę wszystkich organów. Pozostawia je samym sobie, tak by nie czuły się już częścią ciała. Tak by zrozumiały, że nie ma już dla nich ratunku.

Przebiegły przez korytarz. Dalej, byle dalej od ich obozu. Unikały świateł. Ich oddechy były ciche i płytkie. Popękany beton kół kolana Aury, gdy czołgała się po nim. Czuła, że zdziera z niej skórę. Ale szła. Musiała.

Były już w głębi budynku, gdy usłyszały, jak śmiechy cichną. Nagle, bez ostrzeżenia ktoś strzelił z broni. Rozbrzmiał głos, który zmroził krew w żyłach Aury. Już nie była człowiekiem, była zwierzyną.

— Przynieście wujkom jedzonko! —  wykrzyczał jeden z wygnańców.

Aura usłyszała wycie. To ją odmroziło. Biegła na oślep przez puste pokoje. Widziała, że Poświata ledwo dorównuje jej tempa. Goniły ich skomlenia i piski. Szczeknięcia. Wycia. Kilka łapczywych oddechów. Cienie na ścianach.

Betonowa ściana, to przed nią zatrzymała się Aura. Chwilę później wpadła na nią Poświata. Dźwięki i cienie nadchodziły nieubłaganie. Aura zaczęła spazmatycznie macać ścianę w poszukiwaniu przejścia. Poświata nie podniosła się nawet z ziemi. To był ich koniec. Koniec wielkiej ucieczki przed Złotym Człowiekiem.

Aura odsunęła za siebie ledwo przytomną Poświatę. Musiała ich bronić. Widziała, że ciemne stworzenia zbliżaj się. Rzuciła w ich kierunku kilkoma cegłami leżącymi obok. Istoty jednak nie zareagowały nawet na to. Spokojnie brnęły w ich kierunku, warcząc.

Dopiero, gdy weszły na oświetlony fragment, Aura zobaczyła, czym były te istoty. Pokrętne skrzyżowanie kojota, szczura i Wielka Macka wiedziała czego jeszcze. Aura zaczęła macać się w poszukiwaniu noża, ale było już za późno. Jedno ze stworzeń powaliło ją i zaczęło szarpać. Wbiło zęby mocno w jej nogę. Ból na moment przesłonił wszystko. Trwał przez cały czas, gdy to zwierze wlokło ją w kierunku obozowiska. Nie myślała już o niczym. Wiedziała, co za los ją czeka. Taki sam, jak prehistorycznych przodków, którym nie udało się zbiec przed wrogim plemieniem. 

Stwory wywlokła dziewczyny na środek placu. Wszyscy wygnańcy zareagowali na to gromkimi brawami. Czuć było od nich dzikie podniecenie. Pierwotne szczęście z tego, że tej nocy to nie oni zostaną pożarci.

Po chwili jednak nastroje opadły. Do dziewczyn podszedł jakiś niezwykle zarośnięty mężczyzna, którego skóra błyszczała od kropel potu. Chwycił Aurę za twarz i spojrzał jej prosto w oczy ze wściekłością.

— Co to ma kurwa być? Przecież to jakieś dzieciaki, nie wyżerka! Hundus, Meskew — zawołał do stworzeń. — Wy tępe chuje, szukać dalej! — wykrzyczał, rzucając w ich kierunku kamienie.

Stworzenia zniknęły w ciemności nocy. Reszta bandy zebrała się nad dziewczynami. Aura widziała ich zdeformowane ciała, nieudolnie zamontowane wszczepy, blizny i żyły. Byli to ludzie pokraczni. Nie było dla nich miejsca w neonowym gąszczu. Najgorsza była jednak świadomość, że od jakiegoś czasu Poświata i Aura również zaczęły należeć do świata obłędu i pustkowi. Rosło w nich depresyjne poczucie, że im więcej brnęły przez ten piach, tym bardziej czuły potrzebę, by w nim spocząć.

— Kogo my tu mamy?! — wykrzyczał zarośnięty herszt, ciągnąc Aurę za włosy. —  Spierdoliłyście ze współmiasta, co? Tylko po co?

Aura spojrzała na Poświatę. Ta już zrozumiała w jak beznadziejnej pozycji się znalazły. I to jej wina! Chwilę później ktoś związał im dłonie. Herszt powtórzył swoje pytanie. Aura wiedziała, że jeśli nie odpowie, za chwile mogą być martwe.

— Ścigają nas Sprawiedliwi. Mamy pod skórą czipy ukradzione z Metropolu. Jeśli nas zatrzymacie, złapią nas wszystkich i zabiją — skłamała na szybko.

Herszt uśmiechnął się upiornie.

— Ach tak? Metropolskie wszczepy są podobno tylko w jednym miejscu…

Podszedł do Poświaty i chwycił ją za nadgarstek. Z kieszeni wyciągnął plazmowy scyzoryk i puścił oczko do Aury. Ta zamarła, gdy zobaczyła, co zamierzał zrobić. Przeciągnął długą linię na ręce Poświaty, od łokcia po sam nadgarstek. Krople krwi spłynęły na piasek. Poświata zaczęła się trząść. Piszczała. Hersz pogrzebał nożem w otwartej ranie. Bawiło go to. Ból, który zadawał. Jak prawdziwy potwór żywił się krwią. Po chwili wrócił do Aury. Pogłaskał jej twarz dłońmi brudnymi od krwi. Naznaczył ją. Winna.

— Nieładnie jest kłamać — rzucił, irytująco cmokając przy tym. — No to teraz zobaczymy, co tam ciekawego dla nas przyniosłyście, a później się zabawimy. — Kiwnął w stronę reszty bandy, by otworzyli ich plecaki.

Wyciągnęli ich bieliznę i ostatnie jedzenie. Rozrzucili mapy i leki. Wszystko to, co zdążyły nazbierać przez ostatnie tygodnie, teraz poszło w ciemność. Nie przestawali jednak grzebać. W pewnym momencie dorwali się do książki. Herszt zabrał ją od nich i przeczytał tytuł na głos. Uśmiechnął się krzywo.

— Mądrala, co? Dam ci ostatnią lekcję w życiu. Tu nie ma miejsca na bzdety. Jest tylko walka o przetrwanie. Ty i ta twoja przyjaciółeczka właśnie ją przegrałyście.

Aura rozszerzyła szeroko oczy. Herszt wrzucił księgę w ogień. Papier szybko zajął się ogniem. Płonęły setki stron mądrości. Słowa, które już nigdy nie zostaną ułożone w tej kolejności. Płonęło też serce Aury. Nie mogła uwierzyć, że to całe piękno właśnie poszło z dymem. Że ludzka arogancja zawsze zaprzepaszczała wszystko, co drogocenne. Gdzieś z tyłu głowy dolatywało wspomnienie, że prawdziwa wiedza nie znikała, ale to teraz nie miało już żadnego znaczenia. Liczyła się tylko złość. To z niej wyszła potrzeba walki. Desperacka, ale też ostateczna. To nie jest koniec.

Scyzoryk. Przypomniała sobie, że miała go w bucie. Powoli wyciągnęła go, gdy wszyscy przejęci byli paleniem ich dobytku. Nie chciała nikogo zabijać. To nie było w jej stylu, ale co innego mogła zrobić? Po cichu przecięła linę. Policzyła po tym do dziesięciu. Herszt odwrócił się do niej. To była jej szansa. Wyskoczyła nagle, powalając go na ziemię. Wbiła grube ostrze w oczodoły. Raz. Drugi. Później robiła to już mechanicznie, aż twarz zmieniła się w dziurę w ciepłym mięsa. Pozostali cofnęli się. Aura wykorzystała ten moment i podbiegła po Poświatę. Nie myślała już za wiele. Przerzuciła nieprzytomną przyjaciółkę na jeden z motorów i przekręciła kluczyk. Dopiero to ocknęło wygnańców.

Zaczął się pościg. Aura słyszała za sobą strzały. Gonili ją. Czuła też krew spływającą po udzie. To pewnie z rany Poświaty. Nie miała teraz nawet jak jej opatrzyć. W głowie skandowała słowa prośby, żeby to jeszcze nie był koniec.

Brnęły w ciemności przez puste miasto. Mijały martwe przecznice, słysząc, jak krzyki za nimi cichną. Zastępowało je dyszenie dwóch ciał. Jedno nieprzytomne z bólu, drugie w ciągłym szoku tym, co uczyniło. W końcu zostawiły miasto za sobą. Aura widziała, że paliwa w motorze nie było wcale dużo. W zasadzie za kilka kilometrów mógłby paść, a wtedy zostałyby same pośrodku ciemności. Bez plecaków z mapami. Bez księgi. Bez nadziei. Pozostawione same sobie.

Ale póki pędziły, Aura wciąż wierzyła. Czuła na swoich biodrach delikatny uścisk. To Poświata ją przytulała. Wtedy Aura wyszeptała do niej:

— Nawet jeśli cały ból i miłość istnieją tylko w sercu, to nie chcę tego nigdy tracić. Nie chcę cię zapomnieć.


12


Ioonaksa z zaciekawieniem obserwowała nielicznych mieszkańców Metropolu. Byli to wysocy i postawni ludzie. Ich ciała nie pachniały słonym potem. Ioonaksa czuła słodycz, ale nie taką mdłą jak po wymiocinach. Czuła ziemię, ale nie jak petrichor. Ten zapach zaciekawił Ioonaksę. Napełniała nim płuca, gdy mijała kolejną wysoką kobietę w wymyślnej sukience i mężczyznę w błyszczącym kombinezonie. 

Coś jeszcze zwróciło jej uwagę, gdy tak podglądała życia wielkoludów. Były tutaj tylko dwa typy ludzi. Kobiety i mężczyźni. Na próżno było szukać tych, którzy łamali tę konwencję. Wszyscy zrobieni według szablonu. Wtedy Ioonaksa przypomniała sobie, że w Metropolu granice płci były sztywne. Że mieli niby zachować ten boski podział. Tylko czy to nie było sztuczne? Człowiek w końcu nie mógł być stały. Przeczyła temu najważniejsza zasada… Czemu więc było to tak silnie kultywowane? Czemu ludzie tak usilnie chcieli sami sobie przeczyć? Nie wiedziała i powoli nabierała pewności, że nikt również nie wiedział.

Z czasem zaczęła ukradkiem spoglądać na dłoniach przechodniów, a raczej tym, co trzymali. Widziała w nich róże. Ioonaksa była pewna, że barwy płatków miały znaczenie, tylko pytanie, jakie? Czy czerwone paliło się ku czci utraconej miłości? Czy błękitne były łzami wylanymi po śmierci dziecka? A białe? Czy białe oddawały czystości, która spłynęła do rynsztoku wraz z godnością i ostatnimi kroplami krwi? 

— Fakt, kolory mają znaczenie — odpowiedział Amestus przy drugiej próbie wypytania go o to. — Jednak nie w taki sposób, w jaki myślisz. Im jaśniejszy jest kolor, tym bliżej gazu była dana osoba, a im ciemniejszy, tym bliżej ciała stałego. 

— A skąd wiadomo, na jakim etapie się człowiek znajdował?

Amestus milczał przez chwilę, a Ioonaksa dokładnie zmierzyła wzrokiem pojedyncze budynki dookoła niej. Ta przestrzeń była czymś, czego wcześniej nie widziała. I to ją pociągało. Już chciała pociągnąć w głowie monolog na temat piękna ornamentów wykutych pod oknami, gdy Amestus zabrał głos.

— Mamy tutaj takie coś, co nazywa się Społecznym System Skupienia Stanów Umysłów —  zaczął. —  To system klasyfikacyjny. Każdy zarejestrowany obywatel musi raz do roku wykonać test, by określić, na jakim etapie do ciała stałego się znajduje. Zazwyczaj jest to szereg głupich pytań, kończy go rozmowa z holoweryfikatorem. 

— Ale czemu to służy?

— No właśnie klasyfikacji ludzi. Dzięki temu można wyłowić jednostki, które pomimo wieku biologicznego powinny przejść jeszcze raz jakiś etap edukacji. Dzięki temu cierpiący dostają dostosowane pod nich terapie. Ułatwia to nawet dobieranie się ludziom w pary. W slumsach nie ma to aż tak dużego wpływu, ale wszędzie indziej decyduje na przykład o tym, czy jesteś w stanie zostać rodzicem, czy zasługujesz na awans, albo czy jesteś w stanie żyć na wolności.

— Brzmi jak coś niebezpiecznego — wyszeptała z niesmakiem.

— Tylko tak brzmi. Nie jestem fanem Metropolu, ale to dobry system. Daje benefity ludziom ugruntowanym w swojej perspektywie…

— Perspektywie opłacalnej Metropolowi?

— Widzę, że zostałaś rewolucjonistką pełną gębą — rzucił przyjaźnie. — Bogini-rewolucjonistka. Tego jeszcze nie grali! — Zaśmiał się.

Ioonaksa odwzajemniła uśmiech. Bogini-rewolucjonistka, to faktycznie brzmiało dosyć chwytliwie. Oczami wyobraźni widziała już swoją twarz z takim podpisem w holowizji. Wciąż w głębi tliła się w niej myśl o tym, czy aby na pewno dobrze robi, bo przecież ta rewolucja polegała na walkach dezinformacyjnych. Czy kłamstwem można zwyciężać inne kłamstwo? Ioonaksa czuła, że mało kto przed nią pytał o to w taki sposób. Niepewny. Niewinny. Z czystą intencją uzyskania odpowiedzi, ale nie po to, by ją wykorzystać, a raczej, by zrozumieć kierunek, w jakim zmierzała ludzkość. Poznać prawdę, czy kiedykolwiek do starcia kłamstw przystąpi czysta prawda? Czy piękno zmiecie pyłek z każdego kwiatka i wątpliwość z każdej duszy? Czy ludzkość w końcu przestanie odwracać wzrok od lustra i zrozumie, że okłamywanie siebie to strata czasu?

Przez następne dwadzieścia minut podążali szerokim chodnikiem, pomiędzy polem tych samych drzewek, co wcześniej. Daleko za plecami zostawili ostatnie budynki. Pozostało im więc brnąć przed siebie w tej niezwykłej przestrzeni. Ioonaksę z każdym krokiem zaczęły ciekawić te rośliny. Dlaczego było ich tak dużo? Co ze sobą niosły? Czy ich owoce miały jakieś magiczne właściwości? 

— A te drzewka? O co z nimi chodzi? — spytała w końcu.

Amestus przejechał palcami po nieco zapuszczonej już brodzie.

— Drzewostawniki, święte drzewa. Na pewno widziałaś już je wcześniej. Są logiem Drzewostanu. To na ich wzór powstał…

— Bo pną się ku słońcu?

Amestus powstrzymał śmiech, ale Ioonaksa widziała, jak kącik ust zdradza prawdę. Chciał pewnie powiedzieć coś niewybrednego, chociaż w jego odczuciu zabawnego.

— Nie. Ich korzenie tworzą skomplikowaną sieć połączeń. Gdy jedno obumiera, inne ratują je solami i minerałami. 

Ioonaksa zamyśliła się przez chwilę.

— Czyli te drzewa zawsze rosną w skupisku?

— Prawie. Jedno rośnie samotnie. To Pierwszy Drzewostawnik. Według legendy wyrósł  w miejscu, w którym spadła łza bogini. To było zaraz po tym, jak zobaczyła, co ludzie uczynili z Pierwotnym Lasem. Potem Arche odeszła. 

— Nie widziałam tego drzewa na Anor.

— Bo to nie tam — wyjaśnił, ocierając pot z czoła. — Ono rośnie w pałacu. To dlatego Rewa jest stolicą. Wszystko, co widzisz, zostało dobudowane do tego miejsca. Rewa jest mekką wszystkich wyznawców Wielkiej Macki… Przy okazji też dziwek, ćpunów i ludzi żyjących tak szybko, że nie zauważają nawet kiedy mija ich życie. Ale ja bym teraz na twoim miejscu o tym tak nie rozmyślał.

— To, co byś robił?

— Patrzył, jaki skurwysyny mają rozmach — dopowiedział, szczerząc do Ioonaksy srebrne zęby.

Skurwysyny mają rozmach. To słowo bardzo wbiło się w głowę Ioonaksy. W pierwszej chwili chciała pytać — ale jaki rozmach? Przecież tu nie ma nic poza miniaturowym lasem i drogą. Po chwili jednak zrozumiała. To ta przestrzeń i swoboda. Prawdziwi bogacze mogli sobie pozwolić na setki metrów pustki. Tutaj nie było żadnych dobudówek. Żadnych paskudnych bohomazów. Tylko światło. Metropol zbudowano na wzór słońca. To jedno wiedziała na pewno. Metropol był miejscem, gdzie ulatywała cała magia tego świata.

Przez moment Ioonaksa zapomniała nawet, że jest w Rewie. Na horyzoncie pojawił się jakiś mały punkt. Poza tym nie było nic świadczącego, że gdzieś w okolicy żyli ludzie.

— To nadal Rewa? — zapytała Amestusa.

— Tak, ale ta wolna przestrzeń to iluzja. Gra hologramów. Tak naprawdę cały czas idziemy w miejscu.

— W takim razie to wyjątkowo piękna gra — rozmarzyła się Ioonaksa.

Od tej pory nuciła pod nosem melodię z Anor. W takim miejscu brzmiała jednak zupełnie inaczej. Na próżno było szukać w niej lamentów z pogrzebu Zarannej. Nie pozostało w niej nic z powagi nocy, w trakcie której została ochrzczona jako dziecię mrocznej toni. W głowie Ioonaksy pozostała tylko prosta melodia i przyjemność. Nawet Amestus uśmiechnął się, gdy zobaczył, jak sprawnie jej idzie śpiewanie. Chwilę później jednak odwrócił wzrok i zaczął głaskać Sindy, która skamieniała na jego ramieniu.

Wygięty słup na horyzoncie po kilku minutach wędrówki urósł do niebagatelnych rozmiarów. Ioonaksa z podziwem obserwowała ten budynek-żagiel, potężną szklaną konstrukcję mieniącą się czystą czerwienią na tle błękitnego nieba. Była pewna, że w Labiryncie stały większe budowle, chociażby sama siedziba Aksolotla, ale tutaj to miało zupełnie inną skalę. Wśród miniaturowych drzewek ten kolos robił wrażenie. Nawet słońce z czasem nikło za nim, bojąc się, że je przekłuje.

Niedługo potem doszli do muru z ciernistych krzewów. W Ioonaksie ożyło pytanie — po co ona właściwie tu przyjechała? Magnus, zakomunikował jakiś pamiętliwy neuron. To tutaj zabunkrował się Magnus. Za drutem kolczastym z roślin. Po drugiej stronie wielkiego błękitu.

Amestus zaczął chodzić wzdłuż tego dziwnego ogrodzenia. Szukał wejścia. Po chwili krzyknął do Ioonaksy:

— Mam coś.

Tym czymś był metrowy słup z panelem dotykowym. Amestus przejechał po nim palcem. Urządzenie zabuczało. Amestus odskoczył na pół metra i złapał się za głowę. Chyba go to bolało, bo zagryzał wargi. Ioonaksa podbiegła do niego, a wtedy ciernie rozstąpiły się. Amestus wyprostował się, ciężko dysząc. Wskazał Ioonaksie wejście. Ciernie utworzyły łuk. Za nim ktoś stał. Człowiek, to była pierwsza myśl Ioonaksy. Wtedy dostrzegła jego sztuczny uśmiech, nienaturalnie czerwone policzki i ruchy. Ten tajemniczy ktoś pomachał w ich kierunku i zachęcił do podejścia. Amestus kiwnął głową, rozprostował kości jak gdyby nigdy nic i ruszył w jego kierunku. Ioonaksa podążyła za nim, z zaciekawieniem obserwując ten dziwny wyrób człowiekopodobny. On nie przestawał się uśmiechać.

Po chwili już stali przed tajemniczym człowiekiem. Był wzrostu Amestusa, choć zdawał się znacznie masywniejszy. Jakby jego skóra i mięśnie były zrobione ze stali. Zapadła niezręczna cisza. Ioonaksa wystawiła łokieć, by przywitać się z obcym, tak, jak uczyła ją Amnestia.

— To droid, kawał zimnej blachy, nie rób z siebie kretynki — wytłumaczył z rozbawieniem Amestus. 

Zrobiło się jej głupio. Spojrzała tylko na tego całego droida oceniająco. Skąd w zasadzie mogła wiedzieć, kto był prawdziwym człowiekiem, a kto nie? Co właściwie czyniło człowieka człowiekiem? Czy to, że ten biedak został zaprojektowany tak, by wiecznie się uśmiechać, sprawiało, że był gorszy od niej, która również powstała po to, by służyć ludziom? Pytań przybywało, choć nie było nikogo, kto mógłby na nie odpowiedzieć. Droid bez słowa ruszył. Ioonaksa jeszcze tylko zerknęła za siebie, by zobaczyć, jak ciernie pożerają łuk.

Szli za nim przez niezwykły ogród. Ioonaksa nie widziała czegoś takiego wcześniej ani w holowizji, ani nawet w snach. Oto przekroczyła próg raju. Tutaj spoczywały roślinne monumenty. Krzewy pocięte w kształty zwierząt i budynków. Widziała poskręcane szkielety. Przechodziła od zatłoczonego skweru pełnego normalnej wysokości liściastych ludzi do tajemniczych budowli z kamienia. Było w tym coś magicznego. Zwolniła przy zwierzęciu przypominającym jej wielkiego psa z piękną grzywą. Pogłaskała jego liściasty pyszczek, a wtedy on się poruszył. Ioonaksa odskoczyła. Zwierzę zaryczało, pokręciło głową i wróciło do trwania. 

— Spokojnie, to tylko instalacja artystyczna — wytłumaczył Amestus.

Czyli to nawet nie były prawdziwe rośliny. Ioonaksa poczuła coś na kształt rozczarowania. Znikającej magii. Ten ogród był kolejnym mirażem Rewy. Kolejnym kłamstwem. Czy w ogóle miała kiedykolwiek kontakt z naturą? Czy jakieś prawdziwe rośliny jeszcze przetrwały? Wiedziała, że tak. Widziała je na Anor. Pola pszenicy i drzewo na wysokim klifie, z którego obserwowała pierwsze uwolnienie siostry od ciała stałego. 

Po kilku minutach krążenia pomiędzy roślinnymi posągami w końcu dotarli do wejścia żaglowego budynku. Ioonaksa dokładnie przypatrzała się wejściu. Wielki portal zdobiły nieznane jej znaki. Serpentyny. To musiał być jakiś język. Bardzo stary język. Ioonaksa widziała takie wykucia na Anor, tam, w podziemiach. Wtedy przeleciała tylko przez nie wzrokiem, ale teraz to zaczęło ją ciekawić. Czy to było możliwe, że istniał jeszcze jeden język, którym posługiwali się tutaj wszyscy? Czy używając go, bóg naprawdę słuchał ludzkich próśb? Czy to w nim można było bez skrępowania mówić o słabościach i strachu?

— Panicz oczekiwał państwa dwie godziny temu — rzucił droid, chwytając za klamkę — Niestety, znudzony oczekiwaniem postanowił zażyć trunków, więc proszę nie mieć mu za złe to… — zrobił przerwę — nietypowe zachowanie.

Wtedy usłyszeli krzyki. Tłuczenie szkła. Później przekleństwa. I cisza. Droid spojrzał na nich wymownie. Otworzył drzwi. Ich oczom ukazał się dwu i pół metrowy mężczyzna z wielką butelką ciemnej substancji. Śmierdziało od niego tym napojem Amestusa. Był w tym jakiś rodzaj fałszu. Kontrast nienagannego wyglądu, zadbanych długich włosów, bladej skóry i ludzkich słabości. Pijany bóg, to właśnie przychodziło na myśl Ioonaksie.

Wielkolud rozłożył ręce w powitalnym geście. Butla upadła i roztrzaskała się na marmurowej podłodze. Droid szybko kucnął. Zaczął posłusznie zbierać szkło, a tajemniczy Panicz przemówił:

— Ale jesteście, kurwa, spóźnieni! Ty jesteś Amarenastus, tak? — zapytał, uśmiechając się półprzytomnie.

Amestus pokiwał niechętnie głową.

— A ty to ta cała… No ta ździra ze złotego pałacu… Jak ci tam… Arche! — wypluł, chichocząc.

Ioonaksa spojrzała na niego oceniająco. Poczuła obrzydzenie.

— Nazywam się Neutronowa — poprawiła go.

Mężczyzna zaklaskał podniecony. Podszedł do niej i zerwał jej maskę z twarzy. Chyba chciał mieć pewność, że to na pewno była ona. I zyskał ją. W jego spojrzeniu Ioonaksa oprócz szaleństwa widziała chciwość. Ten niebezpieczny błysk, co u Altara.

— Chodź, muszę ci pokazać wszystko! — wykrzyczał.

I ciągnął ją przez dziesiątki pokojów wypełnionych starymi meblami, klejnotami w szklanych gablotach, przeżartymi przez korniki drewnianymi zegarami. Ioonaksa widziała organy w roztworach i wypchanych, malutkich ludzi. Widziała lustra prześwietlające człowieka i odbijały jedynie wnętrzności. Słyszała tylko urwane komentarze Panicza o basenach pełnych holopiranii, a zaraz potem trafiła do ciemnego pokoju, gdzie jedyną atrakcją była główka szpilki. I tak przez kilka minut, dopóki wielkolud nie zatrzymał się na korytarzu wyłożonym boazerią, tuż przy małych, niebieskich drzwiach. Zza nich dobiegały syki.

Amestus i droid zdążyli ich dogonić. Wielkolud z jakiegoś powodu zwlekał z otworzeniem drzwi. Chyba stężenie tego ciemnego płynu w jego organizmie przekroczyło dozwolony próg. W mózgu bił alarm — pozbyć się trucizny. Ioonaksa była w stanie odskoczyć, gdyby chciał zrobić nagły ruch. Była czujna. Jednak to nie było to. On dygotał z nerwów. Ściskał klamkę tak mocno, że Ioonaksa była w stanie uwierzyć, że po drugiej stronie czekał kat dla takich jak on. Sumienie. Rodzic. Zabawka, o której zapomniało się wiele lat temu i teraz przyszła pora na wytłumaczenie przed nią, dlaczego się ją porzuciło.

W końcu otworzył drzwi. Ioonaksa otworzyła szerzej oczy. W środku stała samotnie muszla klozetowa w niezwykle ciasnym, nawet dla niej samej, pokoju.

— A tu jest ten kibel, którego kurwa tak nienawidzę! Widzisz go! Jest taki bezczelny! No powiedz mu to, niech wie!

Ioonaksa spojrzała skołowana na Amestusa. On też miał dość, a to przecież był dopiero początek.

— Powiedź to! — wykrzyczał Panicz.

Przełknęła absurd i spokojnie powiedziała:

— Jest pan bezczelny, panie kiblu.

Panicz zareagował energicznymi brawami.

— Widzisz, kurwa! Widzisz! Nie tylko ja tak sądzę! Jutro przyjdę tu z wiertłem i się z tobą rozprawię raz na zawsze.

Droid odchrząknął.

— Przepraszam, że przeszkadzam, ale pan Magnus będzie oczekiwał państwa za godzinę na Drzewostanie, więc myślę, że dobrym pomysłem byłoby coś przekąsić. A to dla Panicza — podał mu pigułkę.

Gigant wytrącił ją z rąk drioda, krzycząc:

— Nie będę połykał tego gówna! Nie będę się hamował, bo jakaś kupa złomu mu każe!

Droid wyciągnął kolejną pigułkę z kieszeni i spokojnym wzrokiem spojrzał na Panicza.

— Nalegam, Gadziomioty tylko czekają na pański moment słabości. Krążyły dzisiaj już dookoła żaglidomu.

Strach. Przerażenie. Panika. To wszystko wyrażał krzywy grymas na twarzy Panicza. Droid nie musiał powtarzać. Wielkolud połknął tabletkę. Schylił się nawet po tę wcześniej rzuconą. Drugiej jednak nie zdążył połknąć. Doczłapał do znienawidzonej muszli klozetowej i zamknął za sobą drzwi. 

— Proszę dać Paniczowi chwilkę. W międzyczasie zapraszam do jadalni. 

Ioonaksa posłała Amestusowi wymowne spojrzenie, ale on tylko wzruszył ramionami. Nic więcej w zasadzie nie mógł zrobić. Sam się pewnie tego nie spodziewał. Chwilę później ruszyli za droidem. Odchodząc, Ioonaksa słyszała jeszcze, jak wielkolud beka i pluje do muszli. Znała ten chlupiący dźwięk i nieprzyjemne ciepło w gardle. Wzdrygnęło ją na samą myśl o wymiotowaniu. 

Droid zaprowadził ich do przestronnego pokoju. Zasiedli za niezwykle długim, drewnianym stołem. Na jego środku stała prostokątna maszyna zdobiona kolorowymi diamentami. Droid przejechał po niej palcem, a ta wypluła z siebie cały kosmos. Ioonaksa z zafascynowaniem oglądała migoczące gwiazdy, dalekie pasy asteroid i komety, mknące pod sufitem. Amestus stukał nerwowo w stół. Widać na niego nie działał ten rodzaj piękna. 

Droid chciał podać im coś do jedzenia, ale Amestus odmówił za ich dwójkę. Może bał się, że wśród drogich serów była ukryta trucizna? A może faktycznie nie chciał mieć nic wspólnego z Metropolem — ani w głowie, ani w żołądku?

Po zwiedzeniu połowy galaktyki, zaszczycił ich w końcu Panicz. Ioonaksa obserwowała, jak niszczy planety, krocząc w stronę stołu. Ciała niebieskie rozmywały się po kontakcie z jego skóra. Ginęli mieszkańcy błękitnych planet. Ginęła ich kultura i nadzieje na lepszy czas. Wszyscy zmieniali się w kurz, który po chwili opadał na szare kafelki.

— Panicz Thawieniec z rodu Ostatnich Widzących — przedstawił się olbrzym, delikatnie uginając nogi. — Przepraszam serdecznie za moje wcześniejsze zachowanie — rzucił, siadając do stołu. — Niekiedy ciężko jest mi wyczuć granicę pomiędzy właściwą ilością tabletek i alkoholu.

— Nie ty jeden tak masz — powiedział na pokrzepienie Amestus.

— Co to właściwie za miejsce? — wcięła się Ioonaksa, próbując zacząć relację od nowa. 

Thawieniec uśmiechnął się uprzejmie.

— Żaglidom, moja rezydencja w trakcie Pory Wielkich Słońc… Właściwie za chwilę będę stąd wyjeżdżał. Lada dzień pogoda ulegnie pogorszeniu. Słyszałem, że na Rewę nadciąga zamieć.

— Zamieć? — zapytał Amestus, skupiając wzrok na komecie przelatującej mu przed twarzą.

— Tak, to zjawisko, którego nie było tu od czasu Wojny Grzybów. To nadciągające zimno, wielka chmura śniegu. Zawisa nad miastami i zamraża wszystko. A wiecie, co jest najśmieszniejsze? Że miasto kompletnie nie jest na to przygotowane. Synoptycy alarmują, a Metropol ma to gdzieś — przyznał, delikatnie marszcząc brwi.

— Jedyny śnieg, jaki widziałem, to ten w egzohalach i nie był on wcale taki groźny. — odparł Amestus.

Thawieniec zaczął kręcić głową.

— Ja byłem swego czasu na północy, przy Górach Wiecznego Zamrożenia i ręczę, że to, co sami sobie wytworzyliśmy, nie jest nawet tanim substytutem śniegu. Śnieg nie pachnie chemią i nie jest brudno-białą breją. To puch, który szybko się roztapia na gołej skórze, a w dużej ilości zamraża wszystko… A ty, spotkałaś wcześniej śnieg? — zagaił do Ioonaksy.

Pokręciła głową. Była nim zauroczona. Nawet trochę zawstydzona wcześniejszymi myślami o tym człowieku. Nie pozostało w Thawieńcu nic z bredzącego szaleńca. Teraz był mistrzem. Artystą tkającym słowne gobeliny.

— No to będziesz miała świetna okazję. Wyobrażacie sobie Rewę pokrytą śniegiem? To będzie coś… Chociaż obawiam się, że skutki będą fatalne — przyznał, odganiając od siebie srebrzyste perseidy.

— I tak mniejsze od tego, co planuje Samotwór — wcięła się znów Ioonaksa. 

— A co jeśli on chce nas uchronić od tego nadchodzącego zimna? Co jeśli to, co wydaje się złe, wcale takie nie jest? — Thawieniec zmrużył triumfalnie oczy, widząc zbitą minę Ioonaksy 

— Żartowałem — przyznał po dłuższej chwili. — Samotwór może, co najwyżej, tłumaczyć później, że zamieć była jednym z powodów wprowadzenia takiego rozwiązania… Chociaż na dobrą sprawę przyświecają mu wyższe cele, niż uratowanie kilku milionów ludzików w mieszkaniach niedostosowanych do zimna. Ale nic go nie tłumaczy. Nie ma prawa decydować za innych, a tym bardziej odbierać daru od Wielkiej Macki.

— Drogi od gazu do ciała stałego — wyszeptała Ioonaksa.

— Dokładnie. On tego nienawidzi, a to dlatego, że sam jest poza tą ścieżką. Trwa w wiecznym skostnieniu od momentu stworzenia. Chce zabrać ludziom ich cel. Chce, by nasze istnienie straciło sens, tak jak jego.

Amestus dmuchnął w najbliższy układ słoneczny, kierując porozbijane planety w stronę Ioonaksy, by ta rozchmurzyła się. Sam po chwili zapytał:

— Ale jak Magnus cię w to wciągnął? Myślałem, że tutaj w Metropolu wszyscy kłaniacie się Arche.

— Zdziwiłbyś się, jak wielu mieszkańców ma negatywny stosunek do tego wszystkiego. Manipulacje Samotwora najlepiej oddziałują poza własnym gniazdem. Tutaj praktycznie nikt nie wierzy w marionetki. W Wielka Mackę tak, ale nie w ten śmieszny substytut boga. Może to kwestia dostępu do wiedzy? — zamyślił się, wciągając nosem kilka gwiazd. — Może po prostu lepiej widzimy pęknięcia w kłamstwach? Co by tu nie mówić, świat bez jednostkowej władzy byłby lepszy. W kuluarach wciąż wybrzmiewają pragnienia, by przywrócić Radę Pustych Oczu. Słyszeliście o tym?

Amestus spojrzał na Ioonaksę i zaczął wyjaśniać.

— To wcześniejsza forma sprawowania władzy. Raz na dwadzieścia lat wybierano Widzących. To oni decydowali o wszystkim, stanowili głos społeczeństwa, z którego pochodzili. Ale niezbyt się to opłacało. Wypalano im oczy i pozbawiano większości praw, żeby zmniejszyć ryzyko korupcji. Żyli życiem męczenników.

— I był to dobry zwyczaj, może wyłączając to okaleczanie — rzucił Thawieniec. — Żyli życiem najuboższych, więc żeby polepszyć własny status, musieli zadbać, by wszystkim było dobrze. To było coś na kształt demokracji, ale wolelibyśmy to trochę zmodyfikować.

— My? Czyli macie konkretne plany? — pytał dalej Amestus.

— Tak. Jesteśmy w ciągłym kontakcie z Altarem. Chcielibyśmy zdekryminalizować klonowanie i inżynierię biologiczną istot niemal ludzkich. 

— To nie brzmi dobrze — mruknęła Ioonaksa.

— A to dopiero początek — rzucił kąśliwie Thawieniec. — Pobierając próbki genowe oraz odczyty ze Społecznego Systemu Stanów Skupienia Umysłów moglibyśmy wytypować istoty idealne do reprezentowania konkretnych warstw społecznych. 

— Chcecie nam wyhodować statystycznego obywatela z danej klasy, tak? — dopytał Amestus.

— Co jesteś taki zdziwiony? Przecież siedzi z nami ktoś, kto powstał z podobnie chytrego planu.

Ioonaksie ta rozmowa wydała się niezwykła. Ot siedzieli pośrodku kosmosu, dywagując na temat losów Creden. Czy w ten sam sposób wyglądał kompromis powołania jej samej do życia?

— Więc czym ci Widzący różniłby się ode mnie? — zapytała po chwili milczenia.

— Brakiem kłamstw. Wszystko byłoby jawne.

— A kto by zapytał o zdanie tych, których chcecie powołać do życia? Co z ich wolną wolą?

Thawieniec znów uśmiechnął się przyjaźnie, a Ioonaksie już mniej przypadł do gustu ten gest. Był sztuczny. Dokładnie wyuczony, jak kłamstwo mówione bliskim każdego poranka.

— Droga Gwiazdo Neutronowa, wolna wola to przeżytek. Nawet Samotwór to wie. Do przetrwania potrzebna nam jest jedność. Z każdym dziesięcioleciem pozbawiamy się coraz bardziej wolnej woli. Droidy wykonują za nas większość czynności. Mrophy za nas myślą. My tylko odczuwamy i dzielimy się tymi wrażeniami z innymi na Drzewostanie. Prędzej czy później przyjdzie taki moment, gdy będziemy musieli zostać połączeni. Do tego jednak pozostało trochę, a póki co rozwiązanie pod postacią Widzących zdaje się logiczne. To wykorzystanie naszego potencjału. Nie chcemy jednak powtarzać błędów naszych poprzedników. Chcemy, by każdy człowiek indywidualnie zagłosował za tym, czy chce żyć w takim świecie.

— Do czarnej dziury, wy naprawdę chcecie wpierdolić nas w demokrację! — wykrzyczał zszokowany Amestus.

Ioonaksa nie rozumiała dlaczego, ale słowo demokracja zabrzmiało jak najgorszy z możliwych scenariuszy. Jak klątwa rzucona na bogate rody, by potraciły wszystkie majątki. 

— W jakimś stopniu na pewno.

— Na pewno wiesz, do czego doprowadziła demokracja. Jak bardzo zniszczyła ten świat! — kontrował dalej Amestus.

— Tak, ale demokracja zniszczyła tak wiele, bo została źle użyta. Demokracja jest tylko stanem przejściowym, nie można jej przedłużać w nieskończoność. Jednomyślność jest naszym celem. Stanie się niepodzielnym umysłem. Do tego jednak potrzeba zgody wszystkich lub prawie wszystkich, jeśli wiesz, co mam na myśli. — Puścił mu oczko.

Prawie wszyscy? Kim byli ci, którzy nie daliby zdoby na nowy ład? Co by się z nimi stało? To akurat Ioonaksa bardzo dobrze wiedziała, choć nie chciała mówić o tym nagłos. Ci ludzie zostaliby wchłonięci. Pożarci albo zjednoczeni, to brzmi naprawdę upiornie.

— Stała demokracja to rządy marionetkowe. Rządy oparte na kłamstwie i fałszywym poczuciu, że głos jednostki zawsze ma znaczenie. Pierwsze lata takich rządów zawsze są piękne, pełne ideałów, z czasem jednak mieszających się z błotem. Zza kulis rządzą szare eminencje. Naszym celem jest wskrzesić demokrację po raz ostatni, by móc wymazać to słowo ze słownika…

— Naprawdę wierzysz, że ludzie to ogarną? Że stać nas to? Że nagle każdy odkurzy nasz pieprzony worek moralności i wyciągniemy z niego zasady? — zbulwersował się Amestus.

— Ludzkość nie straciła zdolności podejmowania decyzji, więc obywatele dadzą sobie radę. Ludzie mają dość niesprawiedliwego świata. Oglądaliście holowizje?

— Nie — przyznali jednogłośnie.

— I słusznie. — Thawieniec kichnął ukradkiem. — Podają tam kłamliwą propagandę, że Labirynt został odcięty z powodu wybuchu epidemii. Samotwór ma pożar u bram. Tam ludzie już wychodzą na ulice. Chcą, żeby ich złość została usłyszana. Demokratyczna decyzja jest jedyną drogą, by ostudzić ten żar, oczywiście, zaraz po detronizacji fałszywej bogini.

Ioonaksa widziała jak Amestus spina mięśnie. Jak robi się czerwony. To musiało być dla niego świętokradztwem. Został oszukany. Być może nawet wierzył, że działał w imieniu większej sprawy. Że ten świat wciąż można było zmienić. Ale to klonowanie, to powielanie błędów ich przodków przelało czarę. Nie wytrzymał. Uderzył mocno w projektor i wyszedł. Kosmos zamigotał dwa razy. Później spełzł czerwienią. Zgasł. Umarł. Znów siedzieli w przestronnym pokoju wypchanym antykami. Ona i ten tajemniczy Panicz. Dwie osoby ze skrajnymi przeszłościami i wątpliwymi przyszłościami. 

— On się tobą interesuje. Bardzo. Wiesz, nieważne co się stanie, on zrobi wszystko, żeby cię dopaść.

Ioonaksę zaskoczyła ta bezpośredniość. Czyżby jego wcześniejsze słowa miały wykurzyć Amestusa, żeby mógł to bez skrępowania powiedzieć?

— Wiem — odpowiedziała niepewnie. 

— Znam trochę niewygodnych plotek o Samotworze. Najbardziej niezwykła jest ta mówiąca, że macie ze sobą więcej wspólnego, niż byś chciała. Więc nie daj się zwieść. Nie daj się omamić. To nie jest człowiek. Powiem ci w sekrecie więcej. — Przysunął się do Ioonaksy i szepnął jej na ucho. — Myśli, że jest bogiem.

— Więc tylko bóg będzie mógł go zabić — przyznała, próbując zrozumieć głębszy sens tych słów.

— Nie wahaj się — dodał na pokrzepienie.

To zbiło ją całkowicie z tropu. W jaki sposób Samotwór miał być podobny do niej? Chodziło mu faktycznie o funkcję, że miał taką samą moc sprawczą? Że jego słowa stanowiły świadectwo? Że byli jedynymi osobami, które naprawdę mogły zmienić świat?

Thawieniec rozchylił usta. Chciał chyba powiedzieć Ioonaksie coś ważnego, bo jeszcze przed chwilą marszczył brwi. Nie zdążył jednak. Ioonaksa poczuła czyjąś dłoń na ramieniu. Odwróciła się. To znowu był ten droid.

— Pan Magnus państwa oczekuje.

Thawieniec pokiwał do Ioonaksy porozumiewawczo.

— Powiedziałeś mu, że muszę być na wyborach Miss Wielkiego Zimna? — powiedział Panicz do droida.

— Oczywiście — odpowiedział bez cienia wątpliwości.

Ioonaksa rzuciła obu zaciekawione spojrzenie.

— Nie zaprzątaj sobie głowy naszymi małymi ceremoniami — odpowiedział jej Thawieniec. — Chodźmy już lepiej.

Chwilę później zmierzali już przez szeroki korytarz wypełniony holograficznymi zdjęciami. Ioonaksa zastanawiała się, dokąd poszedł Amestus. Był wściekły, ale nie zostawiłby jej przecież. Chociaż z drugiej strony już raz to zrobił, gdy był wyjątkowo wystraszony. Może musiał po prostu odreagować? Ioonaksa nie była pewna. Amestus wciąż stanowił dla niej zagadkę. Niby był szorstki i precyzyjny, a jednak w jego wnętrzu bulgotało wiele emocji. Z myśli wyrwało ją pytanie:

— Słyszałaś coś o Drzewostanie? — zapytał Thawieniec.

— Trochę — odpowiedziała niechętnie.

— Trochę nie brzmi zadowalająco. Szykuj się, że zostaniesz postawiona przed faktem dokonanym. Trafisz w miejsce, gdzie jedynym ograniczeniem są kredyty i twoja wyobraźnia. To świat, w którym nie jesteś jedynym bogiem.

Ioonaksa poczuła dreszcz ekscytacji, gdy zatrzymali się przed srebrnymi drzwiami. To tam musiał być portal do Drzewostanu. Wyrwa prowadząca poza ten świat. Wyrwa prowadząca do miejsca, gdzie Samotwór chciał wszystkich uwięzić. Droid pokręcił dwa razy głową w prawo i drzwi otworzyły się. 

Pierwsze, co zaskoczyło Ioonaksę, to nietypowy kształt pomieszczenia. Pokój był okrągły, a na podłodze dominował znany jej wzór Drzewostanu, małego drzewka z ogromnymi korzeniami, które pulsowało różowym światłem. Ściany były gołe, jedyne urządzenia, jakie tam dojrzała, to dwa fotele z dziwnymi kaskami zwisającymi z sufitu. Podeszli do nich.

— Połóż się i załóż kaskomost na twarz. Oddychaj powoli — rozkazał droid.

Ioonaksa usiadłą fotelu. Kątem oka zauważyła, że na tym większym spoczął Thawieniec. Czyli tak właśnie wyglądała ucieczka z rzeczywistości. Gdzieś przez kable. Uspokoiła oddech aż stał się miarowy. Przyglądała się też temu całemu kaskomostowi, kanciastemu chełmowi z zaślepkami na oczy. Chwyciła po niego niedługo po tym, jak Thawieniec to zrobił. Świat przysłoniła srebrna mgiełka. 

Wdech. Wydech. Ioonaksa poczuła, jak urządzenie powoli wypełnia się energią. W zasadzie to mogła być zasadzka Samotwora. Mógł chcieć ją usmażyć. Ciekawość była jednak silniejsza. Jeden świat, tyle właśnie dzieliło ją od spotkania z Magnusem. Poczuła nawet coś na kształt dumy, że dała radę dotrwać do tego momentu. Że wiara Amnestii w to, że znajdzie prawdę, nie poszła na marne. Że wiara takich jak ona zbudowała jej legendę. Uśmiechnęła się na myśl o tym, że to właśnie małej dziewczynce z fioletowym pieskiem, łowcy zleceń i siostrze bliźniaczce zawdzięcza zawziętość w dążeniu do celu. Odwagę. I, co najważniejsze, nadzieję. 


13


Błysk. Pędziła jasnym tunelem. Nie miała ciała. Nie miała myśli. Była wiązką promienia. Widziała przepływające kolory, nowe kolory, takie, jakich nie było na Ziemi. Z czasem pojawiły się też kształty. Kryształowe budowle. Luminujące słupy prastarych minerałów. Delikatne kontury ulic. I blask, wszechogarniający.

Poczuła uderzenie. Usłyszała pisk. Mimowolnie wypuściła powietrze. Zamrugała powoli. Otaczał ją ostry fiolet. Zamrugała jeszcze kilka razy i znów widziała kształty. Była w jakiejś neonowej kapsule. Spojrzała na swoje ręce. Coś było z nimi nie tak. Nie miała palców. Jej dłonie kończył kryształowe szpikulce. Nogi też. Wytarła zaparowaną szybę kapsuły i zobaczyła, jak odbija się w niej zupełnie obca osoba. Została czystym pięknem. Tym, które widziała chwilę po wyjściu z kałuży w holowizji. Jej twarz była wydrążona w krysztale, wklęsły nos i puste oczodoły. Usta były cienką linią, a włosy splotem małych diamencików przypominających tę fryzurę zrobioną w parku przez Amestusa. Patrzyła na siebie jak zahipnotyzowana, dopóki z drugiej strony kapsuły nie zaczęło dobiegać pukanie.

Szyba otworzyła się, a do środka neonowej kapsuły wpadło ostre, przebijające wszystko światło. Pod Ioonaksą ugięły się nogi. Runęła. Czuła się, jakby trafiła do świata, w którym grawitacja powróciła do łask po eonach nieobecności. Świat gdzie przesadzono z jej użyciem. Była to abstrakcyjna rzeczywistość paktów tracących znaczenie zaraz po ich podpisaniu. Jestem w sercu ludzkiej wyobraźni.

Ktoś stał przed nią. Blada istota większość ciała ukryta za diamentową zbroją.

— Wstawaj męczenniku, mamy miasto do zbawienia — rzucił tajemniczy byt.

Ioonaksa podniosła się i spojrzała na niego. Było w nim coś znajomego. To był Thawieniec!

— Nie znasz tego, co? — zapytał. — Jak to wszystko dobiegnie końca, będziesz musiała prześledzić koniecznie historię popkultury. Magnus i tak pewnie będzie chciał cię zamknąć na uniwersytecie. Czeka cię świetlana przyszłość, oczywiście jeśli przeżyjesz — dodał złośliwie. — A teraz chodźmy już.

Szli szerokimi ulicami. Porastała je niska roślinność. Ioonaksa muskała łodygi opuszkami palców. Były one delikatne, jakby wykonane z obłoków. Kołysały się łagodnie na wietrze. Wyglądały jak ocean. Ioonaksa słyszała ich szmer. A do tego trudno jej było oprzeć się wrażeniu, że to miejsce było stopieniem wszystkich ludzkich marzeń i wykuciem z nich lepszego świata. Bez strachu. Bez mroku. Jedyną czernią, którą tutaj widziała, byli użytkownicy. Od czasu do czasu przez ulicę przebiegła mała, ciemna postać. To posunęło ją do myśli większych. Tych o ludzkiej naturze. Przyciskających własne człowieczeństwo do muru. Czy to wszystko znaczy, że największym mrokiem tego świata jesteśmy my sami? Czy to tak naprawdę my jesteśmy kolejnymi mackami? Robotycznymi oczami monitorującymi wszystko? Instrumentami inwigilacji boga na tym świecie? Nie chciała znać odpowiedzi.

— Ciszej. Myśl ciszej albo wcale. Tutaj nie istnieje prywatność. Jedna myśl za dużo i wyłapie cię algorytm. — rzucił Thawieniec.

Czyli te szmery nie były szumieniem roślin. To głosy milionów użytkowników. Echo ludzkiej myśli.

Wszystko na Drzewostanie było podobne. Skwery, budynki, przechodnie. Uczucia i kolory. Z czasem nawet myśli Ioonaksy upodobniły się do tych, które słyszała z umysłów mijanych użytkowników. O tym, że jest tu pięknie. O tym, że mogłaby przysiąść na trawie i pławić się w tym przyjemnym blasku bijącym z nieba. Zachwyciła ją ta jednolitość. To, że brała udział w wielkim procesie brania, przetwarzania i oddawania. Drogi do jednomyślności. Wtedy zrozumiała, że Drzewostan jest czymś znacznie większym, niż wcześniej uważała. To była próba scalenia ludzkości. Stworzenia społeczeństwa idealnego poprzez jedność. Jeden mózg i jedno serce, śniące i bijące pod tym samym słońcem.

Wędrówka skończyła się bez zapowiedzi. Thawieniec chwycił Ioonaksę za rękę i skręcił w jedną z wielu ciasnych uliczek pomiędzy wysokimi budynkami. Weszli przez złote drzwi do świetlistego tunelu. Świat dookoła zniknął. Ioonaksa widziała tylko biel. Czuła tez dłoń ciągnącą ją do przodu. Nie była to jednak dłoń Thawieńca.

Szła w tej bieli, dopóki na jej końcu nie pojawiła się czerń. Wtedy zrozumiała, że idzie głębiej niż korzenie korzenie Drzewostanu. Do świata pod światem. I to było  niezwykłe. Koniec jednego świata.

Cokolwiek ją prowadziło, na moment zwolniło uścisk. Puściło jej dłoń. Czy to była właśnie Wielka Macka? Nie, Ioonaksa wiedziała, że nie. Ona pozostawała w cieniu. W cieniu, do którego paradoksalnie zmierzała. Jej krok był spokojny. Obserwowała rosnąca czerń. Niedługo później stanęła z nią twarzą w twarz. Ciemną taflą w świetlistym tunelu. Przypominała jej trochę ocean wieczorową porą. Toń niespokojną, pomarszczoną wiatrem z dalekich krain. Ioonaska chciała się odwrócić. Nie zdążyła. Tajemnicza siła znów pociągnęła ją za rękę. 

Przez moment upadała. Była bezwładna. Powróciła do jej głowy pamięć wszystkich koszmarów, gdy również tak sunęła w dół. Tym razem nie trwało to wieczności. Ledwo zdążyła zrozumieć, że dotknął ją ten przykry upadek, gdy już była na ziemi. Zamrugała kilka razy. Wciąż tkwiła w czerni, jednak nie tak gęstej. Tu były kształty. Ioonaksa rozejrzała się. Była w dziwnej hali. Nie, nie hali. Jej umysł przyniósł zatarte słowo. Teatr. Aktorzy byli na swoich miejscach. Scenografia gotowa. Pozostało rozpocząć spektakl.

Zobaczyła go od razu, choć tak naprawdę nie wiedziała, jak mógł wyglądać w tym świecie. Widziała jego mądre, szare oczy i to wystarczyło. Nie liczyła się powłoka, w której przebywał. Ioonaksa za nic miała magmę cieknąca spokojnie po czerwonej twarzy. Prawdziwe znaczenie miał umysł skryty za czerwoną mazią i tajemnice tak skrzętnie skrywane.

Stał przy jakiejś kobiecie. Ona nie wyglądała zbyt normalnie, jak na Drzewostan. Ioonaksie przypadł do gustu kolor jej włosów, opalizujący błękit. Oboje opierali się o balustradę, a kilka rzędów krzeseł przed nimi stała scena. Ioonaksa spojrzała za siebie. Tunel, którym tu przyszła, zniknął. Obok niej znikąd pojawił się Thawieniec. Stali więc teraz po prostu na zamkniętym balkonie. Nie było dokąd uciec i to pocieszało Ioonaksę na duchu, bo wiedziała, że tym razem to nie ona miała chceć uciec.

— Thawieńcu, słyszałem, że nie chcesz opuścić wyboru Miss. Nie będę cię zatrzymywał. Dziękuję ci, że zaopiekowałeś się naszą nadzieją — wypowiedział Magnus na przywitanie i  zarazem pożegnanie.

Thawieniec ukłonił się, po czym odszedł, choć Ioonaksa nie była pewna dokąd. Po prostu wyparował przy ciemno-bordowej ścianie. Teraz mój ruch. Jej moment na poznanie całej prawdy i tylko prawdy. Na wyzwolenie tego wszystkiego, co w niej siedziało. Na pogodzenie się z koleją rzeczy. Na dopełnieniem przeznaczenia. Bez gier. Bez tej nieznośnej mgły niedopowiedzeń otaczającej ją od początku.

Podeszła do Magnusa. Widziała, jak magma, co chwila roztapia mu twarz. Dookoła na innych balustradach nikt nie zwracał na nich uwagi. Wszyscy pochłonięci byli piciem jakichś napoi i rozmowami w półmroku. Ioonaksa wzięła głęboki oddech. Zamknęła oczy.  Chwilę później z pełną satysfakcją strzeliła Magnusowi w twarz.

— To za robienie ze mnie zabawki — syknęła.

Magma skapnęła na ziemię. Szybko zmieniła kolor z jasno-czerwonego, na biały. Ioonaksa zamachnęła się jeszcze raz i wymierzyła drugi policzek.

— To za ludzi, którzy musieli zginąć przez twój podziurawiony plan.

Magnus zachwiał się od uderzenia i wypluł trochę magmy na podłogę. Ioonaksa już podniosła rękę, by wymierzyć trzeci cios, a wtedy została unieruchomiona. To ta kobieta zatrzymała ją w jakiś sposób. Nie dotykała jej ręki, ale mimo to zatrzymała ją. Wielkie, błękitne oczy patrzyły na nią pełne skupienia.

— Wystarczy — powiedział Magnus.

Ręka Ioonaksy opadła bezwładnie.

— Usiądźmy, dobrze? — wskazał głową trzy fotele przy balustradzie.

W Ioonaksie cały czas kipiała wściekłość. Oto miała przed sobą powód swoich cierpień. Magnusa.

— Dlaczego mnie stworzyłeś? — zapytała bezpardonowo. Nie zamierzała bawić się w tajemnice. Nigdy więcej.

— By uratować świat — odrzekł spokojnie.

Uratować świat, skazując ludzi na wiarę w kłamstwo? Nie obchodziło ją już czy jej myśli były przejrzyste, czy nie. Magnus na pewno i bez tego wiedział, jak wiele ma mu za złe.

— Przed wojną czy Samotworem? 

— Przed swoimi błędami — odparł niechętnie. — Widzisz, im starszy staje się człowiek, tym więcej widzi rys na przeszłości. Na mojej jest ich tak dużo, że w każdej chwili świat może pęknąć.

Ioonaksa spojrzała na niego, kręcąc głową. O co mu właściwie chodziło?

— Przede wszystkim musisz wiedzieć, że nie jesteś pierwszym urojonym bogiem na tym świecie — ciągnął. — Przed tobą były setki, tysiące. Ludzie od zawsze chcieli dotknąć tego, co ponad nimi. Bogowie przychodzili na świat w konkretne dni z konkretnymi znamionami. W złotych pałacach i wioskach na krańcach świata. Bogowie byli figurami, symbolami charakterystycznymi dla konkretnych kultur. Wstydliwym przypomnieniem, że musimy w coś wierzyć, żeby nie zwariować.

— Więc jaki był początek mojej historii? — zapytała, czując, jak gniew powoli stygnie, a jego miejsce zajmuje łapczywa ciekawość.

— To było dawno. Bardzo. Teraz mam wrażenie jakby w innym życiu. Słyszałaś kiedyś o Aranie Winnym?

Ioonaksa znów pokręciła głową.

— To autor Od gazu po ciało stałe — wyjaśnił Magnus, a wtedy w jej głowie zapłonęła żarówka. — Byłem jego uczniem sto trzydzieści trzy lata temu, niedługo przed wybuchem Wojny Grzybów. Aran był człowiekiem wielkim, choć jego wielkość zrodziła się z obłędu. Ciemności. Złośliwi mawiali, że był ćpunem, ale to nie była prawda. On znalazł wyłom, jak nawiązać bezpośrednie połączenie z własnym wnętrzem. Mówił, że z powrotem sprowadził dzięki temu bogów na Ziemię. Chciał to zrobić, byśmy z ich pomocą przekroczyli prób ciała stałego. Podobno rozmawiał z Wielką Macką, pisząc swoje największe dzieło — przerwał na moment.

Ioonaksa widziała, jak Magnus skupia się na czymś niezwykle mocno. Przywoływał bardzo mroczną przeszłość. Próbował zabarwiać dawno wyblakłe wspomnienia. Wbił wzrok w scenę. Biegały na niej dziwne, człowiekopodobne stworzenia, odgrywające sztuczki z żonglowaniem diamentami.

— Zanim popełnił samobójstwo, skacząc na tory, wysłał w świat trzy egzemplarze książki — zaczął znów. — Jeden dostałem ja, jako najwierniejszy jego uczeń. Jeden spoczywał na Anor. Ostatni zostawił w metrze i ślad po nim zaginął… Wiesz, Aran wierzył, że wiedza krąży wokół ludzi jak powietrze. Że wystarczy tylko odpowiednią zebrać ją z otoczenia. Że wiedza jest gazem, z którego sami się budujemy. Dlatego tak silnie naciskał, byśmy palili zmarłych. Ich wiedza musiała być dostępna dla wszystkich. To było naprawdę piękne — zamyślił się. — Ale kiedy zmarł, sprawy jeszcze bardziej się skomplikowały. Kraj był na skraju załamania. Po większości miast i lasów pozostały zgliszcza. Wtedy zrozumiałem, że jest tylko jedna możliwość, by scalić płonący świat. Wiara w lepszy czas. Z błogosławieństwem korporacji zacząłem analizować zwoje z Anor. Ludzie potrzebowali by bogini sobie o nich przypomniała. I dostali ją, po kilku nieudanych próbach. 

Ioonksa poczuła przypływ gorąca.

— Dostali mnie?

Magnus pokręcił głową.

— Nie do końca, ty jesteś już niemal doskonała, ale te pierwsze wersje były słabe, pokraczne. Widmo tego, co wtedy stworzyłem, ściga mnie do dzisiaj. Ty jesteś już finalną formą. Idealną boginią, zdolną by przez rok bez skazy może wypełniać swoją funkcję… Ale po tym czasie na ciele takim jak twoje pojawiają się rysy, więc trzeba je wymieniać.

— Więc to na Anor wysyłasz moje siostry?

— One trafiły tam, ponieważ wierzyłem, że z każdą kolejną mogę zmienić świat. Każda, która tam trafiła, miała być już ostatnią.

Zapadła cisza. Ioonaksie przeszła przez głowę myśl, o tym, czy Magnus nie boi się wykrycia? W końcu wyjawiał wszystkie swoje sekrety tuż pod korzeniami Drzewostanu. Wtedy ta tajemnicza kobieta uśmiechnęła się. Ioonaksa już wiedziała. Czymkolwiek była, blokowała, by nikt niechciany nie usłyszał ich rozmowy.

— Myślałam, że ciężko jest mnie zranić. Ktoś dawno temu próbował przeciąć mi skórę nożem i to nie wyszło — przyznała.

— Bo widzisz, jedyną rzeczą, faktycznie mogacą zniszczyć boginię, jest ogień. Ten naturalny, nie plazmowy. To taka symbolika. W tym świecie bogini nie była zrobiona z węgla, jak ludzie, a z gliny. I w momencie, gdy zniknęła, oprócz łez, pozostawiła po sobie glinianą figurkę. 

Ogień. Zgliszcza. Na spaloną ziemię spadał deszcz. Pojawiał się petrichor. Taki obraz zagościł w głowie Ioonaksy. Teraz dodatkowo wszystko scalało się w logiczną całość. Skamieniała Zaranna. Blizny po ogniu. Próba spalenia jej w kościele.

— A więc kim właściwie jest Samotwór? — postanowiła ryzykownie zapytać.

— To nie ktoś, tylko coś. Bardzo stary cień. Dawniej pewnie ktoś nazwałby to demonem.

Ta odpowiedź była niejasna. Niewystarczająca. Ioonaksa poczuła głód.

— Rozmawiałam z Thawieńcem o Samotworze i waszych planach na porządek po jego obaleniu. Naprawdę chcesz, żeby to wszystko się powtórzyło? Żeby ludzie dalej klonowali sobie panów?

Magnus spojrzał uprzejmie na Ioonaksę, kręcąc głowa i wycierając resztki magmy z barku.

— Ja tego nie chcę. To są plany tych, co myślą, że mają władzę. Ja nie mam z tym nic wspólnego i mogę cię zapewnić, że ten plan im nie wyjdzie. Każdy teraz snuje intrygi. To całkowicie normalne. Ludzie tak naprawdę działają według prostych schematów. Gdy umiera bóg, potrzebny jest nowy bóg…

— I to go właśnie chcesz się pozbyć? 

— Poniekąd. I tutaj nasze cele się zbiegają. Mój i Samotwora — doprecyzował. —  Chcemy dać ludziom wolność od sztywnych struktur i konstruktów. Realizujemy misję powierzoną przez Arana. Chcemy jednak robić to na dwa skrajne sposoby. On nie przebiera w środkach. Planuje zrobić to bez wiedzy i zgody innych. Ostatni raz skłamać, by uciec z tego świata… Mój sposób działania już na pewno poznałaś. Problem w tym, że jako ludzie jesteśmy zapętleni w działaniu. Od narodzin aż po grób przechodzimy te same ścieżki.

— Od gazu po ciało stałe… — wyszeptała Ioonaksa, nie mogąc uwierzyć, jak często to zdanie przemykało przez jej głowę. 

— To coś więcej. Gdyby Aran żył tyle, co ja, zobaczyłby, że ludzie mówią cały czas to samo. Że bez przerwy spotykają nas te same sytuacje tylko w innych odcieniach. Że stosujemy te same rozwiązania. Że dzielimy ten sam strach i nadzieje. Że im dalej próbujemy uciec od człowieczeństwa, tym lepiej rozumiemy, że samo człowieczeństwo determinuje tę próbę.

— Zostaliśmy poskładani według tej samej instrukcji  — skwitowała.

— Którą bardzo dawno temu ktoś wyrzucił i od tego czasu wszyscy w szaleństwie jej szukamy. Taki właśnie obraz nasz. Przykry, ale do zaakceptowania przy odrobinie chęci. Więc śnienie o nieskończoności, o ucieczce z tego świata, czy nawet samodzielnej próbie wyrwania się z cyklu stanów skupienia to próba zagłuszenia prawdy. Odrzucenie prawdziwej walki, by zrozumieć, po co zostaliśmy tu rzuceni. Wszystko ulega zmianie. Próbując uciec od wiecznej zmiany, okłamujemy sami siebie.

Ioonaksa zamilkła na moment, po chwili jednak znów zabrała głos.

— Czyli świat się zmieni, czy tego chcemy, czy nie?

— Świat się zmienia bez nas, ale to prawda. Jutro zmieni się jeszcze bardziej, nieważne kto wygra. Mogę cię jednak pocieszyć. To, co prawdziwe zawsze wraca. Czasem pod postacią pary, czasem wody, a czasem lodu. Dlatego nie zdziwię się, jeśli za kilka dni naród odrzuci tradycję palenia róż i zmarłych na rzecz powrotu do dawnych tradycji. Złożymy  w ziemi nasze ciała, a na pogrzebach znów zadzwonią dzwony.

— Dzwony na pogrzebach? — zapytała zaintrygowana.

— Tak, to bardzo stara tradycja. Jakbyś pojeździła po krajach za wielką wodą, zobaczyłbyś, że gdzieniegdzie cały czas się ją kontynuuje. Po śmierci człowieka jego bliscy dzwonią w dzwon w najbliższym kościele, by obwieścić nowinę. To ostrzeżenie, ale także i wołanie na ostatnie pożegnanie. Wabi ludzi do kościoła jak ćmy płomień świecy…

Wtedy Ioonaksa wyobraziła sobie swój własny pogrzeb, gdy już była skamieniała na Anor. Przyszliby na niego wszyscy. Amestus, Kresowa, Aura czy nawet Altar. Zjawiliby się również martwi. Staliby pod tym drzewkiem na klifie jako wąski cień. Przez krzyki mew przebijałby się odgłos dzwonu. Jakiś bliżej nieokreślony dźwięk napawałby każde stworzenie zadumą. W tym jednym momencie wszystko by zamilkło. Mewy zastygłyby w locie. Fale na moment zaprzestałyby wiecznej bitwy. Nawet pszenica wyprostowałaby łodygi w geście szacunku. Ktoś pchnąłby Ioonaksę do dziury w ziemi i zakopał. Oddał dzieło matki natury w jej zimne i ciemne objęcia, tak by mogła w spokoju wsiąknąć i rozpuścić się. Oddać skamieniałe istnienie, z czasem stając się częścią klifu. Ioonaksa widziała bardzo dobrze, jak jej ciało przywiera do wielkiego kamienia. Jak nieudolnie przytula. I jak ostatecznie scala się z nim w wiecznym pocałunku.

— To koniec. I naszej rozmowy, i tego świata. Cokolwiek się dalej zdarzy, nie miej mi nic za złe. 

Koniec? Ale jak to? Miała przecież jeszcze tyle pytań! Tak wiele wątpliwości do rozwiania. Chciała coś powiedzieć. Zaprotestować. Nie mogła jednak wydobyć z siebie dźwięku. Nawet myśli przestały płynąć żwawym strumieniem. Ta dziwna kobieta znowu ją kontrolowała.

— Zanim odejdziesz chcę, żebyś zobaczyła spektakl. Przygotowałem go specjalnie dla ciebie. Ci wszyscy goście to hologramy. Jesteśmy tylko my.

Pierwszym jej odruchem było zaciśnięcie dłoni. Strach. Znów była ciągana po najdziwniejszych miejscach. Nie zdążyła nawet przeżyć tego strachu. Nieliczne światła zgasły. Przyszedł całkowity spokój i… dźwięk. Głośny. Wszechogarniający. Ioonaksa wiedziała, że oto właśnie słyszy dzwony. Biły tak głośno, że czuła je w swoich cyfrowych kościach. Zagłuszył każdą rozmowę, rozbił wszelkie sensy. Ioonaksie zdawało się, że nie dobiega z zewnątrz, a raczej z wewnątrz. Z jakiegoś dziwnego organu w jej głowie. 

Dzwony zaczęły cichnąć. Ktoś wszedł na scenę. Na tajemniczego gościa spadł snop światła. Ioonaksa zmrużyła oczy. To była kobieta z płomieniem ulatującym z głowy. Jej skóra przypominała galaktykę. Promieniała blaskiem tysiąca słońc. Stanęła na środku sceny i wyciągnęła prawą dłoń w stronę publiczności. Zaczęła śpiewać. W tle leciała bardzo okrojona z niepotrzebnej elektroniki muzyka. 


Sypie.

Sypie się niebo.

Nad głowami ciemno.

Gwiazdy nie świecą.

Wszystkie się rozbiły o prastare marzenia.

Po co wciąż pędzimy za czymś czego już nie ma?


Wokalistka uśmiechnęła się smutno, a muzyka wartko płynęła dalej. Te dźwięki ciekawiły Ioonaksę. Brzmiały magicznie, nigdy wcześniej nie słyszała czegoś podobnego. Tajemnicza kobieta przeszła w międzyczasie na prawą stronę sceny i zaczęłą zdejmować płomienie ze swojej głowy. Pruszyła nimi na publiczność, a ci łapali z uwielbieniem złote iskry. 


Płonie.

Płonie stary świat.

Ogień pali eter.

Nienawiść to kat.

Wspomnienia miłych chwil jak ćmy w płonący las.

Najcudowniejsza z myśli podpaliła nas.


Wtedy Ioonaksa dojrzała kogoś za wokalistką. To był cień, choć nie odwzorowywał ruchów właścicielkia. Wykonywał dokładnie przeciwne. Wtedy wokalistka odwróciła się w stronę cienia i spojrzała na niego przerażona. Nad resztą akompaniamentu zaczął górować  ostry dźwięk jakiegoś nieznanego instrumentu, Ioonaksa wiedziała, że nadchodził refren.


To cienie większe od nas samych.

Dotykające duszy.

Czarny aksamit.

Skrywają w sobie coś więc niż łzy.

Może to tak naprawdę jesteśmy my?


Czy to jesteśmy my?


My?


Wokalistka kucnęła, a snop światła przeszedł na jej dłonie. One się topiły. Ioonaksa nie mogła oderwać wzroku od widowiska. 


Topi.

Topi się mój czas.

Nie schowam go na dnie.

Nie ukryję w snach.

W odmętach wspomnień zaciera się wrażenie.

Że to wszystko zbyt małe na wielkie istnienie.


Gwiazdy, którymi była ozdobiona, zaczęły powoli spadać do jej stóp i rozbijać się. Cień cały czas krążył za nią, kradł wszystkie potłuczone gwiazdy. 


Spada.

Spada lud boży.

W przestrzeni obcej,

Nikt nic nie stworzył.

Upadkiem wiecznym filozofowie to nazwali.

Nie poznamy prawdy ukrytej za chmurami.


Cień pożerał gwiazdy i rósł. Zaczął obejmować Wokalistkę, skradał jej szyję i stopione dłonie. Pożerał ją.


To cienie większe od nas samych.

Dotykające duszy.

Czarny aksamit.

Skrywają w sobie coś więc niż łzy.

Może to tak naprawdę jesteśmy my?


Czy to jesteśmy my?


My?


Pożerał ją. Już wystawiał dłonie, by w ciemności skryć jej twarz, gdy wokalistka odwróciła się. Spojrzała prosto w jego ciemną twarz i ściągnęła jego maskę. Skrywał się pod nią dobrze jej znany płomień. Lustro. Zobaczyła tam tylko swoje odbicie.


Jutro.

Jutro pomrzemy.

Wciąż oswajam myśli, że

Całkiem znikniemy.

Umrze piękno najstarszego z antycznych gniazd.

Kwantowa zupa, wszyscy powrócimy do gwiazd.


Jeszcze przez moment uciekała ciemności, ale to nie miało sensu. Była na przegranej pozycji od początku. Jej twarz zaczęła się topić, a czerń łapczywie pochłaniała wielkie oczy. Po chwili pozostały tylko cienkie usta, nadal śpiewające:


To cienie większe od nas samych.

Dotykające duszy.

Czarny aksamit.

Skrywają w sobie coś więc niż łzy.

Może to tak naprawdę jesteśmy my?


Czy to jesteśmy my?


My?


Ostatni fragment był już niemal wyszeptany. Usta wokalistki wyschły. Minęło kilka sekund i został po nich błyszczący popiół, który poleciał w stronę widowni. Muzyka ucichła. Rozległa się salwa braw i wiwatów.

— To było piękne — wydusiła Ioonaksa.

— Każdy koniec taki jest. Mam nadzieję, że będzie nam dane się jeszcze kiedyś spotkać. Może nie w innych czasach. Może w innym świecie. Żegnaj, Ioonakso.

Nagle cały Drzewostan zaczął się rozpadać. Najpierw zniknęły hologramy użytkowników, później scena i balustrady, a na samym końcu cyfrowe ciało Ioonaksy. Jeszcze w ostatniej chwili spojrzała na tajemniczą pomagierkę Magnusa. Ta rzuciła jej triumfalne spojrzenie. Sekundę później wszystko zniknęło.


14


Usiadł na fotelu tuż za boginią, w cieniu jej tronu. Lubił to miejsce. Widział z niego bardzo dobrze cały dziedziniec. Zazwyczaj krążyły po nim robaki, w oczekiwaniu na odpowiedzi. Dziś jednak nie było normalnych audiencji. Na trybunach dookoła pałacu przyszły tysiące ludzi. Wszyscy ci, którzy już wypalili swoje róże i byli gotowi na wybory Miss Wielkiego Zimna, tradycji rozpoczętej jeszcze przed pierwszymi obchodami Dnia Pamięci. W czasach, gdy ludzie całymi dniami nasłuchiwali, czy nad ich głowami nie lecą przypadkiem bombowce.

Samotwór lubił tę tradycję. Miała więcej sensu to śmieszne palenie róż. Wybory miss przypominały ludziom o strachu. O wojnie. Tym kąśliwym słowie, którym w czasach pokoju każdy rzucał na oślep, a w trakcie walk, każdy wyrzucał z głowy. Bo to ono budziło ludzkie demony. Samotwór to wiedział i specjalnie je dawkował. Wojna. Pięć liter do rozkruszenia najtwardszych serc. Zasiania niepewności. Samotwór czasem myślał o tym, że w ludzkim kodzie genetycznym musi się gdzieś zapisywać strach. Że gdzieś tam w tych robaczych ciałach ukryta jest pamięć terroru. Gotowość do ucieczki. Nerwowe spoglądanie na niebo, czy nie nadlatuje jakiś pocisk. Wojna żyje w ludziach jak prastare bóstwo i co jakiś czas musi zostać nakarmiona. 

Fałszywa bogini siedziała spokojnie na tronie. Samotwór widział zarysy jej nieruchomego ciała. Kawałek bladej nogi. Łokieć. Kilka długich warkoczy. Idealna pułapka dla ludzi pędzących zbyt szybko, by rozmyślać nad czymkolwiek. Marionetka. Jej usta mówiły to, co Samotwór chciał. Ręce wskazywały na tych, których on potępiał. Wzrok błogosławił tych, którym z Samotworem było po drodze. Ta marionetka nie znała pojęcia sprzeciwu. Była wydmuszką. Miękkim szkieletem by Samotwór modelował wedle własnych potrzeb.

Zamknął oczy. W jego głowie zagościło to jadowite imię. Ioonaksa. Nie mógł przestać o niej myśleć. Oglądał ją na setkach krótkich filmików. Widział jej zagubienie. Wzrok pełen nostalgii. Była wyjątkowa. Tak bardzo niepasująca. Tak mało boska, a przez to tak bardzo bliska robakom. To właśnie sprawiało, że była niebezpieczna. Luka w planie doskonały. Tak bardzo próbowała wyprowadzić ludzkość poza cielesne formy, że przeoczył konieczność stworzenia symbolu, z którym mogłyby się identyfikować. Wodza nadążającego za społecznymi potrzebami. Ta bogini, która siedziała przed nim była już za słaba. Powinien był ją uczłowieczyć dawno temu… Ale było za późno. Najlepsze plany zawsze przychodzą za późno.

Na trybunach przebywała masa ludzi. Jeszcze tylko moment, chwila, i dwóch legendarnych speakerów holowizyjnych pojawiło się na wielkich hologramach zawieszonych na środku placu. To Arideusz i Mertos. Dwa komiczne robaki swoimi żenującymi żartami często przyprawiały Samotwora o ból głowy. Arideusz był wysokim mężczyzną z długimi szmaragdowymi włosami zaplecionymi w warkocz, a Mertosa charakteryzowały fragmenty meteorytu wszczepione w twarz, ich układ przypominał zawiłe wzory geometryczne.

— Witajcie na sto piątych wyborach Miss Wielkiego Zimna. Ta edycja jest specjalna, ponieważ po raz ostatni odbywać się będzie w fizycznym świecie… — zaczął Arideusz

—  Tak więc skoro wszystkie róże zostały już spalone, nie pozostało nam nic innego, jak tylko wybrać szczęściarę, na którą spłyną dobrodziejstwa Metropolu! — wciął się Mertos. — Zanim to jednak, pora raz jeszcze przytoczyć historię wyborów miss i to, jak wielkim metropolskim gestem jest to przedsięwzięcie.

Mężczyźni zniknęli, a na ich miejscu pojawił się szeroki hologram płonącej Rewy. Przez dziurawe mury przechodziły stworzenia małe jak mrówki — ludzie. Nad zniszczonymi wieżowcami kursowały drony. Zrzucały one bomby na strategiczne cele. Powietrze przecinała symfonia piekielnych krzyków. W pewnym momencie rozbrzmiał sztucznie modelowany głos. Samotwór przewrócił oczami. Sam pisał ten tekst.

— Świat w płomieniach. Ludzie zmieniający się w popiół. Oto nasza przeszłość. Naznaczona bólem i napojona krwią. Cierpieniem… — sztuczny głos powtórzył ostatnie słowo w zamyślonym tonie. — Cierpieniem tak wielkim, że by je zagłuszyć, zbudowaliśmy dźwiękoszczelny świat na zasadach Wielkiej Macki, z Arche u boku. Zanim jednak spaliliśmy kości naszych bliskich w zbiorowych ogniskach, przyszło się nam zmierzyć z zimnem. Bardzo starym zimnem.

Miasto przestało płonąć. Teraz było skute lodem. Z niektórych budynków ulatywały ciemne strużki dymu.

— To zimno było jedynie potwierdzeniem naszej potęgi. Było też świadectwem strachu natury przed rzeczami, jakie ludzie potrafią stworzyć. Pierwsza zima wojny zabrała miliony. Pociągnęła za sobą matki i braci, bogatych i biednych. Ludzie zamarzali w domach, pod kocami, w kinach i kanałach. Nie było wtedy holowizji. Wszystkie środki komunikacji zawiodły, poza radiem. To stare urządzenie do przesyłania dźwięków dostarczało naszym przodkom rozrywki w trakcie wojny. By choć na chwilę można było odejść od goryczy, wielki artysta, Szklarz Wieczorny, postanowił zmienić śmierć w piękno. Ogłosił za pomocą radia, że szuka najpiękniejszej pośród zamarzniętych. Plotki o tym niecodziennym komunikacie szybko rozeszły się po oblężonym mieście. Z początku ludzie podchodzili do Szklarza Porannego nieufnie, więc pierwsze wybory przebiegły kameralnie. Nagrodą było uwiecznienie na obrazie wizerunku pięknej. Zachowanie jej urody dla potomnych.

Na moment mignął obraz pierwszej piękności. Była to dziewczynka z długimi, jasnymi włosami. Jej skóra była śnieżnobiała. Wyglądała, jakby spała. Zdradzała ją jednak mimika. Nienaturalnie wykrzywione usta. Uśmiech zamrożony w momencie nadejścia końca.

— Gdy znalazł tę właściwą, obdarował jej rodzinę zapasami żywności. Po tym zyskał pozytywny rozgłos. Od zakończenia wojny podobizna każdej piękności wygrywającej w konkursie, znajdowała miejsce w sali tronowej Arche. Jednak z nastaniem pokoju, odeszło też zimno. Format konkursu uległ zmianie. Wraz z rewolucyjnym projektem zatrzymania ciał stałych w cyfrowej przestrzeni zwanej Wszechsercem Creden, wszystkie martwe kobiety zaczęły rywalizować o ten tytuł, by bogini mogła oglądać je codziennie w sali tronowej. I dziś również zobaczymy pięć hologramów najpiękniejszych kobiet z pięciu dzielnic. Usłyszymy pięć historii. Przeżyjemy pięć śmierci, tak, by ukoronować jedną.

Samotwór wzdychnął głośno. Prawda była taka, że było to ostatnie takie święto. Przenoszenie go na Drzewostan nie miałoby najmniejszego sensu, ale nie chciał wzburzać robaków, zabierając im ten kawałek padliny. Ich los i tak został przypieczętowany. Mogli tylko obserwować, jak Samotwór daje im coś, czego żaden wcześniejszy bóg nie dał. Ktoś mógłby nazwać to prawdziwym życiem, boskością, świętym ogniem. On wolał określać to po prostu godnością, szacunkiem odebranym im przez bogów, by wytworzyć między nimi różnice.

Historie dziewczyn dłużyły się Samotworowi jak nigdy wcześniej. Ze znudzeniem wysłuchiwał opowieści o życiu w dokach Ageisis. Ziewał, gdy blondwłosa piękność opowiadała, że została zamordowana przez własnego ojca. Zmęczenie zżerało Samotwora. Nie potrafił czuć satysfakcji z obserwacji cierpienia innych. Myślał tylko o śnie, tym słodkim stanie prywatnej rzeczywistości.

Czas. Jakieś złośliwe echo powtarzało to w jego głowie. Czas był przebiegły. Samotwór nienawidził go niemal tak bardzo jak Wielkiej Macki. Czas był biczem bożym. Płynął szybko w momentach największego szczęścia, a zwalniał w trakcie tortur takich jak siedzenie na nużących wyborach. Jakże krótka była granica Samotwora między tolerancją a nienawiścią. Jeszcze kilka minut temu cieszył się, że przynajmniej te wybory dadzą mu odrobinę odpoczynku, a teraz? Przeklinał każdą sekundę wypowiedzi tych pięciu martwych robaków. Dlatego Samotwora pocieszała świadomość, że na Drzewostanie upływ czasu nie istniał. Człowiek nie zastanawiał się, kim był i kim będzie. Świadomość nie potrzebowała już zakorzenienia historycznego. Powodu, dla którego istnieje. Celu, do którego zmierza. Czas idealny to wieczne teraz.

Ceremonia dobiegła końca. Samotwór spojrzał na zwyciężczynie oceniająco. Była to mała istotka z Czerwonego Młota, ta, na której historii przestał zwracać uwagę na całe wydarzenie. Pamiętał tylko, że ojciec udusił ją gołymi rękami. Uśmiechała się arogancko i machała do wszystkich. Pozostałe rywalki wróciły do Wszechserca Creden ze spuszczonymi głowami. Ale niech się ona tak nie cieszy, sama zaraz tam trafi. Hologramy speakerów odprowadziły ją do pałacu wśród głośnych braw. Zostały jej około trzy godziny na tym świecie. Tyle właśnie trwało własnoręcznie namalowanie obrazu. Lecz czym są te trzy godziny w obliczu wieczności, czekającej ją we Wszechsercu Creden? Niczym.

Samotwór poczuł dumę na myśl, że gdy już przeniesie Creden na Drzewostan. Da tym wszystkim zmarłym wolność. Przeniesie ich ciała stałe do nowego, lepszego świata i tym samym oszuka Wielką Mackę, ośmieszy jej najsilniejszą broń — śmierć. Wydrze z zimnych macek miliony dusz robaków. Samotwór żałował tylko tego, że nie będzie w tym nowym świecie jednego człowieka, dla którego robił to wszystko. Arana.

Speakerzy ogłosili, że bogini chciałaby zabrać głos. Samotwór poprawił się i włączył swój mikrofon. Miał szeptać jej do ucha słowa, jak na szarą eminencję przystało. Bogini wstała i podeszła do barierki. Spokojnie przelatywała wzrokiem po odległych twarzach. Robiła to z niezwykłą gracją. Idealnie panowała nad ciałem. Po chwili zaczęła mówić to, co Samotwór chciał.

— Ludu Creden, coś wycierpiał już zbyt wiele, oto jutro świętować będziecie setną rocznicę zejścia mego — zaczęła pewnym i donośnym głosem. — Dnia wielkiego przebudzenia. Rocznica ta będzie wyjątkowa. Przez ostatnich kilka tygodni wysłannicy moi wyposażali wszystkich w kaskomosty, morphy i kody dostępu do kont na Drzewostanie. Wszystko po to, by przywitać tam nowy świt. Drzewostan jest nową ziemią obiecaną, gdzie ludzie przebudzeni, winniście się przenieść. To właśnie tam będę na was czekała. Dokonacie swojego przeznaczenia. Stanę przed każdym z was jak równy z równym. Boście z węgla i w węgiel, dla waszego zbawienia, dla nowego świata odkupienia. Ihumen damen.

Samotwór jeszcze chwilę obserwował, jak ludzie krzyczą z radości. Pławił się w poczuciu potęgi i chorej satysfakcji, że będzie mógł rozgnieść każdego robaka. Miliony martwych odwłoków, które będa gniły w pustostanach starego świata. Wyduszę życie z węgla. To było to dziwne uczucie potęgi, przynoszenia ratunku i satysfakcji z nadciągającej śmierci. Uczucie zarezerwowane jedynie dla bogów. Dla ostatniego boga.


15


Wdech. Wydech. Ktoś ściągnął jej z głowy kaskomost. Ioonaksa rozejrzała się nerwowo. To był Amestus. Wyglądał na nieźle wystraszonego.

—  Żyjesz —  wypowiedział z ulgą. — Strasznie długo tam siedziałaś. Już myślałem, że dostałaś zapaści.

Ioonaksa uśmiechnęła się niewinnie. Przecież dopiero, co założyła kaskomost.

—  Długo? Byłam tam chwilę — powiedziała, powoli wstając z fotela.

—  Ta chwila trwała sześć godzin. Mówiłem ci, że Drzewostan jest zdradziecki.

Faktycznie był. Mamił pięknymi obrazami, ale żeby aż tak wpływał na poczucie czasu? Ioonaksa spojrzała na wielki fotel obok niej. Był pusty. Czyli Thawieniec faktycznie sobie poszedł.

— Zostaniemy tu do jego przyjazdu — rzucił Amestus, widząc jej zmieszaną minę. — Później wracamy do Labiryntu. 

— Myślałam, że jest zamknięty.

— Bo jest, ale sama przecież wiesz coś o tym, że ten świat jest dziurawy — wyszeptał z przekąsem.

— Czyli co, mamy jeszcze kilka godzin spokoju? — zapytała Ioonaksa.

— Na to właśnie wychodzi. Ale to cisza przed burzą, więc nie mamy co się cieszyć.

Ioonaksa wbiła wzrok w pustą ścianę. Po jej głowie krążyło tak wiele myśli, ale serce dawało jasny sygnał. Spalić przeszłość. Amestus, zupełnie jakby wyczuł to, wyciągnął zza pleców dwie wyschnięte róże i wręczył jedną Ioonaksie. Kiwnął w stronę wyjścia.

Szli ciągami korytarzy niezwykle sprawnie. Amestus musiał trochę tu już pobłądzić, skoro wiedział jakie drzwi dokąd prowadziły. Ioonaksa nie mogła się nadziwić, że naprawdę minęło tak dużo czasu. Że oto niebo przybierało kolor więdnącego kwiata, podczas gdy ona ledwo zdążyła posłuchać piosenki i porozmawiać z Magnusem.

Samotwór. To piekielne imię chodziło jej bez przerwy po głowie. Bała się, że może on być czymś znacznie starszym od Wielkiej Macki. Co, jeśli faktycznie to on był bogiem, którego ludzkość zignorowała, gdy się ujawnił? Co, jeśli chciał on wszystkim pomóc, a Ioonaksa usilnie przeszkadzała mu w tym? Miała w głowie tak wiele wątpliwości, ale jedyne, o czym teraz marzyła, to puścić je z dymem. By uleciały jak duchy tych, których kochała.

Po kilku minutach dali radę wyjść na świeże powietrze. Niebo faktycznie pociemniało. Słońce powoli rozmazywało kolory, by księżyc mógł zaświecić na niebie. Amestus prowadził Ioonaksę dalej. Hen przez rzędy wodospadów stworzonych z roślin. Hen za zielony horyzont. Gdy doszli do miniaturowego, liściastego miasta, Ioonaksa wiedziała, że to tu przystaną. Zatrzymali się tuż przy linii brzegowej jeziora. Miejscem, gdzie beztrosko spędzali popołudnia, ci śmieszni ludzie żywotopłotowego wymiaru.

Ioonaksa zamoczyła stopy w ciepłej wodzie, a plecy oparła o jakiś wysoki budynek. Była gigantem. Prawdziwym bogiem mogącym jednym machnięciem zniszczyć najmisterniej stworzone konstrukcje. Czuła w sobie moc, taką, jak wtedy, gdy wystraszył się jej strażnik w siedzibie Aksolotla. Ale była w tym też nutka nostalgii. Współczucia. Zrozumienia. Wielka Macka musi być niezwykle samotna, skoro zbudowała ten świat. Rozkładała swoje macki pomiędzy dzielnicami, lasami i rodzinami. Próbowała wniknąć wszędzie, ale nigdzie nie mogła zaznać szczęścia. Bóg oznacza potęgę, ale również samotność. Wieczną tułaczkę po labiryncie, którego ścieżki zawsze prowadzą do tych samych ślepych zaułków.

Zapalili róże w milczeniu. Płomień w chwilę pochłonął cienkie płatki. Ioonaksa starała się dostrzec w ogniu twarze osób w jakiś sposób dla niej ważnych. Uśmiech Amnestii. Pyszczek Astry. Spokojne oczy Zarannej. Łzy Liljana. Dłonie tych wszystkich, którzy spłonęli w kościele. Próbowała zobaczyć też tych jej nieznanych, a którzy właśnie teraz uczestniczyli w protestach. Szukała w ogniu również siebie, tej z początku drogi. 

Przyszły też myśli inne. Ciekawskie. Zaglądające w cudze życie. Amestus w końcu też palił różę, tylko dla kogo? Czy miał ukochaną śmiertelnie postrzeloną za młodu? A może wspominał ojca, który nigdy nie wrócił do domu po kłótni z matką? Nie chciała pytać. To zabiłoby atmosferę. Ale wciąż myślała nad tym, jak mało właściwie wiedziała o tym człowieku, chociaż cały czas ją ratował. Zaczęła oglądać jego różę. Zaczynała tam coś dostrzegać. Kobieta w długiej sukience, ostrzyżona na bardzo krótko. Mężczyzna z wielką bronią. Widziała jeszcze czwórkę dzieci. Po chwili pozostał z tego tylko węgiel. Nasze wspomnienia są tak kruche, jak my sami…

Gdy jej róża też zgasła, wrzuciła ją do jeziora. Zwęglona łodyga płynęła przez chwilę, a później zatonęła.

— Nie zniknęła — Ioonaksa zaczęła szeptać do siebie pod nosem. — Cała magia nie zniknęła.

— A czemu niby miała? — zapytał Amestus. 

— Bo śmierć, śmierć powinna ją zabrać, ale ja ją cały czas mam. Gdzieś tam, w głębi.

Amestus podrapał się po zaroście, obserwując wschodzący księżyc.

— Ona nigdy nie znika. Jeśli raz kogoś pokochaliśmy, to na zawsze wypala w nas to dziwne znamię. I niesiemy je też dalej. W każdym razie w to wierzę, nawet jeśli to głupie.

Ioonaksę oczarowały te słowa. Amestus miał w sobie tak wiele wrażliwości. Tak wiele wewnętrznego piękna, które niechętnie odsłaniał. Ale dla niej to robił. Łowca zleceń. Ochroniarz. Przyjaciel. Bohater. I kimkolwiek miałby się stać dalej, Ioonaksa byłaby przy nim. W zasadzie chętnie by zamieszkała z nim na Anor. Tam oboje byliby bezpieczni. Z dala od chciwych rąk chytrych ludzi.

Zatęskniła też za Kresową. Ile jej już nie widziała? Sama nie była pewna. Dni były tak rozmyte, że nie sposób było je zliczyć. Ale obiecała jej, że wróci. Miały w końcu jeszcze tyle zachodów do oglądania. Tyle gwiazd na nocnym niebie do nazwania. Amestus rekompensował Ioonaksie trochę ten brak. Nie chciała go tracić, gdy to wszystko się skończy, ale tak naprawdę nie wyobrażała go sobie na Anor. Nie pasował do słonego wiatru i bieli klifów. On był dzieckiem neonowej dżungli. Ioonaksa czuła ciężar, gdy myślała o tym, że być może będzie musiała wybierać pomiędzy Kresową a Amestusem. Między życiem w wielkim kopcu lub egzystowaniem na małej wyspie otulonej ciepłymi wodami.

Zasypiała powoli. Była bezpiecznie w objęciach Amestusa. Lubiła ciepło drugiego ciała. Mgliste poczucie, że na ten jeden moment może w pełni się rozluźnić, bo Amestus czuwał. Więc odpływała do krainy snów. Im dalej była rzeczywistego świata, tym wyraźniej słyszała prosty dźwięk. Dobrze wiedziała, co to. To tysiące dzwonów biło, oznajmiając ludzkości, że nadszedł czas udać się do mogił i spocząć w nich.


16


Oczekiwanie. Niby to tylko jedenaście liter łatwych do zapomnienia, a jednak, gdy Atna powtarzała je, pozostawiały za sobą jakiś dziwny posmak. Czekała godzinami aż Arth wróci. Skandowała to słowo, aż wytarł się jego cały sens. Oczekiwanie. To była jej przepustka do wieczności. Czas rozciągnął się, a Atna była w nim uwięziona. W rozgrzanym namiocie śmierdzącym starymi skarpetami, gdzieś na granicy cywilizacji. Tu nie było jutra ani wczoraj. Było tylko oczekiwanie. Oczekiwanie na inne teraz.

Oglądała uważnie jego tatuaże i blizny. Tego kojota strzelił sobie, gdy byliśmy pierwszy raz na wiksie… A to rozcięcie, to chyba było wtedy, jak przywalił cyborgowi, co się do mnie dostawiał. Jej brat był mapą ich wspólnej przeszłości. Dowodem, że czas nadal istniał. Że ból, o którym Atna zapominała, wciąż gdzieś tam żył, głęboko pod skórą Artha, w postaci małych króliczków, powoli przeskakujących z ramienia na tors.

Przejeżdżała palcami po jego łysej głowie. Ściągnęła swoją perukę. Świat na dobrą sprawę się nie zmieniał w swoim sensie. Ludzie w głowie Atny byli tylko sensami, modyfikacji ulegała jedynie forma ich przekazywania. To było dosyć zabawne, bo choć nie żyła według filozofii Wielkiej Macki, w jakiś sposób ją wyznawała.

 Leżała spocona, wtulając się w brata. Znów byli łysi, wystraszeni, ukryci w namiocie. Znów miała osiem lat. I było to przyjemne. Mieć świadomość, że czeka ją jeszcze wiele czasu, zanim wpadną w to bagno i zostaną z nim wylani na sam środek koryta betonowej rzeki.

Niedługo później wypełzła z namiotu, bo mimo wszystko nie chciała się udusić. Zostawiła Arthowi otwarte wejście, by chociaż na chwilę wpadło tam świeże powietrze. Sama poszła nazbierać trochę wertiwera na rozpałkę. Znalazła sporą kępę tej rośliny kilkadziesiąt metrów od obozowiska. Obwiązała dłonie bandażem i zaczęła wyrywać łodygi. Pociągnęła raz. Drugi. Za trzecim upadła na plecy z wyrwaną rośliną. 

Coś mignęło jej przed oczami. Widziała siebie sprzed dziesięciu laty, gdy rozbijali pierwszy obóz z bratem. Widziała zakrwawione ręce. Brak jej było tchu. Pojawiło się coś jeszcze. Niepewność i strach w oczach małej dziewczynki, zmuszonej by jak najszybciej nauczyć się dorosłego życia.

Wzięła głęboki wdech. Podniosła się. Czuła w ustach smak krwi. To było całkiem zabawne, jak przeszłość wciąż rzutowała na teraźniejszość. Jak przecięcie się rośliną wiele lat temu, sprawiło, że właśnie teraz Atna czuła ten metalowy posmak na języku. Krew. Ona była wszędzie. Ciecz. Atna wiedziała, że sama była cieczą, daleką od ciała stałego. I zazwyczaj odpowiadało jej to. Była dzięki temu płynna. Potrafiła być kameleonem, ale teraz wolałaby być bardziej stała. Pewna. Skamieniała w perspektywie. Chciałaby iść do celu bez wątpliwości. I zwyciężać.

W powietrzu coraz bardziej dało się wyczuć zapach palonych róż. Ten specyficzny, duszący odór przeszłości. Wzlatywał ponad syreny Sprawiedliwych. Sięgał wyżej niż sylwetki ludzi z holoreklam. Mieszał się z wonią stygnącego miasta. W Atnie rosła furia. Ten dzień był dniem jej porażki. Dniem, w którym matka postanowiła ją porzucić. Był to też dzień, zawsze uderzający w nią niespodziewanie. Nagle dopadał na szalonej imprezie w opuszczonej fabryce. Świadomość porzucenia uderzała znikąd w trakcie dzikiego seksu po dragach. Teraz była jednak całkowicie sama z tym jednym śmiesznym uczuciem. Porzuceniem.

Uderzyła się w twarz z otwartej ręki. Nie tym razem. Wróciła do obozowiska. Usiadła przy namiocie. Pośpiesznie odcięła korzenie, a na środku paleniska ułożyła suche łodygi. Pod spód podłożyła jeszcze papier i całość podpaliła. Nieprzyjemny zapach róż ustąpił głębokiej nucie wetiwera. 

Słońce już dawno zdążyło odwrócić wzrok od tej strony świata. Atny to nie obchodziło. Miała swoje słońce. Stworzyły je suche łodygi. Zdziczałe rośliny, które kiedyś zbierała i sprzedawała dzieciakom z Metropolu, kłamiąc, że to najszlachetniejszy szczep wetiwera. 

W ogniu znikało wszystko. Przeszłość. Problemy. Znikała nadzieja i poczucie własnej woli. Liczył się tylko ten taniec i wieczne pożeranie. Wygłodniałe płomienie pragnęły tylko więcej i więcej. Gdyby Atna odpowiednio je podsyciła, strawiłyby cały świat, a to nadal byłoby za mało. Zawsze było za mało. Zawsze dawałam z siebie za mało

Odwróciła głowę. Coś ją spłoszyło. Rozejrzała się i z ulgą zauważyła, że to Arth wychodzi z namiotu. Usiadł koło niej. W dłoniach trzymał morpha. Na ekranie widniała twarz Aleksis. Ale w jego oczach Atna dostrzegła coś poza obłędem. Łzy.

— Przepraszam. Przepraszam, ale muszę ją znaleźć — wyszeptał i objął siostrę.

Zacisnęła zęby. Nie mogła się rozkleić. Nie teraz, gdy okazało się, że stary Arth nadal gdzieś tam siedział. 

— Wiem — odpowiedziała najbardziej stonowanie, jak tylko umiała.

Wetiwer, to on musiał na chwilę go obudzić. Może gdyby Atna okadzała nim codziennie brata… Ale to nie byłoby takie życie, jakiego chciała dla nich obojga. Do normalności potrzebna była ona. Aleksis. Jej słowa i moc sprowadzania obłędu.

— Pomogę ci ją znaleźć — powiedziała Atna, przejeżdżając palcami po bliznach na szyi brata.

Arth zwolnił uścisk i wbił wzrok w ciemność. Chyba wsłuchiwał się w traski z ogniska i krzyki protestujących ludzi ulice obok. Po chwili wydusił z siebie ciche:

— Dziękuję.

Nie mógł jednak siedzieć tutaj. Atna czuła, że ona go wzywa. Wzywa do swoich cyfrowych ramion. Wzywa do bram hektycznego pragnienia. Pozwoliła więc bratu zniknąć w cuchnącym namiocie ten ostatni raz. Jutro i tak będzie po wszystkim. Albo świat pogrąży się w następnej ciemności nocy bez Aleksis, albo bez Atny i Artha.

Niedługo później dogasiła ognisko. Nie było sensu tkwić tak, skoro jutro czekało ją wielkie błądzenie. Już podnosiła się, żeby wrócić do namiotu, gdy usłyszała pisk. Przeszywający. Nie pochodził z zewnątrz. To był jej wszczep w uchu. Coś wychwytywał. Po chwili usłyszała głos Cienistego, tego tajemniczego mężczyzny z Drzewostanu.

— Coś nadchodzi — powiedział, po czym pisk zniknął.

To pobudziło Atnę. Co nadchodziło? Śmierć? Na nią była gotowa. Siedziała więc nerwowo przez kilka minut przy dogasającym ognisku. Obserwowała miasto z dna koryta betonowej rzeki. Widziała jasne światła pulsujące pośród ciemności. Widziała wozy Sprawiedliwych pędzące przez most na sygnale. Widziała torsy postaci z holoreklam przemykających pomiędzy budynkami. Widziała… kogoś jeszcze. Zmrużyła oczy. Jedna holoreklama do niej machała. To była ta najbliżej mostu. Wtedy Atna zamarła. Znała ten krótko ścięty bob w kolorze opalizującego błękitu. Znała te idealne proporcje.

— Aleksis — wyszeptała i niemal natychmiast zasłoniła usta, by Arth nie usłyszał.

Nie myślała długo, po prostu zaczęła biec w jej kierunku. Czuła narastającą ciekawość, ale i też wściekłość. Ta Aleksis tak po prostu stała i machała do niej. Uśmiechała się niemal szczerze. Bezczelna ździra. Gdyby chociaż w połowie była materialna, Atna już by pocięła jej tę piękną buźkę. Wybiłaby zęby, wyrwała każdy włos. Sprawiła, że cierpiałaby tak, jak ona.

Biegła zatłoczonym chodnikiem. Przecięła ulicę pełną ludzi z holograficznymi banerami, protestujących przeciwko macka jedna wiedziała czemu. Była już naprawdę blisko. Widziała kłódki na moście, o który opierała się Aleksis. Wtedy ta ruszyła. To było całkowicie irracjonalne. Ścigała kontur znikający za każdym budynkiem. Może dragi dalej ją trzymały? Nawet jeśli, to nie zamierzała przestać. Nie darowałaby sobie, gdyby nawet w trakcie zjazdu sobie odpuściła. Musiała ją dorwać.

Słyszała jej chichot. Złośliwy odgłos elektroniki. Cichy szmer. Ona się nią bawiła. Nią i wszystkimi innymi. Atna skręciła w ślepy zaułek. Teraz nie miała dokąd uciec. Stanęły twarzą w twarz. Atna była gotowa do skoku. Już zgięła nogi do skoku, gdy nagle Aleksis posłała jej causa. Sekundę później rozpłynęła się w powietrzu. Cząsteczki hologramu opadły na stary holowizor. Atna podeszła do niego. Migała na nim jutrzejsza data i jakiś adres z Drzewostanu.

Jedna szansa. Atna wiedziała, że będzie miała tylko jedną szansę. Zacisnęła pięść i wystawiła ją w stronę holowizora, a później podniosła środkowy palec. Skoro Aleksis chce zabawy, to ją dostanie. Wracając, myślała tylko o tym, jak będzie wyglądało jej cyfrowe truchło, które pozostawi na dachu jakiegoś anonimowego dachu na Drzewostanie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

© Agata for Wioska Szablonów