Element VI — Oni chcą popiołu


1


Aris śnił o jakimś dawno zapomnianym budynku. Błądził w jego środku. Przejeżdżał palcami po dziurawych ścianach. Co jakiś czas natrafiał na śliskie fragmenty tego, co wyrosło na wilgotnym betonie. Było ciemno, ale nie panował tam kompletny mrok. Światło powoli podążało za Arisem. Wiedział, że śni. Zegarek znów spływał z nadgarstka na podłogę i zastygał na niej. Czyli czas nie przecieka przez palce, raczej spływa z rąk, gdy przestaje się na niego zwracać uwagę.

Szedł dalej. Widział puste pokoje. Setki. Do żadnego nie wchodził. Czuł, że to nie ma sensu. Co go niby tam mogło czekać? Logika podpowiadała, że tylko kolejne martwe miejsce, ale głosy w głowie szeptały o skarbach i sławie. O pokonaniu lęków. O zobaczeniu tych, których już dawno nie było. To ostatnie przekonało Arisa. Skręcił w losowy pokój. Przeszedł przez otwór, w którym kiedyś najprawdopodobniej stały drzwi. Wtedy go zobaczył. Bladego. Zarośniętego. Z zaciśniętymi zębami. 

— Dlaczego? — zapytał Kesfen.

To pytanie wpadło do ciała Arisa prawym uchem, poodbijało się od kilku organów i ostatecznie opadło w mózgu. Dlaczego? Dlaczego widział go właśnie teraz, gdy był bliski uratowania go? Dlaczego nie śnił o nim wtedy, kiedy najbardziej go potrzebował? Dlaczego ten świat ciągle kazał mu pytać — dlaczego?

Aris zrobił krok w tył. Widział, co czaiło się za Kesfenem. To ciemność. Ta nieprzenikniona, która mówiła do niego czasem. Dobry głos. Aris obserwował, jak w tej ciemności coś migocze. Może to drobinki kurzu, a może setki gwiazd, kolejne wszechświaty, w których Dobry Głos posiadał przybrane dzieci, podopiecznych. Niewolników.

Wtedy Kesfen wstał z ziemi i stanął na krawędzi ciemności. Aris wiedział, co to oznaczało. Chciała go zabrać do siebie, ta cała czerń. Gdzieś tam, poza czas i przestrzeń. Czy to znaczyło, że zakończenie ich życia stanowiło jedynie rozwiązanie, by znów mogli być razem? Gdy jego ukochany zaczął znikać w czerni, przestał myśleć. Podbiegł do tafli. Chwycił jego dłoń w ostatniej chwili. 

Trwali tak. Kesfen w ciemności. Aris w wątpliwym świetle. Czerń milczała, ale Aris czuł jej podniecenie. Chciała ich obojga. Chciała dwa pulsujące, ciepłe ciała. Dłoń Kesfena powoli wyślizgiwała się. Trzy sekundy, tyle wystarczyło, by przestali się dotykać. Aris wziął głęboki wdech i skoczył w czerń za nim. W ostatnim przebłysku świadomości nabrał pewności, że dookoła nie wirował kurz a galaktyki.


2


Obudził się zlany potem. Przed oczami krążyła ciemność, ale gdzieś niedaleko coś przebijało mrok. Morph. Aris chwycił go i odblokował. Od razu wiedział, kto pisze o tak piekielnej godzinie. Szczurołap. Aris przetarł oczy i zaczął czytać wiadomość na głos:

— Będę o siódmej rano na Targu Świętego Małża. — Ziewnął. — Szukaj mnie w żarłodajni bez nazwy, pod tym żółtym neonem. Mam coś, co powinno cię zainteresować. 

I tyle. Siedem sekund później wiadomość zniknęła. Aris odłożył morpha. Zamknął oczy. Myślał nad tym, że sam chciałby teraz właśnie tak skończyć. Rozpłynąć się w rzeczywistości, choćby jeszcze na dziesięć minut.

Obrócił się w stronę ściany. Nienawidził, kiedy go ktoś budził, ale czy istniała osoba, która to lubiła? I czy w ogóle Szczurołap znajdował czas na sen? Aris słyszał kiedyś o ludziach, którzy nigdy nie zamykali oczu. To jacyś spece od bezpieczeństwa. Ich korporacje, by zmniejszyć koszty, wycięły im powieki, a potem załączyły specjalne wszczepy. Sprawiły, że byli ładowani substytutem snu, jakimś dziwnym płynem. To nawet zaciekawiło detektywa. Czy ten płyn nie był przypadkiem narkotykiem? A może naukowcy opracowali formułę skroplonych marzeń i mogli dostarczać ich minimalną dzienną dawkę do mózgów konsumentów? 

Nie mógł już zasnąć, chociaż bardzo chciał. Ustawił na morphie muzykę. Padło na Children Of Light pt. 2 od Meg Myers. Ta piosenka zawsze stawiała go na nogi. Biła z niej jakaś tajemnica, którą nieznacznie uchylała artystka. To ten rodzaj fascynacji, który zmieniał kąt patrzenia na świat. Meg musiała coś wiedzieć, tam w tym starym świecie. Tę prawdę mogła przekazać tylko za pomocą piosenek. Więc śpiewała. Śpiewała o tym, o czym nie można było mówić. Aris żałował, że ta wokalistka zniknęła gdzieś w meandrach dziejów. Wszyscy artyści kiedyś zamienią się w popiół, ale ich dzieła pozostaną. Sztuka to nieśmiertelność. 

Zaczął nucić prostą melodię. Zaspanie powoli go opuszczało.

I'll take it all inside

Turn darkness into life

Your pain will be the guide

Turn darkness into...


To była prosta prawda. Aris czasem widywał ją w oczach mieszkańców Ageisis. Czasem też na murach. Ciekawe, czy te wszystkie dzieciaki, które pod osłoną nocy wypisywały o tym, że należy zmienić ciemność w życie, wiedziały, skąd właściwie się to wzięło? Skąd pomysł, by z niczego uczynić coś? Aris położył bose stopy na zimnej podłodze. Pomyślał o tym, że to nawet zabawne, jak bardzo deformuje się dzieło. Jak po latach z całości zostają tylko strzępki. Fragmenty melodii. Kilka zdań wyrwanych z kontekstu. 

Spojrzał na zegarek. Piąta czterdzieści to nie godzina dla ludzi. Prędzej dla duchów, by wiedziały, że wielkimi krokami nadchodzi nowy dzień. Że niedługo trzeba będzie powrócić do mogił i spokojnie oczekiwać, aż świat żywych znowu zatonie w mroku. Przeciągnął się ostatni raz. Zaczął śpiewać piosenkę pod nosem. Powolnym krokiem ruszył w stronę kupki ciuchów. Powinien zacząć je składać, miał przecież szafy. Powinien też częściej prać ubrania. Założył wzorzysty t-shirt z tańczącym smokiem i jakieś wygodne spodnie w kolorze stali. Podszedł do lodówki, ale nic z niej nie wziął. To już kolejny dzień, gdy miał nie zjeść normalnie śniadania. Zamiast tego usiadł przed figurką Arche i ułożył ręce w modlitewnym geście. 

— Wiem, żem słaby. Wiem, żem niczym przy tobie. Że ja jeden z miliardów wszędzie i nigdzie, lecz wysłuchaj mnie, o najwyższa z gwiazd. Wysłuchaj lamentu pokornego poddanego. Spraw, by czas rozciągnął się na tyle, bym mógł uratować Kesfena. Spraw, byśmy choć raz na siebie spojrzeli, nim wszystko pochłonie ciemność. Bośmy z węgla i w węgiel. Dla naszego zbawienia, dla tego świata odkupienia. Ihumen damen.

Jeszcze przez moment obserwował figurkę. Jej oczy były białe, tak jak skóra i włosy. Talia wąska, stopy drobne. Była niezwykle delikatna, jakby mogła pęknąć od mocniejszego porywu wiatru. Ta figura jednak nie oddawała pełnego majestatu Arche. Piękna, ale to nie piękno było mocą bogini. Ona rządziła czasem. To dzięki niemu sięgnęła po nieśmiertelność. To dzięki niemu w innych wymiarach nie było jej kopii. Stanowiła lukę w teorii nieskończoności wszechświatów. Jedna. Niepodzielna. Ta, która dała początek wszelkiemu dobru. Ta, która za pozwoleniem Wielkiej Macki uczyniła z ciemności życie.

Aris nie widział sensu dłużej sensu siedzieć w mieszkaniu. Włożył skórzane buty i wyszedł. Szybko pożałował, że nie wziął kurtki. Na dworze co prawda nie było lodowato, ale do tego, żeby móc powiedzieć, że jest ciepło, wciąż brakowało kilku stopni. Na szczęście Rewa szybko się nagrzewała, więc ledwo chłód z pustkowi wniknął w miasto, a już musiał je opuszczać. Tam, gdzie życie, tam ciepło. I to właśnie utwierdziło Arisa w przekonaniu, że Rewa naprawdę żyje. Miasto, zupełnie jak każdy człowiek, w trakcie snu obniżało swoją temperaturę. Gdyby jeszcze tylko potrafiło kochać, albo chociaż żałować tych, których pożarło...

Szybkim krokiem przeciął ulicę i podszedł do automatu parkingowego. Skaner przejechał laserem po jego oczach i po chwili z podziemi wyjechał czarny pojazd. Porządny Xrey, duże i ciężkie auto, które mimo to spokojnie unosiło się nad ziemią. Aris pomyślał o tym, że ludzkość od czasu do czasu jednak spełnia swoje marzenia. Kiedyś czytał dużo artykułów o tym, że latające samochody były mokrym snem pisarzy science fiction. Ale oto faktycznie istniały. Unosiły się na równo trzydzieści pięć centymetrów nad ziemią. Trzydzieści pięć centymetrów, tyle wystarczyło, by spełnić tę fantazję. Za następny cel obrano pewnie wyeliminowanie z obiegu wszystkich śladowych pojazdów. Zezłomować niewygodną przeszłość. A dalej? Co jeśli ktoś kiedyś uzna człowieczeństwo za niewygodne? Czy my wszyscy będziemy wtedy dogorywali na wysypisku zapomnienia? Detektyw wiedział, że ludzkość nie ma w planach zwalniać. Wszyscy siedzieli w tym samym wózku postępu i z każdym dniem nabierali coraz większego rozpędu. Opamiętać mogli się tylko w momencie uderzenia w twardą ścianę, jakieś prawa tego świata nie do przebicia. Tylko co wtedy będzie z ludzkością? Czy będzie mogła jeszcze wtedy nazwać siebie ludźmi? Czy poznamy siebie w lustrach?

Wsiadł do środka i odpalił autopilota. Miejsce spotkania — targ, leżał w Ageisis, pół godziny stania w korkach od domu Arisa. Znał bardzo dobrze to miejsce. Za dzieciaka matka zabierała go tam, by kupić mu jakieś ubrania. To tam dostał ten znienawidzony sweter w niebieską panterkę, który cały czas leżał w szafie. Dogorywa tam, gdzie powinien. Aris chciałby mieć tyle siły, by móc go wyrzucić. Chciałby bezmyślnie pociąć go na szmaty i powycierać najgorsze kurze, jednak za dużo dla niego znaczył. To była jedna z nielicznych pamiątek łączących go z przeszłością. Ten magiczny skrawek, który momentalnie przypominał człowiekowi, że kiedyś tam był szczęśliwy. Sporadycznie wyciągał ten sweter w trakcie złych tripów i wąchał go. Pachniał potem, kurzem i suszonymi rybami. Pachniał domem. 

Gdy Aris wspomniał o tym swetrze, nie mógł uciec od jednej, bardzo ważnej myśli — że oddałby wiele, żeby znów być dzieckiem. By ktoś się nim zajął, bo ten świat go przerażał. Zdawało mu się, że za każdym rogiem stało lustro pokazujące, jak wielkim nieudacznikiem jest. Wszystkie billboardy wytykały go palcami. Nawet ludzie z holoreklam zerkali na niego krzywo. I zamknięcie oczu w takich momentach nie mogło pomóc. Jedyną ucieczką od swojej głowy było ćpanie. Więc brał i zapominał o słonym wietrze i wypiekach matki. O tatuażach ojca i wszystkich przyjaciołach ze szkolnych lat. Przede wszystkim zapominał o sobie, gdy otulała go ciemność. Mógł być wtedy mały i bezbronny. Mógł w spokoju się rozpuścić.

Wygrzebał z kieszeni woreczek termiczny i wyciągnął jeden kryształek. Spojrzał na niego pod słońce. Bóg to czerwień. Aris nie miał pewności, czy to stwierdzenie nie było grzechem, ale czasem naprawdę myślał, że heroxa pozwala ludziom poczuć na własnej skórze Wielką Mackę. Wpuścić ją do swojej głowy. Poprowadzić krętymi drogami układu krwionośnego do każdej komórki.

Schował kryształek do środka. Wiedział, że to przez heroxę jego urojenia rosną w siłę. Im więcej miał w sobie tego głosu, tym szybciej tracił kontakt z rzeczywistością. 

— Im więcej, tym mniej — wyszeptał do siebie.

Przestał o tym myśleć. Stwierdził, że wypadałoby zobaczyć, co ciekawego miało mu do powiedzenia miasto. Odpalił najświeższe wiadomości na morphie. Przeleciał wzrokiem po artykule o wycieku ropy we wschodniej części Ageisis. Przewinął też felieton o istotności modernizacji Społecznego Systemu Stanów Skupienia Umysłów. Zatrzymał się dopiero na wiadomości o nowym rodzaju oszustwa, które przekraczało wszystkie granice dobrego smaku. Ktoś, gdzieś tam w Labiryncie, wpadł na pomysł, żeby udawać Arche. Aris obejrzał jeden filmik, jak fałszywa bogini spaceruje z jakąś dziewczynką i fioletowym psem przez park. I jeszcze jednen, jak w objęciach jakiegoś faceta skacze po budynkach. To go pobudziło. Poczerwieniał ze złości. Co jeszcze są zdolni zrobić ludzie, by zarobić? Wtedy pobladł. Przecież sam właśnie łamał prawo, współpracując potajemnie ze Szczurołapem. I kto wiedział, może gdyby miał dzięki temu uratować Kesfena, to sam przebrałby się za boginię.

Poznał, że dojeżdża na miejsce, gdy minął rząd srebrnych palm. W tej części Ageisis nic się nie zmieniło. Te same brudne od szlamu szyldy informowały o tych samych zatęchłych knajpach, hotelach, kasynach i punktach stacjonarnego podłączenia do Drzewostanu. Nawet mewy, które lawirowały pomiędzy budynkami i autami, sprawiały wrażenie niezmiennych. Tak samo brudno-białe, z czujnym wzrokiem, gotowe wyrwać kanapkę każdemu, kto nieopatrznie wyciągnią ją przy nich. Aris wiedział, że trzeba było uważać na te ptaki. Wiele jego śniadań zniknęło w małych żołądkach. Raz nawet jedna mewa ukradła mu grzebień. Podobno ta zdolność do kradzieży to wynik ewolucyjnego przystosowania. Gdy setki lat temu zabrano im tereny, ptaki te musiały nauczyć się żyć z ludźmi. A raczej być o krok przed nimi, by móc przetrwać. Twarz Arisa spowił uśmiech politowaniem. Widział, jak te potężne ptaki zataczają koła nad jego autem. Może ewolucja dała im w pakiecie niesamowitą pamięć? Może te mewy to potomkowie tej jednej, którą detektyw rzucił kiedyś kamieniem? 

— Bzudra — wyszeptał.

Bzdura, ale czy na pewno? Sam w to nie wierzył. Nie teraz, gdy słyszał, jak mewy skandowały jego imię. Jak zbierało się ich coraz więcej. Niebo przestało być niebieskie i gładkie. Stało się morzem aksamitnych piór w kolorze ostatniego śniegu zimy. Aris słyszał jak go nawoływały. Jak dźwięcznie piszczały. Jego ręce zadrżały. Dobrze, że włączył autopilota, bez tego już dawno uderzyłby w jakąś barierkę. 

Dopiero po chwili zrozumiał, że to kolejne halucynacje. Że tak naprawde nic takiego nie ma. Zamknął oczy i zaczął głęboko oddychać. 

— Dam radę bez głosu. Dam radę, kurwa.

Wspomnienia, musiał przywołać dobre wspomnienia. To jedna z tych technik, które udało się psychiatrom w nim zaszczepić. Więc myślał o matce, która na dobranoc czytała mu bajki zza Gór Wiecznego Zamrożenia. Myślał o brudnym od lukru nosie Kesfena. Myślał tym jednym wyścigu, który wygrał z bratem za nastoletnich lat. Nurkował we wspomnieniach. Tonął powoli w przeszłości, tylko po to, by na powierzchni w końcu się uspokoiło. By teraźniejszość przestała być tak przerażająca. Wynurzył się, gdy zapikał autopilot. Był na miejscu.

Niebo odzyskało oryginalny kolor. Odetchnął z ulgą i wyszedł. Przeszedł pomiędzy rzędem śmietników, w których buszowały wściekle czerwone szczury. Spokojnym krokiem przeszedł przez pierwszą alejkę targu. Widział, jak zaspani sprzedawcy rozkładają swoje towary. Wyciągają z kufrów najdziwniejsze relikty przeszłości. Antyczne morphy z logiem w kształcie nadgryzionego jabłka. Wachlarze z czegoś, co kiedyś nazywano dyskietkami. I te śmieszne zabawki z łożysk, co wirowały z zawrotną prędkością. To wszystko teraz wyglądało niezwykle przygnębiajaco, choć gdy Aris był dzieckiem czuł, że jest to miejsce pełne magii. Teraz rozumiał, że ten targ to tylko ekskluzywne śmietnisko, gdzie za każdego śmiecia żywe śmieci musiały zapłacić.

Po kilku minutach dostrzegł żółty neon z wielkim A zdobionym mackami. Jadł tutaj już kiedyś, wiele lat temu, z bratem i jego kolegami, po zdaniu szkoły. Próbowali jakichś dziwnych klusek z błękitnym sosem. Drukarka jedzenia zwariowała wtedy nieźle, bo wskaźnik zasolenia wylatywał poza skalę. Aris nie zdziwiłby się, gdyby ta maszyna też pochodziła z wysypiska.

Dojrzał Szczurołapa od razu. Siedział obrócony plecami do ulicy. Garbaty i posępny, w tym samym nadgryzionym przez mole kapeluszu. Idealnie wpasowywał się w to miejsce. Ot, kolejny menel mielący w paszczy najtańsze żarcie. Już nawet papki, które jadał Aris, nie były aż tak złe. Przynajmniej konsystencja znośna. Drukowane żarcie już dawno wypadło z łask. Teraz przecież służyły do tego specjalne pudłożerniki, na których wybierało się danie, a ono chwilę później już czekało. Aris mógł z ręką na sercu przyznać, że już wolałby się wykosztować i kupić bio składniki, żeby samemu zrobić obiad, niż jeść tutaj, ale nie miał wyjścia. Jedzenie dla slumsów były ważnym łącznikiem społecznym. Żartowali przy brejach. Tracili czas i pieniądze na coś, czego w zasadzie nie potrzebowali. Robili z jedzenia bezsensowny rytuał. Dobrze, że ten zwyczaj umierał razem z nimi.

Nie przywitali się łokciami. Szczurołap tylko pokiwał głowa, po czym burknął:

— Jesteś.

— Ano — odpowiedział detektyw, siadając obok.

Szczurołap spojrzał na niego, po czym dodał:

— Spóźniony.

Milusiński jest dzisiaj, nie ma co.

Podszedł do nich podstarzały pracownik. Aris nie pamiętał, żeby pracowali tu kelnerzy. Zapytał o to, co by zjedli.

— To, co zawsze, dwa razy — wypluł z siebie Szczurołap.

Czyli zdecydował za niego. Aris nie lubił takich ludzi. Zawsze czuł w nich jakiś kompleks przywódcy. Tego, że to oni musieli rządzić i pokazywali to w każdym możliwym momencie. 

Kelner zniknął za ladą i odpalił sporą maszynę. Ta wypluła z siebie kilka świstów i ruszyła. Napełniła miski ciemną cieczą i czymś, co przypominało mięso z makaronem. Po tym szybko podał jedzenie i uciekł na zaplecze.

Czyli to tutaj jadał Szczurołap. Warto o tym pamiętać, jak już będzie po wszystkim. Gdy wspólne traktaty przestaną obowiązywać. Gdy jeden znów będzie porządnym detektywem, a drugi recydywista, którego należy postawić przed sądem.

— Więc? — zapytał Aris.

Szczurołap szybko pochłonął jedzenie, ignorując pytanie. Aris podziobał łyżką makaron. Nie zamierzał przepuszczać tego przez swój organizm.

— Mam coś. Nie ekscytuj się za bardzo — wtrącił. — Dorwałem kordynatora, który wiedział trochę o Widmo. 

— Gdzie on jest?

— W połowie drogi do oczyszczalni ścieków. Był dilerem, a na pewno wiesz jakie mam do nich podejście.

Aris poczuł, że delikatnie poczerwieniał.

— Zanim zdechł powiedział mi o kompleksie, który jest poza Rewą, pod Górą Amaranty przy dawnej oazie. Podobno tam możesz znaleźć kilka interesujących tropów. Tylko ostrzegał, żebyś nie buszował zbyt głęboko, bo możesz dowiedzieć się rzeczy, które mogłyby ci zaszkodzić — ciągnął Szczurołap. — Więc ostrożnie, synku. Jutro będę tutaj o tej samej porze. Powiesz mi, co tam znalazłeś i pomyślimy nad dalszym planem. I pamiętaj, przy takiej stawce łatwo się poparzyć. 

Chwycił wciąż parującą zupę Arisa i pochłonął ją jednym łykiem. Zanim odszedł, odchrząknął wymownie. Stało się jasne — to Aris dzisiaj sponsorował posiłek.


3


Ioonaksa obudziła się, gdy jeszcze było ciemno. Na próżno szukała znajomych barw i kształtów. Na początku nie miała pewności, czy nie trafiła do tej dziwnej przestrzeni pomiędzy jawą a snem. Do wiecznej próżni, pola będącego poza wzrokiem bożym. 

Z czasem zaczęła dostrzegać jednak różnice pomiędzy tym stanem a prawdziwym rozbudzeniem. Czuła materialność. Miękki materac. Swój oddech. Jakiś ostry zapach. Więc trwała tak, ze świadomością, że ona istnieje, a świat zaistnieje już za chwilę. Gdy tylko pozwoli wyśnić wszystkie koszmary i marzenia swoim dzieciom.

Pierwsze niemrawe promienie słońca zaczęły rozbijać kłęby cienia kilka zawiłych myśli później. Z minuty na minutę świat, jaki Ioonaksa znała, zaczął powracać. Te wszystkie nijakie ściany, obdrapane drzwi do łazienki, nawet kontury holowizora. Pomyślała wtedy, że to całkiem zabawne, że gdy noc odchodziła, wracało to, co znane i bezpieczne. Nikt nie spadał już w czerni. Znów było widać wszystkie śmieszne szczegóły, lampy, plastikowe rośliny, rysy na podłodze. Te przedmioty zachwycały swoją nieświadomością wobec podróży, którą odbył człowiek chwilę wcześniej. Dla tych cichych obserwatorów, każdy przecież znajdował się na swoim miejscu. Leżał na łóżku jak wszyscy z jego gatunku. Spokojnie oddychał. Był. I ta myśl właśnie zaciekawiła Ioonaksę. Czy przedmioty również śniły? A jeśli tak, to niby o czym? Czy widelce miewały koszmary przed byciem wygiętymi? Czy kostki brukowe marzyły o tym, by przeszła nimi jakaś gwiazda? A może faktycznie przedmioty wcale nie rozumiały, czym są sny? Może ich świadomość ograniczała się jedynie do prostej pamięci uczuć? Wtedy Ioonksa poczuła miłe łaskotanie w środku. To oznacza, że świat jest wielką gąbką. Uśmiech po uśmiechu, łza po łzie wypełniamy go tym wszystkim. Nami — Ludzkimi uczuciami.

Promienie słońca wspinały się po nagim udzie Ioonaksy. Kobieta uśmiechnęła się, ale po chwili przestała. Im dalej nocy, tym bliżej nocy. Żyła w niej pamięć, że ciemność znów nadejdzie. Że są rzeczy, od których nie było ucieczki. Że każde nasycenie jest tylko kolejnym okrążeniem zegara odliczającego powrót głodu.

W tym półtrwaniu dobrze się Ioonaksie myślało. Gdzieś pomiędzy światłem a cieniem. W strefie szarości, liminalnej płaszczyźnie. Tym jednym punkcie, gdy nikt nie mógł mieć pewności, czy nadchodzi świt, czy dopiero zapada noc. Ioonaksa wyszła ze sztywnych czasowych ram i spojrzała na siebie w zniekształconym odbiciu z okna. Była morzem bieli. Panią wiecznego przypływu i odpływu. Masą, w której na próżno było szukać jakiegokolwiek świadectwa ludzkiego pochodzenia. Teraz stanowiła jedynie zbitek złączonych palców, krzywych oczu, pofalowanych włosów. 

Widziała też siebie w ten inny, wewnętrzny sposób. W jasnych, zmęczonych oczach dostrzegła, że nie została stworzona, by trwać, tylko płynąć. Takimi jak ona kierują prądy i wiatry. Tylko dokąd? Dokąd to wszystko prowadziło? Do zmiany. Zalania starego świata i zrobienia miejsce na nowy. Tylko dla kogo? Kto zamieszkiwałby nowy wspaniały świat, a dla kogo zabrakłoby w nim miejsca? Kto utopiłby się w potopie, a kto przetrwał i z trwogą wspominał przeszłość? Ioonaksa poczuła, że nie powinna zadawać tak wielkich pytań, nie wiedząc nawet nic o sobie. O tej karykaturalnej, bladej istotce. A może jednak o bogini? Nie, to głupie, skarciła się w myślach. Przecież gdybym była boginią, ten cały Altar nie traktowałby mnie w taki sposób. I wtedy przypomniała sobie słowa Amestusa o tym, że niektórzy czują strach przed dostrzeżeniem w niej czegoś więcej. Kogoś więcej. Więc zamknęła oczy i wypuściła powoli powietrze nosem. 

— Jestem Ioonaksa— szepnęła w stronę świtu. 

Powróciło do niej poczucie zakorzenienia. Chowała w sercu Amnestię, Astrę, Kresową. I to właśnie stanowiło trzon jej historii, trzon historii każdego człowieka — ludzie, z jakimi przyszło się mierzyć. Wszystkie najpiękniejsze serca, najzacieklejsi wrogowie, i ten ktoś w lustrze, wiecznie szukający odpowiedzi. 

Gdy światło otuliło pokój, ktoś zapukał. Ioonaksa wiedziała, że to Amestus. Zawołała go, a on wszedł do środka. Mrużył oczy ze zmęczenia. Może też wstał przed światem? Trzymał coś w dłoniach. Jakieś małe zawiniątko. Ioonaksa spojrzała na niego pytająco, a on tylko pokiwał głową i usiadł koło niej na łóżku. Położył pakunek obok i przetarł oczy.

— Jebał pelikan takie godziny. — Potrząsnął głową i zwrócił się do Ioonaksy. — Trzymaj, Magnus powiedział, że nie potrzebujesz za wiele, ale kto wie, kiedy następnym razem coś zjesz.

Chwyciła prezent i od razu go rozpakowała. Pod papierem odkryła wyjątkowo intensywnie pachnący ser z delikatnie zielonkawą skórką. Od razu go ugryzła. W smaku był słonawy, ale też trochę pikantny. Lepszy od tego z Anor. Pochłonęła cały niezwykle szybko, a Amestus grzecznie czekał. Gdy skończyła, znów zabrał głos:

— Dziś wielki dzień.

— Nie da się ukryć — rzuciła, wycierając twarz o pościel.

Nastąpiła cisza. Po chwili Amestus wyszczerzył srebrne zęby.

— I co, nie masz żadnych pytań? Wszystko z tobą w porządku?

Ioonaksa odwzajemniła uśmiech.

— Tym razem, to inni będą pytać.

Amestus trochę spoważniał. Wbił wzrok w okno. Na pewno nie skupiał uwagi na mieście, w tym świetle ciężko było cokolwiek zobaczyć. Rzędy ulic tonęły w blasku dnia. Promienie odbijały się od szyb i kałuż. Aut i banerów. Rewa spijała blask jak małe dziecko mleko matki. Łapczywie.

— Magnus chce z tobą pogadać — wycedził.

— Dziś?

Amestus pokręcił głową.

— Nie, ale niebawem. W dzień pamięci.

— W dzień czego? — dopytała zaciekawiona.

Amestus przejechał palcami po łysej głowie. Ioonaksa nie zauważyła wcześniej, że się ogolił. Pozostał jedynie zarost, choć ktoś mu go zręcznie przystrzygł, bo nie był już nieładną szczeciną, a równo ostrzyżonym dywanem. To odjęło mu kilka lat. I zmartwień. Zdecydowanie mniej dało się teraz wyczytać z jego twarzy. Ostał się tylko ten charakterystyczny uśmiech, przekrwione oczy i grube brwi.

— Dzień pamięci… Jakby ci to wyjaśnić — zamyślił się. — Kiedyś, przed Wojną Grzybów, mówiono na to dzień zmarłych. Wiesz, to taki czas, gdy wspominamy tych, których już nie ma na Ziemi. Których w ogóle już nie ma — dodał, jak na niewierzącego przystało. — Nie odwiedzamy grobów, tak, jak to robią za wielką wodą. Nie ma tutaj miejsca na cmentarze. Zamiast tego palimy róże na cześć bliskich. Róża to nasza wierność. Są specjalne sektory na to, ale Sprawiedliwi nie reagują, jeśli ktoś pali na ulicy. Sporo ludzi idzie w miejsca, gdzie umarli ich bliscy. Sporo odwiedza też kościoły... — zrobił pauzę i wziął głęboki oddech. — A co do ciał, to są spalane, tak, jak jest to napisane w przypowieści o kruchości węgla. Fajny świat, co? — Zaśmiał się.

— A czy ja będę mogła wziąć w tym udział? — zapytała z dziecięcą naiwnością w głosie.

— Jeśli masz kogoś za kim tęsknisz, to tak. 

Ioonaksie przypadła do gustu idea palenia róż, by uczcić pamięć zmarłych. Było w tym coś niezwykle zbliżającego. Całe Creden na moment milknie i podpala czerwone płatki. Dym ulatuje z ciasnych mieszkań, z całych gajów i ulic. Z dachów wieżowców i najgłębszych szczelin w ziemi. Cały kraj płonie, jednoczy w rozpaczy o zapachu dymu. Ludzkość pojednana w samotności jak zagubione dzieci palące ostatnie zapałki, czekające aż bezlitosne zimno przyjdzie również po nie.

Amestus wstał i podszedł do okna. Wcisnął guzik i na szybie pojawił się mały otwór.

— Niby nie powinienem, ale zapale. Nietykalny dzięki tobie, pamiętasz? — syknął przyjaźnie. — I lepiej załóż coś. Zaraz ma wpaść tu ta cała Albina i zabierze cię do smutnych panów. 

Amestus odpalił papierosa. Z fajki uleciał czerwony dymek, a Ioonaksa mogła przysiąc, że widziała tam też pioruny. Nie miała jednak czasu na zadawanie pytań. Rzuciła okiem po pokoju. Na ziemi nie było już wysłużonego kombinezonu, za to obok holowizora leżała jakaś kwadratowa kupka materiału. Podeszła do niej całkowicie nieskrępowana obecnością Amestusa. Chwyciła ubranie i rozprostowała je. Zobaczyła białą bluzkę i szare spodnie. Pośpiesznie ubrała się i z zadowoleniem stwierdziła, że ciuchy są niezwykle wygodne. W końcu przestrzeń, której nie dawały wszystkie obcisłe kombinezony. 

Dwa papierosy później Amestus zaczął stukać palcami o szybę. Niecierpliwił się. Nawet Sindy znudzona, wystawiała główkę z kieszeni jego spodni.

— Hm — burknął. — Skoro już jesteś ubrana, to może sami lepiej znajdziemy Albinę? Albo ewentualnie poczekamy na nią w jej gabinecie. Wyobraź sobie jej minę, kiedy zastanie pusty pokój. Takie paniusie nienawidzą nieuporządkowania, więc możemy jej utrzeć nosa.

Ioonaksa uśmiechęła się promiennie. Amestus idealnie czytał jej emocje. Musiał wiedzieć, że ta cała Albina była zrobiona z zupełnie innej gliny. Z zupełnie innego węgla.

— Z przyjemnością — wyszeptała.

Amestus wziął ostatniego bucha, po czym zgasił papierosa o swoje srebrne zęby, jak to miał w zwyczaju. Podszedł do drzwi i prostym gestem zachęcił Ioonaksę do wyjścia. Wyszedł pierwszy, rozglądając się. Ioonaksa wyszła sekundę po nim, cicho zamykając drzwi. Amestus chwycił ją za rękę. Jego dłoń była ciepła, ale niezwykle twarda. Pod skórą musiał być metal, Ioonaksa nie wierzyła, że ukrywał tam mięśnie. Rzuciła jeszcze okiem na strażnika, który spał na krześle. Trzymał w dłoniach broń, kosiarza. Zrobili krok w stronę korytarza, gdy nagle ktoś zagrodził im przejście. Drugi strażnik. Postawny i, co najgorsze, w pełni przytomny.

— Jej nie można ruszać — rzucił wrogo.

Jego kompan, który jeszcze przed chwilą przysypiał na krześle, zerwał się na równe nogi. Ioonaksa spojrzała mu prosto w oczy. Dostrzegła w nich strach, bardzo pierwotny, niemal zwierzęcy.

— Nie — odpowiedziała spokojnie.

Strażnicy wymienili spojrzenia. Ioonaksa czuła ich niepewność. Czyżby faktycznie wierzyli, że oto tutaj zasiadała bogini? Wierzyli w to, że prawdziwego boga możnaby było zamknąć na szczycie jakiegoś rozpadającego się wieżowca? Jeśli tak to byli naiwni. To właśnie na takich ludziach chciał żerować Altar. Na ich wierze w lepszy czas i na strachu przed tym, co jest więcej niż ludzkie.

Ioonaksa zrobiła krok w stronę strażników. Jeden, ten, co napierał wcześniej, cofnął się. Drugi skamieniał. Bawiło ją to, jak łatwo można manipulować ludźmi. Przesuwać ich jak pionki. I wtedy to ją uderzyło. Prawda. To czego ludzie się bali. Powód, dla którego ją odczłowieczono. Tak wyglądała jej moc. Najbardziej egoistyczną ze wszystkich. Najbardziej niszczycielska. Moc iluzji. Bogini z kłamstwa dla tych, którzy nie potrafili pogodzić się z surowym światem.

— Koniec przedstawienia — mruknęła zza pleców strażników Albina. — Niech pan Amestus zejdzie do podziemi i przejrzy plan kościoła na wypadek incydentów. Obiekt idzie ze mną.

Amestus spojrzał na Ioonaksę wzrokiem pełnym współczucia i zniknął w labiryncie korytarzy. Albina ruszyła chwilę później, bacznie obserwując, czy Ioonaksa podąża za nią. Później wsiadły do winy. Jechały nią dobre dziesięć minut. Ioonaksie momentami wydawało się, że winda jeździ nawet na ukos, wszędzie, tylko nie tam gdzie powinna. A właściwie gdzie powinna? Ioonaksa już dobrze wiedziała. Do wyjścia. Poważnie rozważyła nawet, czy nie zaatakować Albiny i nie uciec. Ale wtedy Amestus zostałby na lodzie. I ciężko byłoby wyjechać bez niego na Anor… A do tego wszystkiego miała obietnicę, że nie pozwolić światu spłonąć. Żeby cała magia z niego nie zniknęła. 

Później, gdy już wyszły z windy, przeszły do ciasnego pomieszczenia wyłożonego wypukłymi foremkami. Pokój wyglądał jak paszcza morskiego potwora. Na środku stał stół i dwa krzesła. Pewnie był to jakiś pokój przesłuchań. Albina przeszła przez pomieszczenie i ustawiła krzesła po przeciwnych końcach ciemnego stołu. Machnięciem zaprosiła do siebie Ioonaksę. Ta usiadła posłusznie.

— Pan Altar mówił, żebym przygotowała cię do dzisiejszej operacji.

— Zamieniam się w słuch — odpowiedziała Ioonaksa, wciąż skupiając uwagę na podłużnych foremkach brudnych od pajęczyn.

— Tak, jak to ustalono na walnym zebraniu, dzisiaj będzie miało miejsce twoje ujawnienie. Od kiedy się pojawiłaś, do sieci spływały różne filmy z twoim udziałem. Teraz czas potwierdzić ich autentyczność. Twoje zadanie jest proste, zaprezentuj się dobrze. To, co będziesz miała powiedzieć, będzie ci przekazywane przez słuchawkę. Z tego, co widziałam, to bardzo mocno działasz na ludzi, świadomie czy też nie, zagrasz to bezbłędnie.

— Bo do tego zostałam stworzona?

— Bo tego oczekuje od ciebie naród — Albina niezwykle dobitnie zaakcentował ostatnie słowo.

Ioonaksa na chwile zawiesiła wzrok na białym suficie zdobionym setkami sopli. Myślała o tym, dlaczego Albina nie mówi do niej proszę pani? Nie miała do niej szacunku? Na pewno pozwalała sobie na więcej. Znacznie. Stawała się drapieżna, gdy wokół nie przebywał ktokolwiek, kogo możnaby było określić mianem prawdziwego człowieka. Co, jeśli ta potulność przy wszystkich innych była tylko płaszczykiem? Co, jeśli pod tymi czerwonymi dredami drzemała prawdziwa bestia, w każdej chwili gotowa wyskoczyć i pożreć rozmówcę?

— A dalej? — zapytał Ioonaksa.

— Dalej… Dalej to zależy. Jeśli ta akcja przebiegnie pomyślnie, jeśli ludzie faktycznie w ciebie uwierzą, będziemy mieli prostą drogę. Działamy pod presją czasu, więc wiele zależy tutaj od przypadku. Dlatego tak ważne jest, żebyś dobrze wypadła. Jednak rozumiemy, że to nie wystarczy, żebyś nam pomogła. Pan Magnus mówił, że potrzebujesz wiedzieć, o co w ogóle toczy się gra, ale myślę, że już to wiesz.

— O życie?

Albina kiwnęła.

— I to miliardów. Widzisz, mamy tutaj takie coś, co nazwaliśmy Drzewostanem. Jest to następca internetu, wielka cyberstrefa, którą człowiek poznaje wielozmysłowo. Tak zwane sztuczne życie. Z tą różnicą, że tamten świat jest w pełni modelowany. Na Drzewostanie możesz publikować swoje dzieła, uczyć się, wygrywać i zdobywać przyjaciół. Możesz w końcu być kimś, możesz porzucić ludzką naturę i stworzyć swój własny gatunek, wybierając cechy i odpowiednie parametry. Możesz też zapomnieć o czymś takim jak materialny świat. Wszystko, co wyśnisz, staje się prawdą... Każdy obywatel Rewy, gdy zostanie zarejestrowany, dostaje konto na Drzewostanie, ale często w Labiryncie dochodzi do sytuacji, że dzieciaki nie są w ogóle rejestrowane lub ich konta są sprzedawane. Drzewostan jest próbą zbudowania świata idealnego. 

— I co w tym złego?

— Widzisz, Samotwór chce przez to przenieść samo życie na inny poziom. Chce wyprowadzić ludzkość z materialnej macki i stworzyć zupełnie nowy, cyfrowy naród na Drzewostanie.

— Czyli chce wszystkich zabić, tak fizycznie… Ten cały Samotwór?

— Tak. Samotwór to jest nasz prawdziwy wróg. Nie wiem, czy widziałaś go wcześniej. To szczwana bestia. Przyszedł znikąd i trwa tak w cieniu tego, co zwą boginią. Pociąga za sznurki. 

— Ale po co? Dlaczego niby miałby to robić?

— Bo jest czymś bardzo złym… I na tym lepiej zakończyć temat.

Albina spojrzała w ciemność i zamrugała szybko kilka razy. Implant w jej oczach rozbłysnął na niebiesko.

— Pojedziesz niebawem na miejsce ujawnienia. Zostało kilka godzin, więc na spokojnie zdążą cię jeszcze nauczyć wszystkiego. To nie będzie wcale takie trudne. Musisz po prostu wmówić sobie, że jesteś prawdziwa. 


4


Sześć wcisnął świecący, zielony guzik i drzwi rozsunęły się bezszelestnie. Przeleciał wzrokiem po pomieszczeniu. Pokój był mały, w Rezydencji większe bywały składziki na spreje. Gdzieś kątem oka zauważył plastikowe rośliny, delikatnie pożółkłe od brudu i poplamiony holowizor. To miejsce ani trochę nie wyglądało na godne majestatu Aury, ale mimo to tam była. Siedziała na łóżku, obserwując uważnie miasto. Pewnie myślała o tym, czy będzie im dane wrócić jeszcze do Podziemi. Zamontować nowe lampy dla roślin. Zawalczyć o jeszcze jedno drzewo w cieniu betonowych bestii.

— Dobrze cię znowu widzieć — szepnęła, obracając głowę w jego stronę.

Sześć poczerwieniał.

— Cie-e-ebie też — rzucił, szukając ukrytych kamer.

— Usiądź, wiesz, że się stąd nie ruszę.

To jeszcze bardziej go speszyło. Byli na widoku. Na pewno Altar kazał co najmniej tuzinowi osób nasłuchiwać tej rozmowy, ale skoro Aurze to nie przeszkadzało, to jemu tym bardziej. W zasadzie nie miał nic do powiedzenia. To jej bitwa, a on był tylko jednym z żołnierzy. Gotowym poświęcić swoje mięso, byleby nakarmić dowódcę.

— Nadchodzi czas ciężkich prób. Wiesz o tym. Wiesz też, że ufam ci. 

Sposób, w jaki wymawiała słowa, wzbudził w Sześć niepokój. Ton pozbawiony był tego majestatu. Brzmiała trochę jak mała dziewczynka, która nieudolnie próbuje sprzedać przechodniom trochę towaru. Czyżby Aura chciała przez to powiedzieć, że nadchodzi koniec? Że już niedługo świat obiegnie dźwięk dzwonów na ceremonię spalenia? A może jeszcze gorzej — że ludzkość w końcu skończyła sama sobie kopać mogiłę i w końcu może w niej spocząć, oddając zapożyczone pierwiastki Ziemi.

— Boję się tylko, że nie jesteś jeszcze na to gotowy. Podążą za tobą przeszłość. Nosisz demony na barkach — Dotknęła jego pleców. — Musisz je zrzucić. 

Sześć nie za wiele rozumiał. Aura często mówiła w zagadkowy sposób, ale to powoli brzmiało jak bredzenie. Może nie służyło jej tutejsze powietrze? Może słońce ją odurzyło? 

— Nie-e rozumie-em.

— Nie musisz. Nawet nie powinieneś. Po prostu zaufaj mi i… Wyroczni. 

W normalnej sytuacji pewnie by się wkurzył, ale po ostatnich wydarzeniach zmienił trochę nastawienie do Wyroczni. Nie była już zwykłą wiedźmą. Była w połowie człowiekiem. Takim, który potrafi kochać. Takim, który potrafi cierpieć.

— O-o-oczywiście.

Aura zrobiła zdziwioną minę. Czyli nie udało się jej wyczytać z oczu tego wieczoru z wódką i kartami.

— Ura-a-atowała mnie, wtedy, w Ma-a-ałym Labiryncie.

W oczach Aury rozbłysło zrozumienie. Kupiła to. Sześć pomyślał w duchu o tym, czy przypadkiem jej właśnie nie oszukał. Nie powiedział przecież całej prawdy, ale też nie skłamał. Wyrocznia naprawdę uratowała mu życie. Prowadziła go przez ciemność. Przypomniał sobie wtedy jakie to miłe uczucie. Kroczyć w ciemności czując tylko jej ciepłą dłoń. Wiedząc, że prowadzi go do bezpiecznej kryjówki, tam, gdzie nikt nigdy więcej nie mógł go skrzywdzić.

— Rozumiem — wyszeptała.

Położyła mu rękę na ramieniu i obsypała złotym proszkiem. To dziwne, pomyślał, bo Aura nigdy nie traciła czasu na czary. Żadnej magii. Więc co to mogło być? Przyjazny gest? A może ona też zaczynała chwytać się wszystkich możliwości? Sześć wyrzucił natrętne myśli z głowy. Ufał Aurze. Ufał jej czystemu umysłowi i błękitnym oczom, w których odnajdywał schronienie przed każdą burzą.

— Więcej pojedziesz z nią do miejsca cienia — kontynuowała. — Wyrocznia wie, co robić. Uwierz mi, że to konieczne. Pora raz na zawsze spalić przeszłość, zanim jej korzenie stwardnieją. Sam wiesz, że samospełniające się przepowiednie to najgorszy rodzaj przyszłości.

Dom. To słowo odbiło się głośnym echem w głowie Sześć. Nigdy nie sądził, że kiedykolwiek będzie musiał tam wrócić. Zawsze myślał, że to już za nim, ta głupia przepowiednia i horror sprzed kilku lat. A mimo to musiał wrócić do tego posępnego budynku dziesiątki kilometrów stąd, położonego w najbardziej zapomnianym rejonie Skier. Tam, gdzie gleba wyschła na wiór. Na cmentarzysko ludzi wielkich i wspomnień, które rozmokły zbyt szybko, by można było je zachować.

— Wracam do domu — wyszeptał bez zająknięcia.


5


Aris jechał do pracy. W głowie wciąż miał ostatnie słowa Szczurołapa. 

Przy takiej stawce łatwo się poparzyć... 

Poparzyć, ale czym? I przy jakiej stawce? Czyżby ten kryminalista wiedział, że Aris walczył o życie kogoś niezwykle bliskiego? Możliwe. Ale chyba chodziło w tym o coś więcej. O jakąś wielką tajemnicę, na którą nawet Szczurołap spoglądał z niepokojem. Czerń. Tylko inną od tej, do której uciekał Aris. To mrok przyszłości, która miała nadejść. Ciemność przyszłych dni. Skręcając na główną ulicę, Aris obiecał sobie, że będzie omijał z dala wielkie tajemnice. Rocznica Zejścia nie była najlepszym momentem, by zmieniać ten świat, a już na pewno nie przez gliniarza wątpliwej moralności.

Po pół godziny dojechał na komisariat. Znów widział ten smutny, szary kloc wciśniętym pomiędzy dwa biurowce. Na parkingu stał rząd równo zaparkowanych pojazdów Sprawiedliwych. Ciężkie suvy cicho unosiły się nad ziemią. Aris zaparkował trochę bardziej w cieniu, tam, gdzie zawsze czekało na niego miejsce przy przepełnionych śmietnikach. Wysiadł i rzucił okiem na ciasny skwer. Tuż przy rogu, gdzie komisariat stykał się z biurowcem, Aris zauważył dziwną postać. Stała w cieniu, ale wyraźnie dostrzegał jej dziwne tatuaże rozciągnięte po całym ciele. Imitowały dym. Powoli falowały na skórze. Ta postać musiała być wyższa od Arisa co najmniej o głowę. Humanoid, ale już chyba nie człowiek. Może cyborg? Prędzej jakiś demon. Wtedy dostrzegł jej oczy. Krwisto czerwone, przepełnione krwią ofiar. Wstrzymał powietrze i zamknął oczy. Policzył do pięciu. Znów spojrzał w tamto miejsce, ale nikogo nie zobaczył. Zniknęła jak…

— Paranoja — skwitował to sucho, unikając właściwego słowa.

Wszedł na komisariat. Przywitał się pośpiesznie ze wszystkimi. Przetarł dobrze mu znaną drogę do gabinetu i odłożył tam papiery. Pośpiesznie wygrzebał ze stosu dokument uprawniający do opuszczenia miasta. Wypełniał go z dobrą godzinę. Nienawidził tego robić. Nienawidził pisać każdej kropki na końcu zdania i skreślać każdej niepotrzebnej informacji. Miał wtedy wrażenie, że jest jakimś troglodytą sprzed kilkuset lat, który musiał latać po urzędach po milion formularzy. Niby wszystko szło naprzód, ale jakimś dziwnym trafem papierologia uczepiła się ludzkości. Zawinęła o nogę w trakcie wyrzucania niepotrzebnych ludzkich pomysłów i nie chciała odpaść. Aris tylko czekał na dzień, gdy papierologia całkowicie rozmoknie i odpadnie. To będzie dzień zwrócenia ludzkości wolności. 

Pe2 znów odwiedził Arisa. Wszedł bez pukania, co zwróciło uwagę detektywa. Może znudziły mu się grzeczności? A może po prostu komisariat testował nową taktykę droidów, by zwiększyć ich produktywność? Tak czy siak, Arisowi było to na rękę. Oddał mu dokument, przyjął stos nowych i pożegnał go krzywym uśmiechem. Po chwili dostał na Morpha kod uprawniający do kilkugodzinnego opuszczenia miasta. Łatwo poszło, pomyślał. 

Po dokończeniu raportu i przejrzeniu kilku teczek od innych Sprawiedliwych, którzy pomagali mu w tej sprawie, wyszedł. Nie chciał dalej tracić czasu za biurkiem. Przeciął zatłoczony korytarz przy wejściu. Na ławkach siedziały matki, czekające, by odebrać swoich niesfornych synów. Wytatuowane żony. Cybordzy w holokajdanach. Wśród tych ludzi siedziała również jakaś staruszka z papugą na smyczy. Aris spojrzał na nią ze wzrokiem pełnym politowania. Co ona mogła tu robić? Może na kogoś czekała? A może była kanibalem, który po wielu latach zjadania dzieci w końcu przyszedł ujawnić mroczne tajemnice? Nawet kolor piór papugi na to wskazywał. Winną czerwienią nie otaczali się niewinni.

Przy obrotowych drzwiach zobaczył, że ktoś jeszcze wypełnia ten osobliwy korowód. To Muchołówka. Aris zaśmiał się w duchu, myśląc nad jej zabawnym przezwiskiem. Chociaż z drugiej strony widział w niej sporo podobieństwa do tej rośliny. Sprawiała wrażenie łowcy, takiego, co czekał spokojnie aż ofiara podejdzie wystarczająco blisko, by spokojnie ją pochłonąć. A w dodatku jej skóra miała delikatnie zielonkawy odcień. Czy przezwisko mogłoby tak mocno wpłynąć na człowieka? A może niektóre rzeczy zauważało się dopiero po nazwaniu ich? Określeniu kształtów, tak, by kolory mogły z czasem same wybrzmieć. 

Zrobił kółko w obrotowych drzwiach i wrócił do dziewczyny.

— A ty nie powinnaś wypełniać jakichś papierów? — zapytał z nieukrywaną dozą satysfakcji.

Muchołówka spojrzała na niego spode łba.

— Kazali mi pilnować kolejki.

Aris jeszcze raz rzucił okiem po tych wszystkich ludziach i nieludziach.

— A co byś powiedziała na asystowanie w trakcie wyjazdu poza współmiasto? 

— Morderstwo, gwałt, daj mi cokolwiek, byleby tutaj nie siedzieć — rzuciła głosem przepełnionym rezygnacją.

Wyszli w pośpiechu. Aris cieszył się, że nie będzie musiał jechać sam. Jego choroba coraz mocniej rzutowała na działania. Bał się, że przegnie i nikt mu nawet nie pomoże, gdzieś tam na pustkowiu. No i w końcu Muchołówka mogła zauważyć więcej od niego. Realnie pomóc. Miałą łeb na karku. Widział to w jej uśmiechu i oczach. Ci ambitni zawsze bywali o krok przed Arisem.

Wsiedli do auta. Muchołówka nie odezwała się słowem, chociaż detektyw mógłby przysiąc, że usłyszał ciche — jasne. Czyżby spodziewała się, że w jego aucie panuje większy porządek, niż w głowie? A może to znowu jakaś natrętna myśl, ta dziwna skłonność Arisa do projektowania na innych swoich oczekiwań względem siebie? Nie chciał odpowiadać. Zamiast tego włączył autopilota i zagadnął do dziewczyny:

— I jak, gadałaś z kimś? Jakieś nowe informacje?

— Na Drzewostanie cisza. Udało mi się porozmawiać z jednym łowcą, ale unikał tematu tej sprawy. Widać, coś było na rzeczy.

— Żaden łowca nic nie piśnie słówka. Mamy w tym przypadku związane ręce. Pozycja społeczna daje im możliwość nieskładania zeznań. 

— Czyli zostaje iść śladem widmo...

— I chyba właśnie to robimy — rzucił Aris. 

Z miasta wyjechali Świętą Ścieżką — najwyższą holodrogą prowadząca wprost do wylotówek. Jeździły nią tylko ciężarówki, pojedyncze autobusy i sporadycznie osobówki ludzi na tyle wpływowych, że mogli sobie pozwolić na chwilowe opuszczenie wielkomiejskiej klatki. Aris jechał tą drogą tylko dwa razy w życiu. Raz, gdy wyruszył w delegację do Artydy, najbliższego współmiasta. Drugi raz — gdy z Kesfenem wyjechali do Suskersis, dalekiego, północnego współmiasta, gdzie zawsze sypał śnieg. Nazwali to wakacjami, choć tak naprawdę pracowali przy kadziach z wielką biomasą. Za każdym razem, jak jechał najwyższą z dróg, panowała noc. Tym razem widział dokładnie, jak wieżowce maleją i tylko te najwyższe pozostają na wysokości drogi. Upadek stąd trwałby wieczność, pomyślał. 

— Jakie duże. Jakie niebieskie. Jakie piękne! — wybąkała Muchołówka.

— Pierwszy raz widzisz niebo? — zapytał, zerkając na niczym niezmąconą taflę bożego jeziora.

— Pierwszy raz tak blisko. — przyłożyła twarz do szyby. Miała w sobie ogromne pokłady dziecięcej fascynacji, o które Aris by jej nie podejrzewał. — Stamtąd, skąd pochodzę, niebo zawsze jest szare i grube. Pierwszy raz widziałam gwiazdy, gdy jechałam do Rewy nocą. To strasznie dziwne uczucie, patrzeć na coś i myśleć, że po przeciwnej stronie galaktyki też jest ktoś, kto patrzy. Patrzy i myśli. — spojrzała się na Arisa. — A ty? Wierzysz w obcych?

Aris uśmiechnął się i pokręcił głową.

— Wiesz, że za takie myślenie kiedyś palono ludzi w stodołach? Jestem osobą wierząca, tak jak mi przystoi, wierzę w Wielką Mackę i to, że ten świat należy tylko do nas. To tu jest bogini, jedna i niepodzielna. Jak byś inaczej to wyjaśniła?

— Złudzeniem — odparła błyskotliwie. — Całe nasze myślenie mogłabym tak nazwać.

Aris przewrócił oczami. Muchołówka znowu obrała rolę skończonego buca. Pod tym względem była absolutnie wyjątkowa. Z jednej strony miała kija w dupie — z drugiej potrafiła wszystko tak ironicznie wszystko komentować. Sprzeczna, jakby złożona z dwóch przeciwnych biegunów i bez dwóch niekompletna.

— Opowiedz mi, jak tam się w tym Irsumcku żyło, co?

— Powoli i to bardzo — odparła, nie odrywając wzroku od nieba. — Irsmuck nie jest tak rozległy jak Rewa, ale zanieczyszczeniem bije was na głowę. Smog nigdy nie opada. Nawet woda w zatoce jest czarna. Nie mamy roślin i zwierząt. — Zaczęła pukać w szybę, jakby przywoływała do siebie chmury. — Są też plusy, łatwiej jest zniknąć z miasta bez jakichkolwiek pozwoleń, chociaż za bardzo nie ma do czego. Wszędzie tylko połacie bagien i porzuconych rafinacji albo kopalni. Nocą wielkie szkielety zardzewiałych maszyn wyglądają jak jakieś gigantyczne szkielety. Może stąd wzięło się określenie Ziem Cmentarnych na moje okolice? — zamyśliła się. — W każdym razie nie tęsknię za tym. Nie lubię małomiasteczkowego myślenia. 

— To dlatego celowałaś w Metropol?

— Po części, ale na trochę innych warunkach. Tutaj pchał mnie głównie tatuś. Ale czasem ciężko jest spełnić ambicje rodziców… Więc przestałam próbować. Nie zrozum mnie źle, nadal chcę wiele, ale nie za wszelką cenę. Dlatego postanowiłam pójść swoją drogą i rzucić Metropol.

A przy tym zamienić się w proch w najnudniejszym komisariacie Ageisis.

— A ty? — zapytała Arisa. — Jak to się stało, że tutaj pracujesz?

— Chodziłem do szkoły dla Sprawiedliwych i dalej jakoś samo tak poszło. Znałem kogo trzeba, wiesz jak to jest — zbył ją.

— Myślałam, że wyszedłeś z trochę innej jaskini.

Aris poczerwieniał.

— O co dokładnie ci chodzi?

— U nas są takie braki wśród Sprawiedliwych, że po resocjalizacji przyjmują każdego.

— Myślałaś, że byłem przestępcą? — zaśmiał się nerwowo.

— Prędzej dilerem albo coś w ten deseń. Powinieneś oduczyć się mówić przez sen — wyszeptała kąśliwie.

Zapadła niezręczna cisza. Aris nie wiedział, czy ta dziewczyna żartuje, czy nie. A może coś naprawdę bredził o dragach, gdy stracił przytomność w kiblu? Potrzebował kolejnych leków. Takich, co zamykają usta. A może gdyby brał heroxę regularnie to by się jakoś uspokoiło? Zmroziła go ta myśl. Gdyby zaczął regularnie ćpać, równie dobrze mógłby znaleźć wyliczyć dokładny dzień śmierci. Przejechać palcem po księżycowym kalendarzu i wskazać tą cyfrę, gdy jego serce przestanie być. Wizja dokładnego wyliczenia śmierci wprawiła go w wielki dyskomfort. 

— Dokąd właściwie jedziemy? — zapytała, by rozluźnić atmosferę.

Aris poczuł, jak schodzi z niego powietrze.

— Do ruin, w których możemy znaleźć coś interesującego.

— Myślałam, że wyjazdy poza Rewę nie należą do rutynowych misji.

— Fakt, są rzadkie, ale się zdarzają. Sprawiedliwi mają ten immunitet, że przy prowadzeniu śledztw wyższych rangą mogą wyjechać. 

Muchołówka rozchyliła delikatnie usta i popukała się po głowie.

— No jasne, jak mogłam zapomnieć? — Przyjazny uśmiech spowił jej usta. — Swego czasu byłam totalnie zajarana sprawą Złotego Człowieka i tym całym szalonym pościgiem.

— Och, to stara sprawa, przy której narosło zbyt dużo legend. Szczerze powiedziawszy, to nadal nie jestem pewien, czy nie był to jakiś ruch marketingowy, żeby rozpromować dołączenie do Sprawiedliwych.

— Może tak, może nie. Jedno trzeba przyznać, że rozegrano to z rozmachem. Ciekawe co teraz słychać u wszystkich ludzi zamieszanych w sprawę. Och i jeszcze ta dziewczynka, która przeżyła! — niemal zapiszczała. Aris nie spodziewał się, że była tak dużą fanką najbardziej przereklamowanej sprawie kryminalnej w historii Creden.

— Jeśli nie była aktorką, to pewnie wygrzewa dupę w lepszych częściach Skier. — Przetarł spocone czoło. — Metropol lubi szastać pieniędzmi dla osób z takimi przejściami. Wiesz, żeby nie powiedziały za dużo.

— A tobie też już płacili za milczenie?

— Miło by było.

Jeszcze tylko chwila. Ostatnie zachłanne spojrzenie na szklane konstrukcje i byli poza Rewą. Aris nie oglądał się za siebie. Widział tylko, że Muchołówka spogląda w lusterko, jakby nie miała pewności, czy świat za nią nadal istnieje. Dziwne. Przecież opuszczała już współmiastae. Dlaczego więc wciąż patrzyła za siebie? Pewnie zbyt dużo poświęciła, żeby być na swoim miejscu. I jeśli miała umrzeć, to nie z dala od marzeń, a w ich sercu. Aris bardzo dobrze to rozumiał. Byłby gotowy skoczyć w przepaść tylko wtedy, gdyby czuł dłoń Kesfena na swoim ramieniu.


6


Atna siedziała na zimnej podłodze, tuż pod drzwiami do sali, gdzie badano Artha. Jeśli istniał jakiś sposób, żeby przywrócić brata do porządku, to ci lekarze w kremowych fartuchach na pewno go znali. Atna wiedziała, że Altar wezwał najlepszych specjalistów. Wezwał, ale głównie nie po to, by naprawili jego przepaloną psychikę. Altar chciał wszystkiego tego, czego nie przekazała mu Aura. Prowadziła go zachłanność, ale to było Atnie na rękę. Dzięki temu mogła sobie pozwolić na kilka mililitrów nadziei. Wprowadzana dożylnie, gdzieś pomiędzy chęcią odstawienia jej w cholerę, a wiecznego zatopienia w tym specyficznym narkotyku. Bo tak to wszędzie działało. Marzenia i nadzieja bezpowrotnie niszczyły szare komórki i kradły czas. Zabierały wszystko. Nie dawały w zamian nic poza iluzją.

Usłyszała pisk. Skierowała wzrok na te matowo czarne drzwi. Wyobraziła sobie tuzin osób pochylonych nad jej bratem. Przeczesywali najodleglejsze zakątki mózgu, by znaleźć jakieś pominięte dane, przyczynę, dla której zwariował. Atna dobrze wiedziała, że oszalał przez Aleksis. Liczyła jednak, że znajdą ten jeden parszywy neuron, przepalony trybik, którego usunięcie pozwoliłby Athowi zapomnieć o tej dziwnej kobiecie. Im dłużej nad tym myślała, tym lepiej rozumiała, że droga ratunku jest tylko jedna. Musiała znaleźć Aleksis. Gdziekolwiek była. Czymkolwiek była. 

Siedziała tak w nieskończoność. Przez korytarz nikt nigdy nie przechodził. Nawet dźwięki dochodziły tutaj jakieś przytłumione jak zbłąkane rasowe psy, delikatnie wyglądające zza rogu, czy to tutaj czekają na nich właściciele. Przez głowę Atny przeszła nawet myśl, że sama już zwariowała. Że tak naprawdę leży na jakimś oddziale zamkniętym, a to wszystko tutaj dzieje się tylko w umyśle. Wtedy doszło do niej jak niedorzeczna jest to myśl. Takich jak ja można uleczyć tylko celnym strzałem.

Atna podniosła głowę. Drzwi od sali otworzyły się. Wstała od razu. Jej brat wyjechał na wózku, prowadzony przez doktora, tego, który zapewniał Atnę, że zrobi wszystko, żeby pomóc jej bratu. Wydawało jej się, że od tej obietnicy minęły eony lat. Doktor zestarzał się, poszczególne siwe włosy zwracały na siebie uwagę. Nawet diamentowe wszczepy w policzkach straciły blask.

— Kiedy wróci do siebie? — zapytała automatycznie.

Mężczyzna przystanął i spojrzał na nią delikatnie zdziwiony. Czy on o mnie zapomniał?

— Jest w trakcie zjazdu. To, co przeżył, uzależniło go. Teraz odczuwa głód. Uprzedzając, niestety nie wiemy, ile to będzie trwało, ale mogę Pani obiecać, że zajmę się nim najlepiej, jak tylko umiem. Pani brat jest ewenementem. Pierwszy raz widzieliśmy osobę uzależnioną od…

— Programu?

Doktor puścił mimo uszu te słowa i ruszył. Na pożegnanie rzucił tylko:

— To nie program, droga pani. To bóg z maszyny.

Wzięła głęboki oddech i opadła znowu na białe kafelki. Chciała płakać, ale nie miała czym. Zdawało się, że nawet organizm ma jakieś limity łez. Dokładnie dobraną liczbę do danej tragedii. I pilnuje tego tak, by ciało nie odwodniło się zbyt szybko. By nie wyschło od smutku i bezradności. 

Do tego ten doktor naprawdę nie wziął jej na poważnie. Znowu obiecał przecież, że się zajmie Arthem. Atna wiedziała, co to oznaczało, jeśli ktoś cały czas obiecywał jedną rzecz. I gdzieś miała, że jej brat był ewenementem. Co mu po byciu jakimś wyjątkowym dziwadłem, skoro nie może nawet spędzić dziesięciu sekund bez wymamrotania imienia tej piekielnej kobiety.

Wtedy Atna wpadła na pewien pomysł. Desperacki, ale nie miała za wiele do stracenia. Usiadła na tyle wygodnie, na ile pozwoliła jej zimna podłoga. Głowę zwróciła w stronę ściany. Zamknęła oczy. Szeptała:

— Najczystsza Arche, co po tego świata stoisz stronie, zanieś me błagania w objęcia Wielkiej Macki. Ty, co orędujesz za ziemskimi sprawami. Ty, co bezustannie patrzysz za nami. Spraw, by mój brat odzyskał zmysły. Rozplącz fizyczną mackę, by powrócił ten, którego znałam i kochałam. O wieczna i jedyna, ta, co z Macki pierwotnego łona pochodzisz, spraw, by wrócił czas, który zwałam szczęśliwym i... — załamała głos. — I daj cierpienie nasze tym, którzy bardziej na nie zasługują. Bośmy z węgla i w węgiel, dla naszego zbawienia, dla tego świata odkupienia. 

Otworzyła oczy. Miała wrażenie, że jest jeszcze bardziej żałosna, niż kilka minut temu. Znów wracała do tej zawszonej religii. Do prostej wiary, która na dobrą sprawę dawała jedynie bezpodstawne poczucie bezpieczeństwa. Ale była gotowa modlić się do każdego boga z każdej części świata, byle jej brat wrócił. 

Stłumiła szloch. Zdzieliła się w twarz. Histeryczka, jestem jebaną histeryczką. Zacisnęła zęby i wstała. Najgorsze, co teraz mogła zrobić, to lamentować nad swoim losem. To na jej barkach spoczywała teraz odpowiedzialność za brata. Role zostały odwrócone. Gra toczyła się dalej.

Uśmiechnęła się. Złapała kolejną myśl, tym razem bardziej konwencjonalną. Istniał przecież ktoś, kto potrafił więcej. Mógł zajrzeć poza standardową gęstość świata. To był ktoś niezwykły, choć Anta wolałaby powiedzieć, że szalony. I niebezpieczny. Ktoś, kto przyłożył rękę do obłędu Atha. Ktoś, kto musiał odkupić swoje winy, nawet jeśli we własnym mniemaniu ich nie miał.

— Wyrocznia — wyszeptała Atna, wstając z kolan.


7


Wyrocznia pokręciła się na plastikowym krześle. Nie to, że było jakoś szczególnie niewygodne, w końcu miała okazję siadać na gwoździach. Tutaj chodziło raczej o sytuację. Aura podkreślała, że ten wywiad jest przepustką do przebywania w sercu Aksolotla. I również przepustką do zobaczenia tej całej bogini. Wyrocznia trochę już o niej słyszała od Smoka. Podobno rozmawiała z Aurą. Podobno była olśniewająca i niezwykle błyskotliwa. Podobno nie było po niej widać, że jest uosobieniem kłamstwa.

Denerwowała się trochę. Za chwile znowu miała być w centrum głośnych wydarzeń. Tym razem naprzeciwko rządu i Sprawiedliwych, a to niosło niebezpieczeństwo. Niebezpieczeństwo i podniecenie. Powiew zapachu wetiwera sprzed wielu lat. Nogi Asfeny wierzgały na samą myśl o przyszłości. Jak niby można siedzieć spokojnie, jeśli siedzi się na tykającej bombie?

Pokój, w którym siedziała, przypominał składzik na miotły. Ot, zwykły ciasny kąt, w którym zalegały pajęczyny i wiele pokoleń zasuszonych pająków. I jeszcze te śmieszne sople. W pewnym momencie ktoś wszedł do środka. Wyrocznia zamknęła oczy. Wstrzymała oddech, a później wypuściła go bardzo powoli. Skupiła się, by wleciał do płuc gościa. Po chwili otworzyła oczy. Już wiedziała. To Albina. Kobieta z Cytrynowego Gaju, którą wyrzucono z uniwersytetu kilka lat temu. Przerażały ją pająki, choć Asfena nie była pewna dlaczego. I do tego też miała niezłą przeszłość. Wyrocznia widziała sierociniec. Siostry Macoszanki pod wezwaniem Arche, które żelaźnie pilnowały zasad. Za każde spóźnienie lub źle odmówioną modlitwę karały zamykaniem w ciemności. Już wiedziała. Zamykanie w ciemności z pająkami. Tylko dlaczego wybrała to miejsce jako pokój przesłuchań? Czyżby próbowała ukryć swoje największe lęki, przebywając z nimi? 

Czarnoskóra kobieta usiadła przed Asfeną i położyła morpha na stole. Włączyła nagrywanie. Czyli do archiwów. Czyżby ta rozmowa to aż tak wiekopomny moment?

— Mam na imię Albina Sentens i przeprowadzę z panią wywiad na temat sygnału A i wszystkiego, co z tym związane. Czy wyraża pani na to zgodę?

Wyrocznia uśmiechnęła się kąśliwie. Wszystko wskazywało, że to będzie ciekawa rozmowa.

— Moja obecność tutaj sama w sobie jest zgodą, nie uważasz?

Albina to zignorowała. Przeleciała wzrokiem po jakimś odległym punkcie. Musiała mieć jakieś wszczepy w oczach. Pewnie teraz czytała pytania do wywiadu.

— Zacznijmy może od prostych rzeczy, takich jak chociażby pani imię.

— Wyrocznia.

Albina wbiła w nią wzrok pełen politowania.

— A dokładniej?

Asfena uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Kochała ludzi, których łatwo było wodzić za nos.

— Jestem wnuczką czarownicy, której nie udało się spalić twoim dziadkom.

Wtedy Albina musiała zrozumieć, że to będzie jedna z tych ciężkich rozmów, gdy dorośli są bardziej nieznośni od dzieci i z nieukrywaną satysfakcją unikają odpowiedzi. Wyrocznia nie umiała taka nie być. Zbyt bardzo ją to bawiło. Ci ludzie, gotowi zginąć w imię czegoś, czego nawet nie mogli objąć rozumem. W imię wątpliwej wolności.

— Dobrze. Przejdźmy może do sedna. Odebrała pani sygnał A, co może pani o tym powiedzieć?

To skupiło uwagę Wyroczni. Zerknęła nieufnie na ciemne oblicze Albiny.

— Sygnał A to nazwa na to, czego nie możemy zdefiniować. Gdybym wierzyła, to właśnie ją wskazałabym jako Arche. Przebywałam w leju Wszechserca Creden, gdy do mnie przyszła. Była wszędzie i po prostu wiedziałam, że to wszystko dokądś zmierza. Że to życie ma sens.

— Mogłaby pani opisać tę istotę?

— Och, zgrywała jedną z nas. Bardzo sprytnie dobrała ciało. Smukła i wysoka. Delikatny podbródek. Miała włosy ścięte w prosty bob koloru… — zamyśliła się. — Chyba niebieskiego. Sama nie wiem. Palce miała smukłe i długie, takie, by dotykać ludzi po… — zawiesiła.

Sercach, dopowiedziała.

— Wdała się z nią pani w rozmowę?

— Tak… To znaczy nie. To ona mówiła. Dała mi wskazówki, gdzie znajdę tę dwójkę, Artha i Atnę. 

— A później?

— A później już jej nie wiedziałam, ale coraz częściej dostrzegam jej ślady. Zazwyczaj mimochodem, gdzieś w myślach przechodniów. Wiesz, ona, ta cała Aleksis, jest wszędzie. Nawet teraz tutaj.

— Boi się jej pani?

— Nie — uśmiechnęła się. — Chyba gram po jej stronie. Bardziej obawiałabym się na miejscu jej wrogów. 

— Czyli uważasz, że ten cały wyciek to jej sprawka?

— Nie, nie do końca. Jak wiecie, czytałam te dane zapisane na Wszechsercu Artha. Za Aleksis stoi Magnus i myślę, że wy to również doskonale wiecie. I on wie, że wy wiecie. Pytanie, jakie powinniśmy sobie zadać, brzmi: po co? Po co my mamy wiedzieć?

Pytała, choć odpowiedź dobrze znała. Bo to, po co została stworzona Aleksis, jeszcze nie dokonało się. Cokolwiek to było, Wyrocznia czuła, że to raczej nie zmieni za wiele. Nie w prawdziwej ludzkiej naturze. Aleksis to kolejna bogini i tak bez końca. Tak właśnie Wyrocznia widziała przyszłość ludzkości. Wieczne próby, by samemu stworzyć sobie zbawcę. Kogoś, kto objąłby wielkimi dłońmi ten biedny lud na krze zwanej ziemią.

Dalej było już tylko gorzej. Wywiad ewoluował w szczegółową analizę. Wyrocznia nigdy by nie pomyślała, że ktoś może ją pytać o to, czy jadła karmelizowane migdały kilka dni temu, albo ile razy tego dnia się wypróżniła. Oczywiście, to miało wykluczyć wiele możliwości, choćby tą, że była wtedy na prochach, ale to tak bardzo nudziło Asfenę. Ta cała małostkowość. Żuczki pytają inne żuczki o to, jak toczy się gnój. I wszystkie te robaczki nie są nawet do końca świadome, że w ich kierunki zmierza kosiarka.

Wyrocznia opowiadała też o tym, jak przed laty tropiła Złotego Człowieka. O wieloletniej współpracy ze Sprawiedliwymi. Na pytanie o rodziców skłamała, że jest sierotą. Ta cała Albina chyba to kupiła i zaczęła ją lepiej rozumieć. Wystarczyło poruszyć odpowiednią strunę w ludzkim sercu, żeby zagrabić sobie sympatię. Skończyły po godzinie. Wyrocznia wyszła z tego dziwnego pokoiku i od razu dojrzała Atnę. Siedziała tuż przy ścianie. Czekała na nią.

— Możemy pogadać? — zapytała dziwnie pewnym głosem.

— Kocham jeść — rzuciła Asfena. — I myślę, że ty również.

Atna pokiwała delikatnie głową. 


8


Siedziały przy parującej zupie. Atna zamówiła ostrą, bez jajka, ale za to z kandyzowanym ananasem, albo w każdym razie czymś, co nazwał tak kelner. Nigdy nie można było mieć przecież pewności, czy te przepyszne płatki wołowiny w ramenie nie pochodzą tak naprawdę z psa, który zdechł przecznicę dalej. Chociaż wizja tego, że jest to prawdziwe jedzenie dodała Atnie apetytu. Wyrocznia wzięła złoty wywar. Atna nie rozpoznawała żadnych warzyw w jej zupie, ale nie chciała też wyjść na ignorantkę. Ukradkiem zerkała na złote kosteczki.

— Chcesz trochę? — zapytała przyjaźnie Wyrocznia.

Atna potrząsnęła głową.

— Nie, nie. Szczerze mówiąc, to nawet głodna nie jestem.

Wyrocznia uśmiechnęła się. Wiedziała, że kłamie.

— Jedz, jedz, to na pewno ci nie zaszkodzi.

Atna spojrzała na swoje odbicie w zaparowanej szybie. Faktycznie była chuda. Przeraźliwie chuda. Jak jakaś patykowata zabawka do złamania w dwie sekundy. Może gdyby lepiej spała wróciłby jej normalny apetyty? A może po prostu tak już musiało być? Ktoś musi umrzeć z niedowagi, by ktoś mógł z nadwagi

Poczuła dotyk na skórze. Zobaczyła kościste palce błyszczące od złotego brokatu. 

— Wiem, że zrobisz wiele, by go uratować, ale nie wiem, czy jest sens robić to teraz. Daj sobie chwilę. — Wyrocznia wzięła spory łyk zupy. — A może to dobra chwila, by zaakceptować kolej rzeczy? Niektórzy czasem się zmieniają, wiesz jak jest… A zresztą, jebać to! — Niespodziewanie wybuchła śmiechem. — Ten ramen jest za dobry, by przy nim czegokolwiek żałować.

Atna zabrała rękę i sięgnęła po łyżkę. Spróbowała zupy. Faktycznie dobra. W chwilę pochłonęła całą. Wyrocznia obserwowała to z nieukrywanym rozbawieniem. A może to ona rzuciła na nią jakiś urok? Obróciła początkującą hakerkę w wygłodniałą bestię? Atnie to nie przeszkadzało. Gdyby tylko jeszcze kilka rzeczy umiała załatwić w ten sposób.

— Muszę ją znaleźć.

— Och — rzuciła Wyrocznia, mieszając łyżkę w tym, co zostało z zupy. — Ja ci raczej z tym nie pomogę. Nie to, że nie chcę… Choć to prawda, nie chcę — wystawiła język. 

Czy ona aby na pewno była zrównoważona psychicznie? 

— Ale znam pewnego ktosia, a w zasadzie kilka ktosiów, którzy mogliby ci pomóc w tropieniu Aleksis. 

— Gdzie oni są? Zaprowadzisz mnie do nich?

— Nie, ale pokażę ci jak ich znaleźć. Coś mi mówi, że ktoś dzisiaj będzie bardziej potrzebował mojej pomocy. — Uśmiechnęła się, patrząc w dal.


9


Ioonaksa zamarła przed drzwiami czarnego auta. To właśnie nim miała zostać przewieziona do kościoła. Amestus mimochodem szepnął jej, że w środku czeka Altar. Niedobrze. Wszystko wskazywało na to, że czekała ją długa pogawędka. Rozmowa — wojna, gdzie słowa byly żołnierzami, a argumenty siłą rażenia. Milczenie oznaczało kapitulację, wywieszenie białej flagi. Milczenie to przyzwoleniem, by mówić w czyimś imieniu. By zarządzać czyimś ciałem. Milczenie było najprostszym sposobem by pogrzebać swoje ja cztery metry pod ruchliwą drogą konwersacji. 

Ze środka pojazdu dobiegała muzyka. Ioonaksa nie miała pojęcia o co Altar mógłby ją zapytać, a co dopiero, o czym mogliby żywo rozmawiać. Była dla niego przecież tylko szansą. Czterolistną koniczyną. Złotym przyciskiem uprawniającym do zniszczenia obowiązującego ładu. Amestus opowiadał o nim zbyt mało, żeby mogła przygotować się na cokolwiek. Wiedziała tylko, że jest szefem Aksolotla, największej organizacji antyrządowej. I że miał nieciekawą przeszłość w gangach Labiryntu. Więc oto miała usiąść z nim twarzą w twarz. Z emerytowanym gangsterem, wątpliwym rewolucjonistą, nałogowym palaczem i pewnie tuzinem innych oblicz.

Amestus otworzył jej drzwi. Weszła do środka i usiadła na kanapie przy szybie. Amestus wgramolił się za nią chwilę później i domknął drzwi. W środku auta było znacznie więcej miejsca, niż Ioonaksa myślała. Naprzeciwko nich na czarnej kanapie w chmurze dymu siedział ten cały Altar. Obserwowała jego twarz. Wysokie czoło pokryte nitkami małych zmarszczek. Białą pręgę na na policzku — bardzo starą bliznę. I spierzchnięte usta, wąskie, raz za razem wypuszczające białe dusze. Gdy auto ruszyło, cała ta nawiedzona chmura przeleciała w stronę Ioonaksy. 

— No i pięknie. Zaje-kurwa-biście. — Na twarzy Altara zagościł grymas na kształt uśmiechu. — Amestus, jak już skończymy z tym całym gównem, dostaniesz kilka kamienic i wagon złota. 

Amestus pokręcił głową i zamknął oczy. To tyle, jeśli chodziło o jego pomoc.

— Och, nie mów, że Magnus dał ci więcej za doprowadzenie jej tutaj? Zresztą jebał to pelikan. Gramy po tej samej stronie. A ciebie jak tam zwali? Karmelowa?

— Neutronowa — poprawiła go, czując, że ma ręce mokre od zimnego potu.

Amestus parsknął ukradkiem. 

— Ciekawe imię. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, to ciebie też ozłocę…

— Nie chcę złota — wycedziła.

— To dam ci wolność.

— Wolności chyba tak naprawdę nie ma.

Altar skrzywił się. Przeczesał palcami brwi i wziął sporego bucha. Zapytał po chwili:

— To czego jaśnie pani by chciała?

— Prawdy.

Amestus całkowicie obrócił głowę, udając, że go tu nie ma. Że toczą między sobą rozmowę. Że jest jedną z tych czarnych, miękkich ścian, od których wszystkie słowa się odbijały.

— Mogłem się tego spodziewać, w końcu to Magnus cię stworzył. — Altar westchnął głośno. — No nic, dostaniesz ją pewnie szybciej, niż myślisz.

— Nie chcę tylko tej od Magnusa…

— A od kogo niby jeszcze? Od Wielkiej Macki? — zapytał sarkastycznie.

— Od Samotwora. Cokolwiek się stanie, muszę z nim pogadać…

— Ty w ogóle wiesz czym jest Samotwór?

Ioonaksa pokręciła głową.

— No właśnie. I my też nie. Nie jestem pewien nawet czy Magnus wie. Na moje to jakaś dziwna maszyna. A ty Amestus, co sądzisz? — zagaił go do rozmowy.

— Że to coś, o czym wolę nie zaprzątać sobie głowy...

— Dobra myśl, mój drogi. Czasem bezpieczniej jest nie wiedzieć.

Po tym Ioonaksa straciła całe zainteresowanie rozmową. Jeśli ta dyskusja miała być wojną, to fałszywa bogini przegrała w trakcie pierwszej bitwy. Zwyczajnie nie opłacało się tracić na to czasu i energii. Altar wzbudzał w niej poczucie zagrożenia. Może to przez ten jego arogancki ton? A może przez szczypiące chmury, które otaczały go z każdej strony? Jego papierosy były znacznie cięższe do zniesienia od tych Amestusa. Ich zapach wnikał tam, gdzie nie powinien jak macka wciskająca się wszędzie. Gdyby Altar miał być bogiem, byłby bogiem wojny. Takim, wokół którego wirują spylone dusze poległych. Takim, który nie sądzi sprawiedliwie. Na szczęście Altar nie był żadnym bogiem, a człowiekiem z dokładnie określoną datą ważności, pomyślała.

Jechali w konwoju dosyć długo. Ioonaksa widziała, że przed nimi i za nimi ciągną się ciężkie, pancerne auta, a po bokach nerwowo krążą motory. Brnęli więc w tym dziwnym korowodzie ulica za ulicą. Po pewnym czasie Ioonaksa zauważała też, że wyjeżdżają z centrum Labiryntu. Powyginane budowle kurczyły się. Niebo zajmowało coraz więcej miejsca. Jechali na północny-wschód. Budynki malały, a ich stan ze złego ewoulował w fatalny. Wszystkie niskie domki zostały sklejone z jakiegoś szlamu i zardzewiałych blach. Wszędzie unosił się pył, zupełnie jakby powietrze nagle nabrało brunatnego koloru. Ioonaksa z uwagą śledziłą tych wszystkich ludzi palących zioła na ulicach, piorących ubrania w brudnej wodzie. Widziała gołe dzieci i ich puste spojrzenia. Czuła bicie ich serc. Nie potrafiła tego wyjaśnić, ale rozumiała ich w jakiś sposób. To, że są odrzutkami. Naroślą na zdrowym organizmie. Czymś, czego być nie powinno, a jednak jest.

Przejechali jeszcze kilka ulic aż w końcu trafili do najwyższego budynku w okolicy. Powstał jakby znikąd. Był niemal surrealistyczny. Katedra, tak określił to Altar. Piękna konstrukcja z dwiema strzelistymi wieżami, wykonana z jakiegoś białego surowca. Ioonaksa byłaby skłonna uwierzyć, że zbudowano ją z kości. Wytartych z historii, odnalezionych gdzieś przypadkiem. Taka możliwość wydała się jej nawet trochę piękna. Cielesność człowieka nie poszłaby wtedy na marne. Każda kość posłużyłaby jako fundament budowli, w której na świat przychodziłoby nowe życie. I tak to ludzkość mogłaby sobie pogratulować perpetum mobile. Maszyny wiecznego istnienia. Z kości w kość aż po kresów kres.

Pod samą katedrą nie było już tak magicznie. Stał tam tuzin ciężarówek. Wszędzie chodzili ludzie z kosiarzami, tą śmieszną bronią o nienaturalnie wygiętym ostrzu i lufie. Ioonaksa nerwowo spoglądała na Amestusa. Ten unikał jej wzroku. Wiedziała, że nie może dać po sobie poznać, że zaczyna to ją przerastać. 

— Jesteśmy na miejscu, moi drodzy. Czas rozpętać piekło — rzucił Altar. 

Ioonaksa chwyciła Amestusa za rękę i wyszła z samochodu. Na zewnątrz było tak gorąco, że na moment zapragnęła wrócić do kałuży, z której powstała. Kałuża, z której powstałam, powtórzyła w myślach. To brzmiało prawie jak dom. Na jej ustach zagościło pytanie, kiedy właściwie w człowieku rodzi się świadomość? Czy po prostu ktoś wstaje któregoś dnia i zdaje sobie sprawę, z tego, że jest? Czy może raczej wypływa z bliżej nieokreślonej czerni, łez lub oceanu? Czy każdy wychodzi ze swojej jaskini i już teraz wie, że jest?

Amestus wybił jej wszystkie przemyślenia z głowy. Mocno ścisnął dłoń i poprowadził pomiędzy rzędem uzbrojonych, wysokich mężczyzn. Wszyscy oni wyglądali tak samo. Szare mundury, kosiarz przy barku i wzrok wbity gdzieś daleko, może nawet sięgający dzieciństwa, gdy wszyscy chłopcy bawili się w żołnierzy, nie będąc świadomi, że takie właśnie role przypadną im w tej sztuce. Ich mundury pokrywała delikatna warstwa pyłu. Musieli tu być już kilka godzin, pomyślała. Czyli stali po ich stronie. Czyżby Altar miał prywatną armię? Ioonaksa zaczęła rozumieć, że gra nabierała takiego rozpędu, że mogli wpaść na ludzi, którzy chcieliby za wszelką cenę zmienić zasady, usunąć kilku graczy i zgarnąć chwałę tylko dla siebie. 

W umyśle Ioonaksy eksplodowała bomba. Momentalnie uświadomiła sobie, że jest najniebezpieczniejszą osobą w całym kraju. Wrogiem publicznym numer jeden. Bluźnierstwem w oczach kapłanów. Zaczął zjadać ją stres. Kawałek po kawałku. Zaczął od głowy, powoli przeżuwając mózg. W tym czasie jacyś ludzie malowali jej twarz, przebierali i czesali. Czasem nawet o coś pytali, ale Ioonaksa przestała odpowiadać, gdy ten potwór zwany stresem przeszedł niżej. Zjadł gardło, tak, by ślina nie mogła znaleźć ujścia. Pożarł blade ręce, które momentalnie zesztywniały. Na koniec pochłonął nogi. Stała więc tak sparaliżowana, laleczka, której kończyny nie ruszają się. Była zabawką gorszej klasy, jedną z tych w domu Amnestii. Tym rozczarowującym prezentem kończącym gdzieś w kałuży.

Później przestała rozpoznawać kształty. Świat znów był zupą kolorów. Ostrych żółci i delikatnych beży. Ktoś ją popychał, czuła oddech. Ktoś uszczypnął. Ktoś przeniósł w jakieś ciemne miejsce. Słyszała też wyzwiska pod swoim adresem, wulgarne pytania. Dlaczego ta kurwa się nie rusza? Ktoś krzyczał też coś o Magnusie, ale Ioonaksa siedziała gdzieś z boku. Z dala od tego. Sparaliżowana tym, że żyje. Jej istnienie stanowiło problem, jednak wcześniej nie do końca zdawała sobie sprawę, że również dla innych jest ono ciężkie do przyjęcia. Nie była petrichorem — była pożogą. Mogła spalić ten świat. Stopić krzywe wieżowce Labiryntu. Puścić z dymem parki Skier. Mogła sprawić, że piekło stałoby się prawdziwym miejscem. Bo piekło jest w nas. Wystarczy nieopatrznie otworzyć usta, a wszystko spłonie.

Wtedy usłyszała głos. Wszystko inne przestało mieć znaczenie. Momentalnie wróciła jej władza w ciele. Ktoś usiadł koło niej. Siedzieli chyba w jakimś składziku. Zza framugi drzwi prześwitywało ostre światło. Wokół tego snopu powoli tańczył kurz, jednak po chwili każda cząsteczka opadała w mrok pomieszczenia. Stawała się anonimowa i martwa.

— Masz, weź łyka — Amestus włożył jej w rękę butelkę.

Ioonaksa pokręciła nią i wypiła. To ten sam napój co ostatnio. Obrzydliwie gorzki, ale rozluźniający.

— Czym ty mnie w ogóle poisz?

Amestus stłumił śmiech.

— Płynnym rozluźniaczem. Przyda ci się. Masz tak spięta dupę, że wyglądasz jakbyś miała wykitować.

— Zawsze jest taka szansa. — Uśmiechnęła się smutno i oddała mu butelkę.

Nastąpiła cisza. Zza drzwi dochodziły dźwięki oklasków. Ktoś coś mówił bardzo powoli, ale z wyraźnym entuzjazmem, jednak słowa były zatarte. Został z nich wymazany cały sens. Pozostał tylko niezwykle dostojny dźwięk.

— To normalne, że czujesz strach, ale nie zapomnij, co ci mówiłem. Jesteś tą, na którą czekali. Na ten jeden moment zapomnij o Ioonaksię. Jesteś Arche. 

— Jestem Arche — powtórzyła.

— I tego się trzymaj. — Poklepał ją po ramieniu.

Ioonaksa skupiła wzrok na jego oczach. Lśniły się w półmroku. Był przerażony zupełnie jak ona. Miała więc na swoich barkach nie tylko własne życie, nie tylko wiernych i całego Aksolotla, ale również Amestusa. Tego, który miał być tylko pośrednikiem, a został rozjemcą.

— Powinnaś częściej patrzeć się prosto w oczy. Myślę, że twój wzrok może naprawdę wiele — wyszeptał do niej.

— W oczach widzę tylko ciemność — odpowiedziała zmieszana.

— Czyli właśnie to, co powinnaś. 

Po tym wstał i odszedł, zostawiając za sobą otwarte drzwi. Co to właściwie miało znaczyć? Że widzi to, co powinna? Czyżby Amestus również wierzył, że każdy pochodził z czerni i miał w sobie jej cząstkę? Że źrenica była tunelem do wnętrza każdego człowieka? Że czerń, przed którą uciekamy, jest najbardziej niekochaną wersją nas samych?

— Zmienię ją — szepnęła do siebie, przywołując z pamięci pewien napis. — Zmienię ciemność w życie.


10


Wyrocznia wracała z obiadu samotnie. Atna od razu po zjedzeniu pobiegła do Aksolotla pogrzebać przy sprzęcie. Ta dziewczyna działa pod wpływem chwili, a to nigdy nie przynosiło dobrych skutków. Mimo to Wyrocznia nie chciała jej zatrzymywać. I tak by się jej pewnie nie udało. Jebło ją, tak jak jej braciszka. Po kilku przemyśleniach zrozumiała jednak, że tkwiła w błędzie. Oni zwariowali na dwa różne sposoby. Arth popadł w obłęd niemal od razu, psychoza zadziałała jak dobrze zmieszany drink. Atna wariowała powoli. Wyrocznia widziała to w jej oczach. Z każdą minutą była w coraz większej desperacji, gotowa chwycić najostrzejszej brzytwy, wszystko byle tylko wyciągnąć brata z bagna. I to właśnie dlatego miłość powinna zostać zdelegalizowana.

Szła powoli krętymi uliczkami, choć podskórnie czuła, że powinna spieszyć ruchy. Gdzieś się coś wydarzy. Wielkie coś dla małego kogoś. Tak szeptała elektronika. Każdy odpalony holowizor, wygaszony morph, powykrzywiane latarnie i światła uliczne. Każdy kąt mówił tylko o tym, że ktoś będzie jej potrzebował. Że to czas wyruszyć w górę rzek do źródła poznania, ale nie swojego. Ciemnego kogoś. Niebezpiecznego kogoś. Tego, którego oczy zmieniają kolor jak pierścień nastroju.

Gdy doszła do bazy nie zdziwiło jej, że czekał tam na nią. Był spięty, ale inaczej niż wcześniej. Asfena widziała zarys bicepsów na jego przylegającym topie ubrudzonym jakimś złotym proszkiem. Czyżby Aura naznaczyła go dla niej? Wskazała — oto ten, którego zbawić musisz, bym w pełni ci wybaczyła? Tak, zdecydowanie o to musiało chodzić. Złoto nie było tylko kolorem bogactwa. To przede wszystkim barwa smutku i wyrzeczeń. Odkupywania win i dlatego właśnie dlatego najlepiej współgrała z winną czerwienią.

— A-a-aura… — zaczął Sześć.

— Wiem. Pora poskładać ci przeszłość do kupy. 

Zeszli w milczeniu do podziemnego parkingu. Myśli Asfeny krążyły wokół widma przyszłości. Czy te elektryczne szmery naprawdę szeptały o Sześć? Czy ten dzień naprawdę miał być tak ważny? Pytania nie prowadziły do odpowiedzi, więc skupiła się na rzeczywistości. Widziała osobliwe obrazy na ścianach parkingu. Brudne, żółte pasy przecinały dziecięce bohomazy. Krzywe kwiaty, pszczoły i grzyby atomowe. Asfena poczuła nostalgię za zabawami, których nigdy nie doświadczyła, a które zawsze chciała robić. Zwolniła na chwilę przy czarnym grzybie atomowym. Pomyślała o tym, że to ona mogła go narysować. Że gdyby tylko przyszła na Ziemię w lepszej rodzinie, jej świat wyglądałby o wiele lepiej. Że cały wszechświat to tak niesprawiedliwy twór, a każdego człowieka wypełnia gorycz i strata. Od czubka stóp, po ostatni włos na głowie, człowiek złożony był ze smutku. Łez wylanych przez jego przodków i tych, których sam sprowadzi na ten świat. 

Wariatka. Asfena strzeliła sobie mentalny policzek. Coraz częściej łapała się na ciemnych myślach. Zwalała to na starzenie się. Na to, że zbyt mało sypia. Próbowała oszukać samą siebie, choć dobrze znała prawdę. To przeszłość, którą kiedyś wyrzuciła, teraz powracała jak bumerang. Wyrocznia bała się, że upadnie od uderzenia, że gdy przyjdzie moment całkowitej konfrontacji z demonami. Wrócą wszystkie zmartwienia, że nie została matką dla Aury. Że zaprzepaściła wszystkie szanse na wyjścia z tego bagna. Że zmarnowała zdolności. Że nigdy nie wróciła z lekami do matki umierającej w namiocie w obrzydliwie ciepłe lato. Że wszystko, czego dotknę, zamienia się w gówno.

— Kiedy byłam mała, bardzo bałam się cichych nocy — wyszeptała, kiedy już wyjechali z parkingu.

Sześć zwolnił i spojrzał na nią. Chyba liczył na cichą podróż. Cóż, znów za dużo sobie nawyobrażał…

— B-bo kocha-asz hałas?

Asfena pokręciła głową, obserwując rozmazane światła szyldów sklepów.

— Kiedy jest hałas, wiesz, że jest bezpiecznie. Podobno miasta działają podobnie, jak kiedyś działały lasy. Wiesz, u nas klaksony to śpiew ptaków, zawodzenie psów to wycie wilków, a podmuchy wiatru to szelest drzew. Gdy świat milknie, nadchodzi niebezpieczeństwo. Kiedyś, w trakcie takiej cichej nocy próbowano uprowadzić mnie i mamę. Uciekłyśmy, ale namiot przepadł, a z nim wszystkie rodzinne pamiątki i moje zabawki.

— Cisza jest niebe-e-ezbieczna.

— Nie o tyle sama cisza, tylko to, co się w niej ukrywa.

Najpierw wyjechali z centrum Labiryntu. Później przecięli dzielnice Skier. Asfena wbiła wzrok gdzieś daleko. Skupiła uwagę na otoczeniu dopiero, gdy dojechali na peryferia Skier, w których nigdy nie postawiła bosej stopy. Przejeżdżali pomiędzy pięknymi rezydencjami. Uderzyła ją od razu ta przestrzeń. Niedorzecznie wolnej przestrzeni. To było nawet trochę zabawne, że gdzieś tam w Labiryncie gospodarowało się każdy wolny skrawek, chociażby na dziesiątym piętrze, a tu? Niskie, wolnostojące domy przypominające te sprzed setek spokojnie drzemały. Wyrocznia widziała kiedyś podobne, w jednym ze wspomnień jakiegoś mężczyzny. Nie, wspomnień to za dużo, było to prosta myśl o jakimś filmie, w którym takie budowle nazywano rezydencjami plantatorskimi. Niechlubnym pomnikiem przeszłości, w której każdy człowiek był niewolnikiem. Asfena uniosła nieznacznie kącik ust. Chyba niezbyt wiele się zmieniło do tej pory.

Sześć zjechał w ciemniejszą alejkę. Przy drodze dogorywało kilka wysuszonych drzew. Wtedy Asfena zauważyła zniszczoną bramę i posępny budynek gdzieś w oddali, pośród nieskończonych pasm różanych krzewów. 

— Je-e-esteśmy na miejscu — rzucił ponuro Sześć.

Wysiadł. Jednym mocnym ruchem rozsunął bramę. Stare pręty zaskrzypiały, ale był to przyjemny dźwięk. Oto Asfena miała wejść do rozpadającej się przeszłości Sześć. Kręciło ją w tym wszystko. Trupy w ogródkach i szafach. Możliwy brak kontroli kompana. Niepewna przyszłość… I cisza. Ta wszechogarniająca. Tutaj, gdzieś na uboczu ciasnych i głośnych dróg. Gdzieś w miejscu, które sam bóg wolał omijać wzrokiem. Ta cisza sprawiała, że Asfena była sama w swojej głowie. Śmieszyło ją, jak pusto tam jest bez wszystkich szmerów, bez informacji. Wtedy zakuła ją prawda. Bez bycia cyberwiedźmą byłaby nikim.

Sześć rozejrzał się. Wyglądało na to, że nic szczególnego nie zauważył. Szybko czmychnął do auta. Dalej jechali już powoli. Uważnie. Sześć nerwowo spoglądał na obraz z tylnej kamery auta. Asfena chłonęła otoczenie. Nigdy nie widziała tak dziwnego miejsca. Nawet w trakcie podróży w górę rzek myśli. Wszędzie rosły ciernie, ale bez kwiatów, posępne klejnoty na głowie matki natury, założone jej przez ludzkość. Po co ktoś miałby tyle tego sadzić? Spojrzała wymownie na Sześć.

— Kie-e-edyś to miejsce wyglądał- i-inaczej. Bez ogrodnika jest tu t-t-trochę…

— Upiornie — dokończyła.

Pokiwał zgodnie. 

Dom rodzinny Sześć po chwili przybrał namacalnych kształtów. Ta delikatna mgiełka nie mogła teraz zasłonić jego potęgi. Kilkupiętrowy budynek zbudowany został wiele lat przed narodzinami Asfeny. Ona to wiedziała, bez tych swoich zdolności. Jeden z jej kochanków, architekt od anorskich tajemnic, opowiadał jej o tym, że cztery grube strzeliste wieżyczki i wąskie okna są pozostałościami po dawnej osadzie na terenie południowych Skier. To tu znajdowały się domy handlarzy diamentów i posiadłości władców ziemskich. To właśnie takie miejsca szturmowali mieszczanie w trakcie buntów. Tylko dlaczego nie teraz? Dlaczego teraz ludzie nie ruszą przeciwko oprawcom? Odpowiedź znała bardzo dobrze. Teraz oprawcy mieli po swojej stronie samą boginię — drut kolczasty z wiary.

Zaparkowali na żwirowym podjeździe. Asfena z zachwytem oglądała kwiatowe ornamenty, zdobiące kolumny przed wejściem do domu. Sześć otworzył jej drzwi auta, a później zamknął z hukiem, gdy tylko wyszła. Czuła jego niepewność. Ohydny, ziemisty zapach. Wabił tych, którzy się nim żywili.

Podeszli pod wejście. Asfena obserwowała i Sześć, który walczył z zamkiem od drzwi, i jego strach. Wielką, ciemno-czerwoną chmurę wylatującą z uszu. Przez chwilę nawet chciała mu powiedzieć o tym, jakiego koloru jest jego strach, ale zrezygnowała. Droczenie go nie było najlepszym pomysłem dla ich obojga. W końcu chcieli wyjść z tego żywi.

Sześć po kilku nieudanych próbach odszedł od drzwi i wziął głęboki oddech. Potem znów tam stanął. Jednym, silnym kopnięciem wyważył drzwi. Wióry poleciały we wszystkie strony. Drzwi z hukiem upadły na ziemię

— Właź — burknął.

Asfena przeszła powoli przez wejście. Uważnie kładła stopy. Ostatnie, czego teraz by sobie życzyła, to drzazg. W środku zastała spory hol, w którym rozdzielały się drewniane schody. Przejechała palcem po poręczy. Gruba warstwa kurzu została na kościstych palcach. 

— Stary flaming w abażurze! — krzyknęła niespodziewanie Asfena.

W odpowiedzi zahukało echo, kilka razy powtarzając zdanie, co sekunda rozmywając jego sens. Po chwili całkowicie ucichło. Jeśli ktokolwiek był w środku, już wiedział, że nie jest sam.

Sześć spojrzał na Asfenę pytająco, z lekką irytacją.

— Zawsze tak robiłam, jak chodziłam z dzieciakami z obozu po opuszczonych budowlach. Wiesz, tak, żeby wszyscy menele nas nie wystraszyli.

— Nie-e-epotrzebnie. Tutaj nikogo nie ma. To prze-e-eklęte miejsce.

Aż dziw brał Asfenę, gdy przemierzała gabinety pełne starych książek i zakurzonych luster. Brał ją pomiędzy pustymi korytarzami i w ciemnych składzikach. Po jej głowie galopował dobrze znany ludzkości wierzchowiec — Dlaczego? Dlaczego był piękny, miał ciemną sierść i nieposkromiony charakter. Ci, co go widzieli — pytali. Więc pytała i Asfena. Nieśmiało, gdzieś wewnątrz. Dlaczego to właśnie tutaj nie uciekli wszyscy bezdomni Labiryntu? Przecież to miejsce stanowiłoby dla nich raj. Setki kątów, gdzie mogliby defekować. Dziesiątki skrytek na dragi i butelki. I wystarczająco dużo cienia, by można było się w nim spokojnie rozłożyć.

11


Spędzili kwadrans w dawnym pokoju Sześć. Stare drewno skrzypiało pod nogami Wyroczni. Musiała rozładowywać to, co siedziało w Sześć. Wytańczyć jego strach i własną ekscytację. Sprawić, że ich linie uczuć z rozgrzanych czerwieni zejdą w matowe szarości, tak, by mogli skupić uwagę na tym, po co tu przyjechali. 

Wszystkie zakurzone sprzęty były martwymi obserwatorami. Nie tliło się w nich żadne elektroniczne życie. Asfena pomyślała, że nawet naładowanie nic by nie dało. W budynku panowała zbyt duża wilgoć. Pewnie jakieś grzyby wyżarły już wszystkie zdjęcia i niedokończone notatki. Punkty w grach i zapisane filmy. Ten dom to prawdziwe cmentarzysko elektroniki. Stanowiły też dowód na to, że natura zawsze zwycięży. Przeżre wszystko, co stworzyła ludzka ręka. Zabierze surowce i na nowo uczyni z nich życie. 

— To tu masz swój początek? — wymruczała Asfena, zatrzymując przed półką z martwymi ekranami.

Sześć spojrzał na nią nieobecnym wzrokiem.

— Rytuał będzie miał sens tylko wtedy, gdy zostanie przeprowadzony w miejscu poczęcia lub narodzin. Moje zdolności są kapryśne, musisz prowadzić — wyjaśniła.

Sześć westchnął głośno i wstał z łóżka. W ślad za nim ruszyły miliony drobinek kurzu. Zawirowały, po czym zaczęły powoli opadać. Ich przeznaczeniem było czekać na następnego nieszczęśnika, który przyjdzie i odejdzie pełen rezygnacji. Który z frustracją uderzy w pościel, budząc te wszystkie małe duchy. One tylko na to czekały. By choć na chwilę wzlecieć i być bliżej zagrzybionego sufitu. By choć przez chwilę oderwać się od zmartwień bezczynności i przeistoczyć w prawdziwe anioły. Wzlecieć tak wysoko jak nadzieja, to całkiem dobre motto, jak na kurz.

Poprowadził ją na trzecie piętro. Schody były wysłużone, wystarczająco rozchodzone, by mogły w końcu ulec rozpadowi. Wyrocznia nie rozumiała, dlaczego ten dom tak szybko zmienił się w ruinę. Ile lat mógł stać opuszczony, z dziesięć? Piętnaście? Nawet dwadzieścia to przecież nie tak długo... Wtedy uświadomiła sobie, że tutaj wszystko wykonano z drewna. Tego prawdziwego, naturalnego, sprowadzanego zza Gór Wiecznego Zamrożenia. Gdyby była tu z nimi Aura, może dałaby radę wsłuchać w lamenty ściętych drzew. Usłyszeć ich ból. Przerażenie przed poćwiartowaniem. 

Przechodzili ostrożnie przez korytarz. Asfena widziała dziury w mijanych pokojach. Wielkie, niemal na całą szerokość pomieszczeń. Ten dom rozpadnie się do przyszłej Pory Wielkich Słońc, pomyślała. A szkoda, bo należy mu się szybka śmierć — eutanazja strzałem poziomującym. Ta myśl wydała jej się z jakiegoś powodu ważna. No bo przecież nie tylko ludzie zasługują na miłosierdzie. Nie tylko konające zwierzęta. Budynki również, tak, by mogły stać się podwaliną dla czegoś lepszego. By ich drzwi i okna nie dostawały obłędu od nieużytkowania. Nic nie zasługuje na taki los. Nic nie zasługuje na cichą i długą śmierć.

W końcu doszli do końca korytarza. Sześć delikatnie popchnął małe drzwi. Schylił kark i wszedł do środka. Za nim weszła Asfena, bacznie obserwując pokoik. Był ciasny, wręcz klaustrofobiczny. W rogach leżały świece, brudne od kurzu i martwych owadów. Na środku pokoju była tylko brązowa plama. Okno w kształcie koła dostarczało za mało światła, by Wyrocznia mogła dokładnie określić, czym zabrudzono podłogę. Wiedziała jednak, dlaczego to tutaj został zrodzony.

— Matka urodziła cię w tajemnicy. 

Sześć nie zaprzeczył. Zamiast tego uklęknął przed brązową plamą i zamknął oczy.

— Musisz mi powiedzieć, zanim zaczniemy, kim była twoja matka? A kim twój ojciec? Kim jest Sześć?

— To wszy-y-ystko jest tak pojebane — wybąkał. — Nie-e-e dam rady.

Asfena wiedziała, że tak będzie. Przygotowała się. Wyciągnęła z kieszeni piersiówkę i podała Sześć. Tani alkohol i miękkie narkotyki dodawały siły co najmniej połowie mieszkańcom Rewy.

— Zeruj. Nie mamy czasu na przełamywanie się. Trzeba wejść głębiej poza świadomość.

Sześć przyjął od niej niechętnie podarunek. Wypił jednym, dużym łykiem ciemno-brązową zawartość. Asfena w tym czasie zwijała loki. Przekładała kosmyki włosów, by jakoś zabić czas. Nie usiadła jednak. Musiała stać nad nim. Łapać myśli i słowa. Znaleźć klucz do naprawienia duszy i pogrzebania tego, co już dawno powinno spłonąć.

Sześć odezwał się kilka minut później, gdy mieszanka zaczęła mocno działać.

— Nie mam ojca, a przynajmniej nie oficjalnie. Jestem zrodzony z grzechu tak pojebanie dużego, że jeśli istnieje coś dalej, to mam przejebane. Sam nie znam całej historii. Moja matka miała kiedyś męża. Bogacza. Wiem też, że go zabiła. Nie fizycznie. Psychicznie. Moja matka nie potrafiła kochać w normalny, ludzki sposób. Gdy zmarł ten jej mąż, chyba widziała, że nie ma człowieka, który dałby radę ją pokochać. Wzięła więc droida. Wzięła… I to on ją zapłodnił.

Asfena stała zmrożona. Sześć powiedział to z taką rezygnacją i tak szybko. Przez moment poczuła się, jakby sama coś brała.

— Ten droid… Nie wiem, jak to możliwe. Nigdy nie dostałem żadnej odpowiedzi, chociaż myślę… Mam nadzieję, że to tylko jakiś projekt. Że zawierał ludzką spermę. W innym przypadku mógłby być to prototyp. Tylko jak robot miałby wytwarzać spermę? Przecież to nie ma żadnej historii… Czytałem pamiętnik matki. Jej pismo to najcięższy szyfr z jakim miałem do czynienia. Pamiętam tę stronę, gdy zrozumiała, co właściwie uczyniła. Ciąża ją przerosła. To wtedy w jej życiu zagościli wróże i inne świry z tym całym magicznym gównem. Nie wiem, co się stało z droidem, ale kiedyś, bardzo dawno, widziałem na strychu czyjąś twarz z wielkimi, czarnymi oczami. Myślę, że wtedy go widziałem. Wtedy jeszcze działał. Teraz pewnie system mu zbzikował od braku aktualizacji. Wiesz…

To było gorsze od tego, czego się spodziewała usłyszeć. Morderstwo matki to nic przy zapłodnieniu przez droida. Kim więc był Sześć? Nadczłowiekiem? Prawdziwym, pierwszym cyborgiem? Brakującym ogniwem pomiędzy ludźmi a maszynami?

— Musimy go znaleźć. Go, albo to, co z niego zostało…

Sześć zerwał się na równe nogi i stanął przed Wyrocznią.

— Nie. Nie ma mowy. Nie wejdę tam.

— Musimy go tutaj sprowadzić.

Oczy Sześć z limonkowych przybrały ciemnobłękitny odcień. 

— Nie dam rady. Nie dam. Jeśli go tutaj przyprowadzisz, będę gotów. Ale nie wejdę tam. Nawet nie wiesz ile razy widziałem to miejsce w koszmarach. Nie dam…

Kurwa. Teraz nawet jej nie było do śmiechu. Nie mogła stąd ruszyć Sześć. Jego ręce drżały spazmatycznie. Usta wykrzywiały się, chciał coś powiedzieć, ale nie dawał rady. Asfena zebrała wtedy w sobie całą odwagę i powiedziała:

— Pójdę tam, ale wiedz, że nigdy nie spłacisz tego długu. 

Płakał przez chwilę. Szybko zebrał się w sobie i wytłumaczył jak dojść na strych. Droga nie była ciężka, ale świadomość, że gdzieś tam dalej mogło działać — żyć — coś nieludzkiego, przerażała ją. Co, jeśli ten droid potrafił też kochać? Śmiać się? Czy wtedy stał się już człowiekiem? Czy jak każdy człowiek miał już okazję zwariować?

Szła zakurzonym korytarzem. Zostawiała za sobą małe ślady. Podłoga skrzypiała, ale już trochę inaczej. Jakby śpiewała. Asfena poruszała struny głosowe domu. Oglądała też uważnie obrazy na ścianach, dziesiątki groźnych mężczyzn z długimi brodami. Czyżby to przodkowie męża matki Sześć? A może zupełnie losowe osoby, obrazy kupione na targu, by nadać temu miejscu wielowiekowego ducha? Właściwie to Wyrocznia miała to gdzieś, ale zawiłe myśli odciągały ją od tej gorszej. Słyszała cichy szmer.

— Masz już ponad czterdziestkę. Łapałaś morderców i gwałcicieli, więc dasz radę — szepnęła do siebie dla otuchy.

Każdy krok stawiała od tej pory niezwykle ostrożnie. Unikała niepotrzebnych dźwięków. Wsłuchiwała się w dom. Cicho trzeszczał. W rogach co chwilę dało się dostrzec szkielety przerośniętych myszy. Asfena pewnie wzięłaby kilka do mikstur, gdyby miała lepszy humor. Ale nie teraz. Teraz musiała brnąć przed siebie. Nie patrzeć na zakurzone pokoje pełne poniszczonych mebli. Widziała zarysy dziwnych urządzeń, magicznych kul, jakichś przedmiotów za ochronnymi szybami. Chciałaby kiedyś tutaj wrócić. Móc zobaczyć te wszystkie dziwy. Matka Sześć musiała zebrać tu całkiem niezłą kolekcję magicznych bibelotów. Może w cieniu starych regałów leżało coś, co mogłoby pomóc Wyroczni polepszyć swoje zdolności? Postawiła źle stopę. Drewno upiornie zaskrzypiało. Postanowiła się nie zatrzymywać.

Chwile później doszła do czarnej drabiny. Obok wisiała wyblakła tabliczka, na której ktoś laserowym długopisem nabazgrał oko. Wyrocznia zaczęła wchodzić po drabinie. Szczeble uginały się pod naciskiem, ale nie pękały. Po chwili weszła na górę. Rzuciła okiem po pomieszczeniu, ale nic nie było widać. Wyciągnęła z kieszeni latarnik, ten śmieszny, mały pilocik, który wypuszczał świecące bańki. Prezent od zakapturzonego mężczyzny, który odwiedzał często jej matkę w namiocie. W trakcie tych ciemnych nocy, gdy Asfena musiała wychodzić z obozowiska. To prezent, dzięki któremu nie czuła przerażenia krocząc ciemną drogą, bo światło było przy niej, nawet jeśli to tylko głupie bąbelki.

Kroczyła bardzo niepewnie w stronę szmeru. Bała się, ale nie tego, że umrze. Bała się losu gorszego od śmierci. Utraty człowieczeństwa. Bezpowrotnej zmiany w życiu. Co, jeśli ten droid wiedział to, czego ludzie nie mogli zrozumieć przez biologiczne ograniczenia? Co, jeśli znał prawdę na temat tego świata? I co, jeśli potrafił jednym słowem wymazać w człowieku wszystko to, w co wierzył przez całe życie?

Na strychu wszystko zakrywały brudne płachty. Sprawiało to wrażenie, że Wyrocznia kroczy po krainie duchów. Wielkie szafy przykryte szarymi całunami. Ogony wypchanych hybryd, wystające zza zasłon. Jakieś słoiki owinięte foliami tak dokładnie, że nie było jasne, czy w środku pływa nadgryzione jabłko, czy może raczej płód. 

Znalazła go na samym końcu strychu, tuż przy skosie dachu. Leżał martwy. Obok niego leżała Wszechświadomość, mały prostokątny kryształ, odpowiednik Wszechserca, z tym, że dla robotów. Asfena bez zastanowienia rozdeptała kryształ. Szmer ucichł. Wiedziała, że nie znajduje się na nim nic dobrego. Nic, co mogłoby im teraz pomóc. Nawet jeśli ktoś zapisał tam klucz do sensu życia, to nie był dobry moment na zaglądanie poza ludzką własność świata.

Wtedy uderzyła ją myśl. Ostra, niemal raniąca. To ten droid sam sobie wyciągnął Wszechświadomość. Pierwszy robot, który popełnił samobójstwo. Przerażające. To utwierdziło Wyrocznię w przekonaniu, że zakaz klonowania i eksperymentów na ludziach nic nie dał. Tak czy siak, musiał powstać nowy gatunek. Człowiek z maszyny. 

Z tego, co kiedyś zwano Matrycą Wszechświadomości, Wyrocznia wyciągnęła najlepiej zachowany fragment. Krzywy kryształek. Schowała go do kieszeni. Nie uważała, że Sześć należy się odpowiedź. Raczej myślała, że należy mu się zadośćuczynienie. Oddanie choć jednej perły z królewskiego skarbca. 

Ciągnęła ciało droida, ignorując hałas, który przy tym robiła. Dom skrzypiał w odpowiedzi. Śpiewały stare rury i szkielety, które nieuważnie miażdżyła Wyrocznia. Nie wyłączyła latarnika. Dookoła cały czas fruwały świecące bańki. Umysł miała pusty, gotowy na to, co miało nadejść. 

Tułaczka nie trwała długo. Po kilku minutach doszła to pokoju, w którym nieruchomo siedział Sześć. Poprosiła go, żeby zamknął oczy. Wciągnęła droida do środka i postawiła przed Sześć. 

— Kiedy Wielka Macka powołała Arche do stworzenia tego świata, dała jej wolną rękę. Macka pragnęła tylko tego, żeby było tu wystarczająco dużo ciemności, by mogła wniknąć w każdy kąt — zaczęła recytować Wyrocznia, starając się zagłuszyć skrzypienie droida.

— Co-o to ma do rzeczy? — wydukał, nie otwierając oczu.

— Dużo, słuchaj dalej — syknęła i stanęła tuż za nim. — Gdy Arche wyprowadziła życie z węglowych jaskiń, Wielka Macka miała jeszcze jeden warunek. Ten świat za podstawową wartość miał obrać walkę, wieczne starcia o istnienia, a to po to, by wszyscy mogli opuścił ten świat. Ale Arche uczyniła coś jeszcze. Coś, o czym nie mówi się na kazaniach. — Wyrocznia zaczęła masować bark Sześć. — To wojna. Bogini stworzyła dla każdego rozumnego stworzenia wojnę z samym sobą. W głowię. W najbardziej intymnym kącie człowieka. I jest to wojna, która albo człowieka uwolni, albo pogrąży raz na zawsze. 

— Wię-ę-ęc dziś ja będę walczył? — wrócił do stałego jąkania.

Asfena automatycznie pokiwała głową. 

— Tak, ale nie sam. Widzisz, taka wojna nadchodzi sama. My dzisiaj wywołamy ją sztucznie. To wbrew naukom kościoła… Co jeszcze bardziej mnie nakręca — zachichotała. 

Sześć spiłą się. Wyrocznia wbiła mocniej palce w jego tors. 

— Ale jest jeszcze coś, czego mi nie powiedziałeś. Widziałam to w twoim ostatnim śnie. I myślałeś o tym, gdy piłeś kawę wczoraj. — Asfena zbliżyła usta do jego ucha. — Przepowiednia — wyszeptała.

Sześć odwrócił się w jej stronę i otworzył szeroko oczy. Nie były limonkowe, raczej bladozielone, niemal szare. Kolor wypalonej trawy.

— Z nieczłowieka zrodzony, nieczłowiekiem zostanie. Czuć od niego śmierć, mordu pożądanie. Nim sześciu zabije, sam sześcioma się stanie. Człowiek nie będzie człowiekiem. Tylko popiół pozostanie.

Po tym zajął pierwotną pozycję i zamknął oczy.

Wyrocznia stała tak przez chwilę, wciąż unosząc palce. Przepowiednia. Ta, która usłyszała matka Sześć przed jego narodzinami od jakiegoś wieszcza… I to imię. Teraz wszystko łączyło się w logiczny wzorzec. Bogowie, wszędzie bogowie. Na tym świecie nie da się od nich opędzić! Ale w tym żyło jednak coś więcej. Sześć nie był bogiem ludzi. Był bogiem tych, którzy tworzyli współczesny świat. Morphów, automatycznych szoferów i ekranów myślowych. Miast i podziemi.

Wtedy spanikowała. Zobaczyła w Sześć zagrożenie. Kogoś, kto mógłby wykorzystać chaos związany z zejściem nowej bogini i wyprowadzić roboty na ulice. Odwrócić role. Wejść we współpracę z Wielką Macką i raz na zawsze pożegnać węglowe życie. Nazwę go bestią i bestią się stanie.

Świecące bąbelki przywołały ją do trzeźwego myślenia. Sześć nie był bogiem. Co najwyżej nieudanym eksperymentem, ale najprawdopodobniej zwykłym człowiekiem. To ta jego matka mieszała wszystkim w głowach. Jej duch wciąż tu krążył. Asfena czuła go. Wysoka dama obłędu w ogromnym kapeluszu. Przechodziła od umysłu do umysłu, siejąc zwątpienie i przerażenie. Wypuszczając powietrze, Asfena wyrzuciła ją raz na zawsze. Tak, jak to się powinno robić z trupami.

— Myśl o tym, co już minęło. Przywołaj ból. Pamiętaj krzywdę — wyszeptała, masując mu skronie.

Asfena weszła w głowę Sześć. Widziała jego matkę. Widziała, jak zamykała Sześć na strychu. Widziała martwe koty w salonie. Widziała strach w oczach wielu. Widziała też wróżbitów. Jeden za drugim, stojący w równym rządku. Czekali na swoją kolej, by zdjąć przepowiednią, chociaż lepiej byłoby nazwać to klątwą. Gdzie wypływało źródło? Asfena weszła głębiej we wspomnienia. Widziała pamiętnik i sekret matki. To, że rozbiła małżeństwo milionera. To, że nawiedzała ją pewna wiedźma. Asfena poczuła przypływ złości i mocy. Coś z wnętrza Sześć przechodziło do jej żył. Czysta nienawiść. Trucizna i nektar bogów. Uczucie dające władzę, które spaliło niejedno imperium.

— Spal — wydukała. — Spal suknie matki. Spal wszystkie kości zwierząt, które zabiłeś w trakcie szałów. Spal węgiel i odródź się na nowo.

Wtedy Sześć wstał. Podniósł drioida. Zaczął go dusić. Później wyrwał mu głowę i pastwił się nad resztą zardzewiałego ciała. Miażdżył każdą śrubkę. Bił tak mocno, że niezagojone szwy pękały. Pękało też coś w nim. Z tym każdym uderzeniem. Gdy skończył, zapłakał i przytulił kupkę złomu. Asfena dostrzegła w tym coś więcej niż zwykły gest pojednawczy z przeszłością. Widziała w tym dziwny rodzaj bliskości — przytulenie w bezpieczne, ojcowskie ramię.

Asfena tylko stała z boku i masowała czoło. Próbowała analizować zachowania Sześć i to, co miało miejsce w jego głowie, ale z każdą chwilą było to coraz trudniejsze. Znów słyszała szmery, choć na początku myślała, że to tylko dźwięk tłuczenia tego droida. Z czasem jednak szmery przerodziły się w głośne pomrukiwanie. Odgłos setek elektronicznych cykad podnieconych czymś w cyberstrefie. Coś się właśnie działo i to ją przeraziło, bo słyszała to wyraźnie, tutaj, na tym odludziu. To wielkie coś, co miało nadejść to nie oczyszczeniem Sześć. Gdzie mogła być bardziej potrzebna? Jak wielkie wydarzenie mogło przyćmić odkrycie tak mrocznej rodzinnej historii? I choć nie wiedziała, co dokładnie się zdarzyło, nie miała wątpliwości, że to właśnie dotyczyło bogini. 

Nie chciała przerywać Sześć, ale nie miała wyjścia. Chwyciła go za ramię i spojrzała prosto w oczy. Były limonkowe. Przytulił ją bez namysłu. Asfena poczuła coś mokrego na plecach. To łzy. Niechętnie wyszeptała:

— Musimy wracać. Przeszłości już nie ma, a co do przyszłości, to właśnie teraz się pisze.


12


Ioonaksa wyszła ze składzika. Usiadła na popękanym murku tuż obok korytarza. Przed sobą miała przyciemnianą szybę, a za nią setki ludzi. Podnieconych. Zdenerwowanych. Niepokornych wobec władzy, bo przecież najprawdopodobniej brali właśnie udział w czymś nielegalnym. Przyszli tu dla niej. Nie, nie dla mnie. Przyszli dla Arche. 

Później przyszła Albina. Pociągnęła Ioonaksę w głąb kościoła, nie mówiąc nic. Brnęły w ciszy długim korytarzem. Ioonaksa z zaciekawieniem obserwowała obrazy i gobeliny na ścianach. Gościły na nich skrzydlate istoty, hybrydy ludzi i kruków. Jakieś humanoidy ze złotymi kółkami nad głowami. Wielka Macka obejmująca każdy wolny kąt.

Weszły do ciasnej sali, w której nie było nikogo. Nie było tam też żadnych obrazów, mebli, tylko gołe czarne ściany. Jedynie na suficie błyszczała samotnie gwiazda. To tutaj kapłani musieli kontaktować się ze swoim bogiem. W kompletnej ciemności, z Arche nad głową. I oto jestem, pomyślała, a jej twarz spowił smutny uśmiech.

— Teraz słuchaj — powiedziała Albina, poprawiając kombinezon Ioonaksy. — Tu masz słuchawkę. — Wcisnęła jej do ucha kuleczkę. — Będziesz tam słyszała to, co powinnaś powiedzieć, ale pan Altar powiedział, że jeśli coś dobrego wpadnie ci do głowy, to nie bój się mówić. Ludzie potrafią uwierzyć w największe głupoty, jeśli odpowiednio im je sprzedasz.

— Więc jak powinnam to sprzedać?

— Wiarą w nich, a przede wszystkim w siebie. Gdy usłyszysz mój głos, wyjdź przez te drzwi i podejdź w stronę ołtarza. Patrz na ludzi z miłością — szepnęła, po czym ostatni raz wyprostowała wszystkie zgięcia na kombinezonie i ruszyła w stronę wyjścia. — Pamiętaj, prawdziwa jak nigdy wcześniej — rzuciła na odchodne.

Być prawdziwą, świetna rada, nie ma co.

Ioonaksa czuła, jak stres znów wraca. Jakieś dziwne drobinki przepływały żyłami do każdej kończyny i zaczynały wibrować. Ręce drżały tak, że nie mogła nic chwycić. Tylko dlaczego? Czego mogła obawiać się ona — zbawczyni? Odpowiedzialności. Oto przyszło jej dopełnić przeznaczenie. Zagrać rolę, dla której została stworzona. Zagrać boga i wziąć na barki wszystkie grzechy świata.

Z głównej sali wiatr przywiewał echa przemowy Altara. Jego głos brzmiał niezwykle podbudowująco i młodo jak powiew wiosny. Ioonaksa żałowała, że nie mogła wsłuchać się w słowa, które wypowiadał. Może podłapałaby wtedy jakieś chwyty jak przekonać do siebie ludzi. Wtedy narosła w niej frustracja, że to wszystko dzieje się za szybko, że za dużo od niej wymagają. Żaden normalny człowiek nie byłby w stanie przetworzyć tak wiele informacji, jakie miała przez te dni świadomość. Problem w tym, że ja chyba nie do końca jestem człowiekiem.

Altar skończył przemawiać, a głos ze słuchawki kazał jej wyjść. Przywódca Aksolotla minął Ioonaksę w drzwiach. Poklepał ją po plecach. Może zaczął dostrzegać w niej człowieka? Nie, na pewno nie. Nadal widział w niej szansę, dla której lepiej być miłym. Szansy w końcu mają to do siebie, że lubią przepadać. Więc wyszła, by wykorzystać swoją. 

Minęła rząd płonących świec. Ich ciepło przypomniało Ioonaksie noce na Anor, gdy czekała aż cały wosk spłynie na kamienne posadzki. Później weszła za ołtarz. Poprawiła mikrofon. Wzięła bardzo głęboki wdech. Czuła, jak do płuc wpływa dym z kadzidelnicy, kilka nieopatrznie wypowiedzianych modlitw i nadzieja, ta najprostsza, ale zarazem najsilniejsza. 

Spojrzała na salę. W pierwszym rzędzie siedziały dzieci, które z otwartymi ustami wskazywały na Ioonaksę. Były ubrane w jakieś łachmany, podarte i brudne szmaty. Niektóre z nich blade jak kreda, inne lekko zielonkawe. Ioonaksa miała niemal pewność, że z każdym z nich było coś nie tak. Amnestia miała znacznie żywszy kolor skóry. Te wyglądały jak małe rozkładające się trupy. 

Dalej siedzieli ich rodzice z rozłożonymi w modlitewnym geście dłońmi. Spoglądali na nią ukradkiem, tak, by nie sprawiać wrażenia zachłannych. Byli to ludzie pokorni, którzy naprawdę w nią wierzyli. Kto wiedział, może potrafiliby nawet za nią zginąć?

Za nimi stali ludzie Altara. Uzbrojeni od stóp do głów, z odwróconym A na kaskach i czymś jeszcze… Ioonaksie zdawało się, że każdy z nich ma medalion w kształcie gwiazdy, której złote promienie są mackami. Musiało to świadczyć o tym, że również byli wierzący, albo przynajmniej o tym, że chcieli dobrze wypaść na materiale. To wszystko nagrywano bardzo skrupulatnie, Ioonaksa nie wątpiła w to ani przez sekundę. Tuż przy ścianach fruwały niewielkie maszyny. Przypominały owady podglądające po cichy życie wielkich mieszkańców komnat.

Na samym końcu siedzieli staruszkowie. Wlepiali bezwstydnie wzrok w Ioonaksę, jakby to stanowiło zadośćuczynienie całego zła. jakie doznali w życiu. Większość z nich miała protezy wykonane ze śmieci, stare barierki służyły do podpórki, a pręty za kikuty brakujących kończyn. Brudni, ze zmarszczkami tak głębokimi, że śmiało możaby tam schować monetę, wzbudzali w Ioonaksie litość. Miała ochotę do każdego z nich podejść i po prostu przytulić.

— Na co czekasz? — zabrzmiała wrogo Albina ze słuchawki.

Sama nie wiedziała, na co czekała. Stała tak po prostu. Nie mając pewności, czy lepiej jest przemówić, czy zniknąć w cieniu. Więc trwała w tej próżni. Zawieszona pomiędzy tym, co miało już miejsca, a tym, co dopiero miało nadejść. Niepewna wszystkiego. Niepewna nawet tego, czy na cokolwiek czeka. Wtedy przysunęła się do mikrofonu.

— Na nikogo nie czekam — szepnęła. — Ani wy nie czekajcie. Nie warto — dodała, po czym odwróciła się.

Niemal czuła, jak wściekły musi być Altar. Usłyszała w słuchawce tylko krzyk furii i straciła połączenie. Ktoś rozwalił mikrofon. Czyżby nawet Albinie puściły nerwy? Wtedy uderzyło ją to, że tym sposobem mogła przekreślić szanse tych ludzi na lepsze życie. Że śmierć Amnestii i wiara Zarannej poszły na marne. Że nigdy nie spędzi nocy z Kresową pod rozgwieżdżonym niebem. Odwróciła się więc w kierunku ludzi i połknęła wraz ze śliną całą niepewność.

— Nie jestem tu po to, żeby was zbawić, bo zbawić możecie się tylko i wyłącznie sami każdym okruchem dobra. Każdym zamanifestowany aktem miłości. Ja jestem tu po to, żeby dać wam do tego możliwość. Zmienić coś. — Zrobiła przerwę, po czym kontynuowała. — Czekaliście zbyt długo na znak. Widzę wasze twarze, głodne, ale pełne nadziei na lepszy czas. Wiedźcie, że on nadchodzi. Jest już tuż za rogiem. Jest już… — przerwała na moment, bo coś wybiło ją z rytmu.

Spojrzała na dzieci. Wśród nich dojrzała jedno bez nóg, stojące tylko dzięki dwóm prostym protezom, choć łatwiej byłoby je nazwać patykami. Chłopczyk ten miał w oczach łzy. Ioonaksa nie wiedziała, czy szczęścia, czy rozpaczy. Czy cieszy się na wieść o lepszym jutrze, czy płacze, bo wie, że go nie dożyje? Zdjęła mikrofon z podtrzymywacza. Zeszła do chłopczyka. Roztarła łzy po brudnej twarzy. Nagle dostrzegła w nim Amnestię. Każde dziecko miało w sobie jakąś jej cząstkę. Niewinność. Momentalnie oczy Ioonaksy tez się zeszkliły.

— Miałam przyjaciółkę, która też pochodziła stąd, z Labiryntu. Była taka sama jak wy. Mała. Bezbronna, ale w sercu waleczna. Miała w sobie nadzieję. Podarowała mi ją. Uwierzyłam dzięki temu w ten świat. W to, że cała magia jeszcze nie zniknęła. — Zaczęła głaskać chłopczyka po twarzy, a wzrok wbiła w ludzi przed sobą. — W to, że od gazu po ciało stałe wszyscy jesteśmy ludźmi. I należy się nam — szybko poprawiła narrację — wam, wszystko to, co ludzkie. 

Ioonaksa przyłożyła czoło do czoła chłopca, tak, że zetknęli się nimi. Wtedy on wyszeptał jej swoje imię — Liljan. Ioonaksa ucałowała go i odsunęła się. Czuła, że jej twarz została ubrudzona potem chłopca, jednak nie wytarła tego. Teraz należała do nich. Ludzi, których żywot określono jeszcze przed ich narodzinami.

— Są wśród was tacy, co chcą, byście się bali. To ci, którzy wykorzystali mój obraz przeciwko wam przez dziesiątki lat. Bo tam w Metropolu nie ma Wielkiej Macki. Tam jest tylko wielki kłamca, a jego imię to Samotwór.

Przez salę przeszedł nerwowy szmer. 

Ioonaksa skupiła teraz na sobie wzrok nawet tych, którzy udawali, że są poza tym wszystkim. Żołnierzy, oświetleniowców, a nawet Aury, która stała z boku z jakąś wysoką kobietą przy jednym z filarów i uśmiechała się do niej szeroko. To tylko utwierdziło Ioonaksę w przekonaniu, że dobrze jej idzie. Postanowiła więc wrócić do chłopca i zadać mu pytanie.

— Czego się boisz?

Chłopiec zerknął na nią zawstydzony.

— Ciemności.

Ioonaksa uśmiechnęła się i znów pogłaskała go po twarzy.

— To nie ciemności powinniście się bać. Byłam w jej samym sercu i wiem, że można ją pokonać. Dla takich jak ty tu jestem. Dla takich jak ty zmienię ciemność w życie. 

Wtedy znowu przytuliła chłopca, trochę już z przymusu, by dobrze wypaść. I chyba udało jej się, bo w powietrze wzleciały setki głosów. Każdy z obecnych zaczął śpiewać pieśń. Ona nie miała słów. Zbudowana z prostego pomruku, zachwycała. Ioonaksa poczuła się niezwykle mała przy tym dźwięku tysiąca krtani. I patrzała po twarzach. I znów zaczęła płakać, a te łzy zabarwione były czystym wzruszeniem i poczuciem jedności. Połączeniem z tymi wszystkimi wiernymi, zupełnie jakby byli zaplątani w tą samą sieć męczeństwa. Każda tragedia zaprowadziła ich wszystkich tutaj by wypełnić przeznaczenie. Przypieczętować zejście Arche. Nie bogini ludu, a bogini z ludu.

Wtedy inny dźwięk przeciął powietrze. Strzał. Jeden. Potem trzy. Ktoś wyważył drzwi z portalem. Pojawiły się huki i błyski. Ludzie jeszcze przez chwilę mruczeli, jednak gdy zobaczyli latające koktajle zapalające, szybko przestali. Zaczęła się symfonia krzyków rozpaczy. Gobeliny zaczęły płonąć. Starsi z dalszego rządu zaczęli padać martwi. Ich krew szybko pochłaniała białe kafelki. Ioonaksa odruchowo runęła na ziemię. Poczuła czyjąś rękę na swoim karku. To Amestus. Pociągnął ją w stronę korytarza, którym przyszła. Wtedy na moment odzyskała pełną świadomość. Szok ustąpił sprzeciwowi. Nie mogła pozwolić Liljanowi zginąć. Nie mógł dołączyć do Amnestii.

Ioonaksa wyrwała się z objęć Amestusa i pognała do chłopczyka, który jako jedyny siedział spokojnie na ławeczce. Chyba cały czas był w szoku. Fala krwi dotarła do jego kikutów i ubrudziła je. Ioonaksa mocno przytuliła go i pognała w stronę Amestusa. Strzały leciały na oślep. Jeden musnął jej włosy. Usłyszała tylko świst, jak przecina powietrze. Wszędzie biegali ludzie, a ściany płonęły żywym ogniem. Nie wiadomo kto był wrogiem. Nie wiadomo gdzie było bezpiecznie. Wszyscy odbijali się od siebie, a gładka fala krwi powoli sunęła w ich kierunku. 

Nagle przed Ioonaksą przebiegł płonący człowiek. Chciał ją złapać i wtedy padł martwy od strzału. Amestus go zabił. Nie wiele myślała. Ruszyła za Amestusem do pomieszczenia, w którym minęła Altara. Jej obrońca rozwalił jednym ruchem czarną ścianę. To było tajne przejście. Ioonaksa przełożyła Liljana na plecy i weszła w głąb ciemnego tunelu, pozostawiając za sobą smród palonych włosów i krzyki tych, którzy właśnie opuszczali świat.

Biegli niemal w całkowitej ciemności, ona, Amestus i ci, którzy ruszyli za nimi. Ioonaksa miała wrażenie, że goni ich ta fala krwi. Coś poszło nie tak. Czyżby Samotwór dowiedział się o tym wystąpieniu? Czy Aura jeszcze żyła? I co z Altarem? Ioonaksa nie lubiła go, ale bez niego rewolucja traciła przywódcę. Tyle niewiadomych latało jej po głowie, ale można było teraz pytać. Trzeba było biec. Ciasnym tunelem. I to ją właśnie uderzyło. Oto prowadziła swój lud do serca wszechrzeczy. Gdzieś w ciemność.

Później straciła już rachubę czasu i przestrzeni. Nie słyszała już żadnych krzyków. Pozostało tylko kilkanaście ciężkich oddechów. Niby przebierała nogami, ale nie miała poczucia, że dokądś zmierzała. Znów trwała w czerni. Na moment wystraszyła się, że naprawdę przeprowadziła wszystkich poza granice tego świata. Że oto lud wybrany stanął przed obliczem boga. Wielkiej Macki ukrytej w jeszcze większej czerni.

Pojawiło się światło. Małe, ale jednak. Z każdy krokiem było coraz bardziej intensywne. Na jego końcu Ioonaksa widziała czyjąś sylwetkę. To Amestus. Gdy do niego doszła, zobaczyła, że opróżnia małą buteleczkę i klnie sam do siebie. Miał rozcięte czoło i przestrzelony bark. Przepuścił Ioonaksę na zewnątrz i zaczął pomagać ludziom. 

Wybiegła na powierzchnię i uklękła. Liljan puścił się jej pleców i upadł na ziemię. Był bezpieczny. Ioonaksa przez chwilę walczyła z silnym atakiem kaszlu. Po chwili zwymiotowała resztki śniadania. Z tunelu zaczęły wybiegać ranne osoby. Wszyscy w milczeniu siadali dookoła Ioonaksy. Amestus pomagał tym najbardziej poszkodowanym zrobić opaski uciskowe. Ioonaksa sama bardzo chciałaby pomóc, ale nie była w stanie. Zamiast tego obserwowała ze wzgórza śmieci, jak kościół, w którym jeszcze przed chwilą karmiła nadzieją wiernych, płonie doszczętnie. Oczami wyobraźni widziała, jak każdy płomień pochłania jedno ciało. Jak trwa nierówna walka, gdzie węgiel zawsze jest na przegranej pozycji. Bo tym właśnie był człowiek dla każdej tragedii. Paliwem. Smarem, którym oblepiano koła zebate cierpienia. A najgorsze w tym wszystkim było to, że maszynę tę wymyślili sami ludzie. Na znak tego, że idą przeciwną stronę od boga. Żeby pokazać, że to oni są najgorszym żywiołem.

Płonęły wszystkie dzieci, starcy, rodzice. Płonęły gobeliny i złote figurki. Płonął też pewnie Altar i Aura. Ioonaksa słyszała krzyki i syreny gdzieś w tle. Widziała też, że jeden z dronów wyszedł cało z masakry. Nagrywał wszystko. Klatka po klatce dokumentował zbrodnie. Ale to teraz nie miało znaczenia. Nic poza tym cierpieniem nie miało już żadnego znaczenia. Znów była zbyt słaba, by uratować innych. Nie o taką boginię prosiły ich spragnione serca.

— Dlaczego? — zapytał zapłakany Liljan. — Po co to robią?

Ioonaksa spojrzała na niego niezwykle świadomym wzrokiem. Rozmazała sadzę i łzy z jego policzków i wskazała na płonący kościół, niemal warcząc.

— Oni chcą popiołu.


13


— Oni chcą popiołu — powtórzył Samotwór. 

W pokoju panowała napięta atmosfera. Wszyscy zgromadzeni przy stole wymieniali nerwowe spojrzenia. To był ruch tak zuchwały, że nawet Samotwór się go nie spodziewał. A może przeceniał Magnusa? Co, jeśli to wszystko faktycznie to tylko przypadek? Te kamery w odpowiednim momencie i ten chłopczyk… W takim wypadku robak zwany Ioonaksą był jeszcze bardziej niebezpieczny. Z każdym dniem bardziej świadomy swojego jadu.

Ekran zgasł. Samotwór wiedział, że oto została mu rzucona rękawica, że rozpoczęto wojnę, ale nie pomiędzy nim a rewolucjonistami. To wojna z czasem, o to, komu uda się ugrać więcej. On musiał przetrzymać tylko kilka dni, by wygrać. Później byłoby już po wszystkim. Żadnego cienia. Żadnej bogini. Żadnej heroxy i wyznawców. Żadnego Samotwora. Tylko światło. Przestrzeń, do której Wielka Macka nie miałaby dostępu.

— Sejstos, przygotuj strażników. Do jutra cały Labirynt ma być odcięty! Wkraczajcie tak daleko na wschód, jak to tylko będzie możliwe. Macie pozwolenie na użycie wszystkich dostępnych środków. Każdy, kto będzie choćby podejrzany o kontakty z Aksolotlem, musi zostać unicestwiony.

Krępy mężczyzna po drugiej stronie stołu pokiwał porozumiewawczo.

— Musicie wybić ich wszystkich. Spalcie tylu, ilu będzie trzeba. 

Nikt nie śmiał nic powiedzieć. Cisza była zgodą. Samotwór lubił ją. Wiedział, że ma wtedy wszystko pod kontrolą. Każdy robaczy umysł. Każdą nadgniłą myśl. Jak władca marionetek wystawiający swój pokaz.

— Teraz odejdźcie. Wszyscy z wyjątkiem Meeka. 

Tak też się stało. Sala opustoszała. Pozostał tylko ten wątły człowieczek. Blady, z tak wielkimi worami pod oczami, że Samotwór byłby w stanie uwierzyć, że został pobity. Krople potu ściekały mu z czoła jak łzy, których nie mógł z siebie wykrzesać. Zawiódł Samotwora. Nie przyniósł mu głowy Magnusa, a co gorsza, pozwolił szalonemu doktorkowi urządzić tak niebezpieczne przedstawienie. Bo to jego wina. To on koordynował ludźmi Białego Barona. To on wydał zgodę. I to on poniesie konsekwencje.

Samotwór podszedł do niego. Poczuł jego oddech. Zgniły zapach ulatywał z ust. A może to już duch ostatecznie godził się z przeznaczeniem i wylatywał powoli? Samotwora to nie obchodziło. Przejechał najdłuższym palcem po gardle Meeka. Zatrzymał się dopiero przy brodzie. Docisnął delikatnie pazur. Mała strużka krwi popłynęła po pergaminowej skórze. Meek zacisnął oczy. Nie miał odwagi spojrzeć w oczy śmierci.

— Meek, Meek, Meek… Dobrze wiesz, jak bardzo nie lubię być zawodzony.

— A-a-ale ostrzegałem, że-e to wszystko może nie wyjść. To wina Barona i łowców, a Magnus i tak jest nie-e-euchwytny — wyjąkał przerażony.

— Z Baronem porozmawiam osobiście. A co do Magnusa, to jest przebiegłym robakiem, ale każdego można złapać. Każdego można zgnieść.

Samotwór kopnął krzesło, na którym siedział Meek. Pękła prawa noga. Meek runął na ziemię. Samotwór skoczył na jego tors. Zobaczył w tych mętnych oczach czysty obłęd. Jednym prostym ruchem wbił czarne palce w gałki oczne, a później wciskał je głębiej. Meek wyrywał się tylko przez chwilę. Później już tylko leżał i wypluwał z siebie krew. Krztusił się nią, przypominał studzienkę, z której wybijała woda w deszczowe popołudnie. Krew jednak nie miała szlachetnie czerwonej barwy. Samotwór nie wiedział, że Meek był ćpunem. Więc dobrze się stało… Narkotyki to pożywka dla słabych i zalęknionych. Dla tych, którzy nie mieli wstępu na arkę zwaną Drzewostanem. Ludzki chwast. Nagle coś pękło. Samotwór przebił czaszkę Meeka. 

Wystarczy, pomyślał. Śmierć zawsze była wystarczającą zapłatą. Krew. Stygnące mięso. Tyle właśnie pozostawało z ludzi, gdy przychodziło co do czego. Samotwór odrzucił z obrzydzeniem ciało Meeka. Koniec zawsze wyglądał tak samo. Przerwanie łącza i pozostawienie bezwładnej kapsuły samej sobie, tak, by świat mógł ją strawić. I zapomnieć, zapomnieć wszystkich.

Podszedł do wyłączonego odbiornika, na którym jeszcze przed chwilą oglądał swoją porażkę. Czuł rosnącą wściekłość, ale próbował ją studzić wizją niedalekiej przyszłości. Pięknej przyszłości. Wielkiego czegoś. Bo tak właśnie ją widział — przestrzeń, gdzie nie było miejsca dla żadnego boga. Nawet Aleksis mogłaby wtedy zniknąć na zawsze. Nigdy więcej bogów. Wystarczyło tylko usunąć jednego robaka lub przynajmniej trzymać go wystarczająco daleko. 

— To nie ja chcę popiołu, Ioonakso — wyszeptał w nicość. — To ty go chcesz.


14


Atna zamknęła się w przydzielonym jej pokoju na jednym z wyższych pięter Twierdzy Aksolotla. Ściemniając szyby, pomyślała, że to całkiem sprytne, żeby ulokować ich wszystkich tutaj. Ją, Artha, Aurę, a nawet Wyrocznię i Sześć. W razie czego nie zdołaliby zbiec na sam dół. Wystarczyło więc największe problemy postawić na szczycie góry i liczyć, że mocniejszy podmuch zwieje pamięć o nich. A może to po prostu była paranoja? Tak, zdecydowanie mnie pojebało, ale na szczęście nie jestem w tym sama. Uśmiechnęła się krzywo do Artha, który nie odlepiał wzroku od morpha. Szukał jej tam. Jakiejkolwiek poszlaki. Nieopatrznie zostawionego odcisku w cyberstrefie. Atna była o krok przed nim. Głównie za sprawą trzeźwego myślenia. Po dwóch chłodniakach znacznie łatwiej zbierało się świat z podłogi.

Sprzęt od Wyroczni był trochę przestarzały. Atna obstawiała, że wiedźma wyniosła go z Rezydencji. Też musiała grać na własną rękę. Musiała na nią uważać. Ludzie zbyt pewni siebie byli niebezpieczni. Gdy popełnili błąd, brnęli w niego bez zastanowienia.Przypominali żywioł, który mógł doskonale nawodnić glebę, ale również zalać ją hektolitrami wody, zmieniając bezpieczne wyspy w dna oceanów.

Ze swojej torby wygrzebała pobitego morpha. Ukradła go tydzień temu jakiejś kobiecie na stacji metra, późnym popołudniem. Wszyscy brnęli wtedy przed siebie, żeby tylko zdążyć na swój pociąg. Atna wybrała tę kobietę głównie dlatego, że nie wyglądała na tak biedną, by nie mieć konta na Drzewostanie, i na tak bogatą, by nie chciała złapać złodzieja. Jej ofiara była najprawdopodobniej matką, czterdziestolatką z podkrążonymi oczami, zmierzającą do wagonu numer czternaście, który rozwoził życie w głąb neonowej puszczy Labiryntu. Akcja potrwała dosłownie kilka sekund. Wystarczyło delikatnie dotknąć ręki kobiety. Rzeka kolorowych ubrań płynęła dalej i znów Atna mogła łowić naiwniaków biegnących na oślep do bezpiecznego kąta. Tak właśnie działają ludzie, gdy są blisko celu. Bezmyślnie

Znów spojrzała na Artha. Był zarośnięty i wycieńczony, ale nie przestawał wertować. Atnie przypomniał się ten jeden raz, gdy samodzielnie włamała się na Drzewostan, bo jej brat leżał chory. To były ciemne czasy, gdy na zabój potrzebowała dragów. Kolejna prosta akcja, jak to mawiali wyjadacze. Weszła na konto jakiegoś typa, posprzedawała jego cyfrowe duperele z mieszkania i wypłaciła sobie pokaźną sumkę. Arth był wtedy bardzo zdziwiony, gdy zobaczył, że jego mała siostrzyczka dała sobie radę. To zdziwienie niosło jednak ze sobą coś nienaturalnego. W sztucznym uśmiechu tkwił fałsz. Atna od razu go rozpoznała. Wiedziała, że brat zawsze wierzył, że będzie dobra. Wiedział, że jej wyjdzie. W końcu była jego siostrzyczką. 

Zamknęła oczy, oddalając wspomnienia. Musiała się skupić. Chwała Arche, że tym razem miała normalny bezpiecznik. Założyła czarny kaskomost na głowę. Usiadła wygodnie na podłodze i szeptała na podbudowanie:

— Dam radę. Szczęście mi sprzyja.

Wtedy umysł przywołał mgliste wspomnienie sprzed wielu lat. Trzymała brata za rękę. Biegli przez tłum. Ktoś za nimi krzyczał. To matka. Chciała ich zatrzymać. Przeciskała się przez ludzi, ale było za późno. Arth wziął Atnę na ręce i pozostawili rodzicielkę w tyle. Atna widziała tylko kremową rękę, latarnię, do której zbłąkane dzieci miałyby wrócić. Potem płakała. Płakała nie dlatego, że zostawiła całe swoje życie za sobą. Wszystkie zabawki i pajęczyny. Płakała, bo rozumiała, co matka chciała zrobić. Że chciała ją sprzedać za lepszą przyszłość Artha. Wylądowałaby w burdelu. W miejscu, w którym małe dziewczynki traciły status człowieka. Dlatego nie puściła dłoni Artha przez następne tygodni. Miała tylko to. Wielkie i poranione dłonie, w których można było schować cały ból.

Łza spłynęła po jej policzku. Spojrzała ostatni raz na swojego brata. Spoconego, wychudzonego, z setką tatuaży na ciele. Wciskając guzik, zapragnęła, żeby bezpiecznik eksplodował i zabrał ich z tego świata. Tak, by choć jedno zakończenie było banalne, ale przy tym wiążące.


15


Spadała przez moment. Później poczuła uderzenie i powolne zapadanie się. Tonęła. To był dobry znak. Brnęła rękami w ciemnej toni. Wiedziała, że musi jak najszybciej dotknąć dna. Ciśnienie piszczało jej w uszach. Gdy dotknęła tego śliskiego podłoża, coś odebrało jej oddech. Poczuła, jak system wysysa z niej wszystkie resztki człowieczeństwa, opróżnia żyły z krwi, wygasa neuron po neuronie. Po chwili nie pozostaje nic poza zamgloną świadomością.

Wdech. Wydech. Otworzyła szeroko oczy. Była w środku. Przycisnęła ręce do miejsca, w którym powinny znajdować się płuca i głośno zakaszlała. Wypluła z siebie resztki czerni, która przez chwilę próbowała znaleźć schronienie pod kryształowymi meblami, jednak szybko została rozproszona. Na Drzewostanie nie było miejsca na prawdziwie głęboki cień. Istniało tylko światło. Wieczne i ostre. Prześwietlające każdy skrawek tej krainy, tak by nic nie mogło się tu ukryć.

Atna szybko rzuciła okiem po mieszkaniu. Ładnie. Jakby nowobogackie dupki próbowały uwspółcześnić jakiś dawno zapomniany styl. Na kryształowych regałach zalegały słoiki pełne dźwięków i zapachów. Ich podpisy niewiele mówiły dziewczynie. Skąd mogłaby wiedzieć, jak brzmi jadeitowy dzwon? Albo jak pachnie grillowany durian? Pokręciła więc głową i odwróciła wzrok.  

Sofa i fotele zostały obite jakimś błyszczącym materiałem, który przypominał Atnie rozgrzany metal. Na matowo-różowych ścianach widniały ruchome neony zwierząt i roślin. Większości z nich Atna nie rozpoznawała. Znów poczuła, że trafiła do zupełnie innego poziomu egzystencji. Z politowaniem oceniała możliwość istnienia takich istot w prawdziwym świecie. Pokręciła z politowaniem głową, gdy zobaczyła dziwne stworzenia w łaty z niewyobrażalnie długimi szyjami, jakieś komiczne ryby z wielkimi rogami. I do tego pomarańczowe przerośnięte koty w paski. Twórca powinien przestać ćpać, albo przynajmniej brać połowę.

Mieszkanie okazało się dziwnym labiryntem. Z pokoju pełnego holograficznych motyli Atna przeszła do sali przepełnionej zdobionymi wazami. Z korytarza witraży do pustej komórki. Za każdym razem, gdy już myślała, że widzi wyjście, okazywało się, że to kolejne drzwi do zdziwienia. Pokoje nie powtarzały się. Najważniejsze było brnięcie przed siebie. Tak trzeba było sobie radzić z takimi domami-dziwami. Nie patrzeć, robić swoje.

Gdy Atna weszła do ciasnego korytarza, który ozdabiały setki luster, zrozumiała wszystko. W odbiciu dojrzała małą istotę płonącą żywym ogniem. Była ognikiem. Błędnym duchem Drzewostanu. Tym, który tworzył nowe przestrzenie, pomagał rosnąć w siłę Świetlistemu Miastu. Ale jak to możliwe? Atna była pewna, że zwinęła morpha jakieś zwykłej obywatelce. Poza tym, co jeden z architektów robiłby w Labiryncie? Miała tyle pytań, ale postawiła tylko na gniew, który momentalnie spalił je wszystkie. Teraz jeszcze ciężej było wejść do tej grupy, o której mówiła Wyrocznia.

Nienawidziła luster. Te śmieszne rzeczy zawsze ją irytowały. Uwypuklały to, czego w sobie nie akceptowała. To za dużego nosa, to blizny na prawej łydce. Nienawidziła ich sposobu bycia — tego bezczelnego milczenia. Oczy luster były wiecznie otwarte. To właśnie w nich przeglądali się ludzie. Atna słyszała kiedyś legendy o tym, że gdy lustro mruga, można było uciec z fizycznej macki. Przejść skrótem do wyższego poziomu istnienia. I nawet ta głupia historyjka, która powróciła niespodziewanie do jej głowy, wywołała w niej falę wściekłości. Zamknęła więc oczy i zaczęła liczyć do dziesięciu. Gdy doliczyła do siedmiu wymierzyła precyzyjny cios lustru. Odłamki odbiły się od jej płonącego ciała. Z tego, co zostało po lustrze, uformowały się drzwi. Przemoc to zawsze dobra odpowiedź.

Wyszła na zewnątrz. Dyszała ciężko. Połączenie nie było najlepsze, ale kto by podejrzewał, że mogłoby być inaczej, skoro nadawała z samego szczytu Twierdzy Aksolotla? Metropol podobno od dawna starał się zakłócać sygnał z tamtych regionów. Ale to stanowiło też dużą zaletę. Tam była bezpieczna. W miarę. Na tyle, na ile można być bezpiecznym jako wąż w wężowym kłębowisku.

Wzięła kilka głębokich oddechów i to ją uspokoiło. Poczuła się prawie jak za starych dobrych czasów, gdy z Arthem włamywali się na konta bogaczy i niszczyli im avatary dla zabawy. Tym razem była jednak sama. Brnęła przez szambo, a im dalej była przeszłości, tym głębiej w nie wchodziła. Wtedy pomyślała, że to całkiem piękne, że ludzie cały czas potrafią jeszcze walczyć o innych. Może gdzieś tam żył też ktoś, kto wciąż walczył, bo wierzył, że warto. Warto ratować kogoś, choć ten ktoś wcale tego nie chce. Choć świat tego nie chce. Tacy jak ja zawsze działają w jeden sposób — wbrew światu.

Nie miała planu. Wiedziała tylko, że musi porozmawiać z jakimiś ludźmi i wytropić Aleksis. A gdyby nawet jej to wyszło, to sama nie wiedziała czego oczekiwać. Że niby Aleksis grzecznie przeprosi i odda jej brata? Wyrwie kleszcza szaleństwa z mózgu i zagoi rany? A może Atna jednak powinna ją zabić? Wielość możliwości nie zmieniała faktu, że jednak kluczowe było znalezienie tej kobiety. Działanie intuicyjne. Uśmiechnęła się, gdy o tym pomyślała. Arth byłby dumny.

Stąpała uważnie, patrząc pod nogi. Spomiędzy świetlistych kamieni kępami wyrastał wetiwer. Atna czuła jak rośliny smyrają miejsce, w którym normalnie znajdowały się uda. Ten wetiwer był jednak inny od tego, którego dobrze znała Atna. Ten jej porastał najbardziej nieprzyjemne miejsca w okolicy kanałów burzowych. Jego łodygi stwardniały od zanieczyszczeń, nie to, co te, które można było spotkać na Skrach. Nawet rośliny w Labiryncie nie miały łatwo. Wiele razy Atna musiała przez nie biec, kalecząc nogi. Głodne rośliny spijały krew. Jedyną rekompensatę stanowił ich zapach. Znacznie intensywniejszy od innych wetowerów rosnących poza slumsami. Korzenny ze słodką nutą krwi. Zawsze szczypał oczy, wydobywając z nich esencję smutku. Teraz poczuła to samo. Zapach nostalgii i bólu. Pomyślała, że to właśnie go powinno podawać się przed śmiercią. Podkładać pod nos zwęglony wetiwer jako ostatnie namaszczenie. Uświadomienie człowiekowi, że przekroczył już barierę bólu i nie ma czego już tutaj szukać.

Szła pod adres podany przez Wyrocznię. Starała się nie patrzeć za bardzo na innych. Humanoidy też nie zwracały zbytnio na nią uwagi. Tylko raz jakiś błędnik pokazał na nią palcem. Nie przejeło jej to zbytnio, skwitowała to w głowie tym, że pewnie to zwykły dzieciak. Skupiła myśli na czymś innym. Koncert. Pomyślała, że fajnie by było się na jakiś urwać. Arth też dawno nie miał rozrywki. Postanowiła, że gdy to wszystko dobiegnie końca, wykosztuje się na jakiś fajny pierdolnik, koniecznie chodnikówki. 

  Doszła niedługo potem. Wiedziała, że to to miejsce, choć nie sprawdzała już adresu. Po prostu stanęła naprzeciwko i patrzyła jak wryta. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziała. Pomiędzy skrzyżowaniem a potężnym filarem wieżowca nie było nic. Dosłownie. Ot czarna przestrzeń. Luka w generowaniu świata. Tak ciemna, że nawet Wielka Macka wolałaby się tam nie zapuszczać.

Po jakimś czasie Atna jednak podeszła bliżej i stanęła przed tą gładką taflą. Rozglądnęła się dookoła. Pusto. Ciekawe, że systemy nie wykryły tak wielkiej luki. Jak to w zasadzie było możliwe, że w środku twierdzy inwigilacji, Drzewostanu, komuś udało stworzyć coś takiego? Atna nie wiedziała, ale przerażało ją to. To i ten chłód, który bił od czerni. Przejmujący. Wyżęty z pierwszej kwarty księżycowego roku. Przywierający ze sobą przeszłość i wszystko to, co zamarzło w jej trakcie.

Najpierw przyłożyła rękę. Potem drugą. Poczuła mrowienie. Próbowała zrobić krok w tył, ale czerń się do niej przyssała. Atna zapiszczała. Czuła, że nogi zaczynają odmawiać posłuszeństwa. Zaczęła dyszeć, próbując zrobić cokolwiek. Wtedy usłyszała głos.

— Hasło! — rozległo się.

Przeleciała szybko wspomnieniami. Wyrocznia mówiła coś o kodzie. O przeszłości. Musiała sprzedać wspomnienie z chłodem.

— Zima siedem lat temu. Spaliśmy w pustostanie. Arth rozpalił ognisko, ale szybko zgasło. Była z nami jakaś mała przybłęda. Arth uparł się, żeby z nami została. Głośno płakała, ale przestała, gdy jej łzy zamarzły. Oddałam jej jeden koc. Miała coś ze mnie. Rano znaleźliśmy ją martwą, z kocem przymarzniętym do twarzy. Pochowaliśmy ją w namiocie w Betonowej Rzece. — Wtedy w jej głowie zaświeciła lampka. Musiała dodać formułę. — To, co zabrała zima, nie odda lato.

Na moment wróciła jej władza w nogach. Elektryczny uścisk zwolnił. Atna odeszła na krok, po czym wbiegła w czerń. 

Nie spadała. Nie tonęła. Była. Trafiła do pokoju, który do złudzenia przypominał ten, w którym kiedyś już przebywała. Ten ze stacjonarnej szkoły, zanim rodzice postanowili się pozbyć córki. Ściany były wyłożone żółtymi płytkami, a podłoga, delikatnie zakurzona, zabrudzona odciskami dziecięcych butów. Brak tylko drzwi do korytarza, na którym kwitły pierwsze miłości i przyjaźnie. Na próżno Atna rozglądała się też za oknami. To był prawdziwy koszmar każdego ucznia — klasa bez wyjścia.

W rzędach ławek siedziały jakieś czarne postacie. Ich ciała migały. To nie byli zwykli użytkownicy Drzewostanu. Atna kiedyś słyszała o Anonimsach. O tych, którzy zdołali wejść w kod systemu tak głęboko, by wyłączyć wtyczki inwigilujące i stać się prawdziwymi duchami. W końcu trafiła pośród nich — największych paranoików i hakerów.

— Ryzykownie jest mnie tu wpuszczać — burknęła, udając twardą babkę. 

— To nie ryzyko dla nas. Prędzej dla ciebie — zabrzmiał ten głos, co na początku.

Atna widziała go. Największego spośród cienistych ludzi. Stał koło holowizora, na którym wyświetlała się jej twarz. Był tak samo nijaki, jak reszta, ale biła od niego władza. I niebezpieczeństwo. Naprawdę jestem wśród ludzi, którzy mogą mnie zmienić w popiół jednym pstryknięciem.

— Jesteś głodna — kontynuował. — Głodna tego, co zwą stałością. Bezpieczeństwem. To ludzki głód. Bardzo ludzki. Jednak jest to również niezwykle niszczycielski głód — Zrobił krok w jej stronę. — Powiedz mi, Atno, jak wiele jesteś w stanie zrobić, by odzyskać Artha?

— Wszystko — odpowiedziała bez zastanowienia.

Atna usłyszała szmer i ciche śmiechy. Nic z tego nie rozumiała.

— Takich jak ty jest wielu. Walczycie z wiatrakami. Próbujecie wyciągnąć tych, których kochacie, z miejsc gdzie nie dolatuje żadne światło. I o ile większość przypadków to zwykłe uzależnienia, tak Arth nie zwariował bez przyczyny. A przyczynę dobrze znamy wszyscy.

— Aleksis — wyszeptała z nieukrywaną wściekłością. — Czym ona do cholery jest?

Główny Cień, jak go postanowiła nazwać Atna, spojrzał na holowizor. Obraz się zmienił. Widniała na nim kobieta. Jej rysy twarzy nie zdradzały wieku, choć wydała się Atnie młoda. Włosy miała ścięte w krótki bob, który delikatnie opalizował na niebiesko. Była smukła i piękna. Tak, jak mogłaby wyglądać Atna, gdyby udało jej się urodzić w lepszych sferach, gdzie operacje plastycznie nie były równoznaczne z zakażeniem kolejną mutacji HIVu czy innego świństwa, a łupież był tylko kolejnym pretekstem do żartowania z biedniejszych warstw społecznych.

— Ostatnim bogiem — odpowiedział Główny Cień.

Atna na moment zapomniała, że myśli na Drzewostanie są tak dobrze słyszalne, jak słowa w rzeczywistym świecie. Nie spodziewała się, że przyjdzie jej walczyć o brata z bogiem. Z czymś, co było ponad nimi. Poczuła w sobie moc bohaterów rodem z gier z internetu. Gdzie bogowie spluwali ludziom na twarze i tylko czekali, by zmieść ich w proch. Ale tym razem boga dało się zranić. Zabić. Wyłączyć. Wystarczyło znaleźć tylko jego źródło i odciąć go. Tyle właśnie dzisiaj znaczą bogowie. Jeden kabelek i znów jesteśmy wolni.

— Nie. Nie rozumiesz. Aleksis nie jest bogiem z tego świata. Aleksis nie jest też bogiem wiecznym. Jest ostatnim. Tym, który zakończy to, co zaczęła Arche… Ale jej nie można po prostu odłączyć.

— Każdy element można odłączyć.

Główny Cień podszedł do niej. Czuła bijący od niego chłód i smród rozkładu. Był od niej wyższy o głowę i choć na Drzewostanie nie miało to takiego znaczenia, Atna poczuła, że chce ja osaczyć.

— Element tak. Aleksis nie jest elementem. Aleksis to coś porównywalnie wielkiego do Drzewostanu.

— To znaczy, że…

— Tak, wie, że tu jesteś. I wie o nas, ale nie może tutaj wejść, bo to miejsce nie należy do Drzewostanu. 

Zrobiła krok w tył. Poczuła się jak mała dziewczynka, którą dopadli starsi chłopcy i chcą zrobić coś okropnego z jej włosami. Przerażenie, takie proste. Zawsze wdepnę w najbardziej śmierdzące gówno.

— Więc po co mnie tutaj zwabiliście? Po co mi o tym mówicie?

— Bo nie jest nam na rękę, żeby Aleksis spełniła swoje przeznaczenie. Życie w świecie, który chce zgotować Samotwór, to życie, które wyklucza nasze istnienie.

— Więc co mam zrobić? Jak przechytrzyć boga?

— W ten sam sposób jak człowieka. Aleksis jedynie sama siebie może unicestwić. Została po to stworzona. Wystarczy ją tylko złamać szybciej, zanim planuje to Samotwór.

— Czemu sami tego nie zrobicie?

— Bo nie jesteśmy tak zdesperowani, jak ty. Wiemy, że ona będzie chciała się z tobą spotkać. Usunięcie jej jest jedyną realną szansą na ratunek twojego brata.

— A Drzewostan? On się bez niej nie rozpadnie?

— Nie. On jest starszy od Aleksis. To, że ona wszystko widzi, nie znaczy, że jest wszystkim. Drzewostan bez jej nadzoru stanie się po prostu dzikim, bezpańskim miejscem. Wszystkie reguły przestają obowiązywać… Oferujemy Ci więc nasza pomoc pod każdym względem. W zamian musisz przekonać Aleksis, że jej istnienie jest problematyczne. Że jej przyszłość i tak nie istnieje, bo Samotwór będzie chciał ją usunąć zaraz po przejściu wszystkich na Drzewostan. Że jest ostatnim bogiem, który w dodatku powstał z kaprysu człowieka. — Główny Cień wrócił pod holowizor. — Nie jesteś naszą jedyną nadzieją, ale możesz być tą, która pomoże nam i zostanie za to sowicie wynagrodzona.

Atna poczuła posmak absurdu w tych słowach.

— To szaleństwo z waszej strony. I z mojej — dodała.

— I tylko szaleńcom stawiają pomniki — rzucił Główny Cień.


16


Był trzeźwy na umyśle i powoli zaczęło go to przerażać. To i ta cała pusta przestrzeń. Kilometry bezdroży, na których zalegał tylko piach oraz ruiny tego, co minęło. W takich momentach Aris cieszył się, że powstały współmiasta. Że ludzkość w swojej niszczycielskiej naturze nadal potrafiła się jeszcze zjednoczyć, by przetrwać. Czym byłby ten gatunek bez bastionów? Bez misternie utkanej sieci korelacji? Pewnie kolejną warstwą popiołu na tym pustkowiu. 

W aucie leciała Ioanna Gika ze swojego debiutanckiego albumu. Aris lubił klimat tej płyty. Mistyczny, ale też niezwykle współczesny. Jakby starzy bogowie przyszli do nowego miasta. Jakby szukali dawnych bohaterów w humanoidach z holoreklam. Aris znał tych bogów. To wszyscy ci, o których słuch zaginął wraz z wielkimi cywilizacjami. Pozostały tylko krótkie wzmianki w artykułach na porzuconych forach. Niewyraźne bohomazy na glinianych tabliczkach lub urwane zapiski na rogach kopert. Bo choć Aris wierzył w Wielką Mackę, to wiedział też o jednej niezwykle istotnej rzeczy, o sensie ciemności w każdym organie. To bogowie żyją w ludziach, nie odwrotnie. 

— Oho, dojeżdżamy — wydusił z siebie, gdy na horyzoncie pojawił się zarys czerwonej góry.

— To dobrze, bo moje uszy długo już nie wytrzymają — burknęła żartobliwie Muchołówka. 

Arisa to uraziło. Niezbyt mocno, ale jednak. To było trochę jak plaskacz od przyjaciela na zakrapianej imprezie. Delikatny, ale wymowny. W głowie pozostał niesmak, jednak szybko został zmyty kolejnymi dźwiękami harfy. Pewnie uszy tej dziewczyny doszczętnie przeżarła muzyka chodnikowa. Aris mógłby się założyć, że przez niepozorne imprezy przesiąkła tym gównem. Ale nie narzekał. Im mniej słuchaczy wyrafinowanych dźwięków, tym większa satysfakcja, że należało się do gronia wybranych. Tych, których sama Wielka Macka obdarowała złotym słuchem. Dotknęła przyssawką wewnętrznego ślimaka i uczyniła cud. Tak właśnie zrodził się dobry gust muzyczny.

Góra Amaranty rosła z każdą sekundą. Jej ostry szczyt rozdrapywał chmury. Zbite masy rozdzielały się na dwie części i odchodziły w różnych kierunkach. 

— Słyszałaś kiedykolwiek cokolwiek o tej górze? — zagaił Aris.

— Na historii — przyznała. — Że to tu zbiegła Amaranta, ostatnia powierniczka Zaginionego Zwoju Świętej Macki.

— Tak, ale to nie wszystko. Widzisz, ta góra jest dziurawa jak mózg statystycznego mieszkańca Labiryntu. Całe sieci podziemnych tuneli, podobno tak kiedyś żyli ludzie. I wiesz, co jest najśmieszniejsze? Że zwoje podobno tam są!

— Niemożliwe, to dlaczego nie są podane wszystkim? — zapytała z niedowierzaniem.

— To dosyć zawiłe. W zasadzie to komplikuje sporo o tym, co wiemy o zwojach. Wszystkie wcześniejsze, które zostały znalezione na Anor, zgodnie ze starożytnym zwyczajem zapisane zostały na korze i papirusie. Te w Górze Amaranty są namalowane na ścianach.

— A ty niby skąd to wiesz?

Aris uśmiechnął się.

— Mój ojciec był rybakiem, a oni nie siedzą tylko we współmiastach. Często rozmawiają z tymi, którzy są poza naszym bezpiecznym życiem. 

— Ale co to niby komplikuje, to, że prawdy Wielkiej Macki są malowane na kamieniu, a nie spisane na papierze czy innym gównie?

— Dużo, bo widzisz, podobno Anor też jest zapisana takimi hieroglifami. Nawet w Rewie znaleziono kilka takich punktów i megalitycznych konstrukcji, ale wszystko zostało starte przez nieuwagę i chciwość korporacji. Rząd nie może przyznać, że zaprzepaścił tak wiele mądrości, więc woli trzymać to z daleka.

— Nie wiedziałam, że tak bardzo masz na pieńku z Metropolem

— Nie mam i wolę nie mieć, ale jako osoba wierząca, która już trochę słyszała, dosyć krzywo patrzę na to wszystko. Wiesz, o co chodzi. Wierzyć, to chyba trochę znaczy też wątpić, ale nie w boga, tylko świat dookoła.

Klimatyzacja zaczęła nawalać tuż przed górą. W Aucie zrobiło się niezwykle duszno. Muchołówka otworzyła okno, jednak niewiele to dało. Arisowi średnio to przeszkadzało. U niego w domu i tak wiecznie panował zaduch, a grzejniki nadawały z całą mocą. Może to przez te ciągłe skoki temperatur — kostnica w pracy i pustynia w domu — tak często chorował na katar? Jeśli tak, to już wiedział, że powinien coś z tym zrobić. I posprzątać w końcu wszystkie zakamarki. Albo chociaż zrobić pranie. Cokolwiek, byleby nadeszła zmiana na lepsze.

These city walls our fathers built

They have crumbled now

But I can't let go


Ten fragment utkwił Arisowie w głowie, gdy lawirował autem pomiędzy wyschniętymi palami. Tu kiedyś był las lub przynajmniej oaza. Po chwili ujrzał stary, zniszczony kompleks. Krzywą kreaturę ludzkiej myśli przyssaną do czerwonej góry. Wyglądała trochę jak wampir spijający niezmąconą czerwień skały. Potwór z legend, który powstał tylko po to, by potwierdzić ich autentyczność. 

Muchołówka przyłożyła twarz do szyby. Ciekawskim wzrokiem mierzyła każdy pręt i kolumnę konstrukcji. Aris zaparkował auto kilka metrów od wejścia. Zanim wyszedł, dokładnie zlustrował ten punkt. Drzwi leżały na ziemi, rozwalone i zardzewiałe. Cokolwiek je zniszczyło, mogło czekać w mroku góry. Potwory i te z głowy i te, które naprawdę żyły na napromieniowanych pustyniach. Powyginane i blade. Schował w spodniach dwa pistolety.

Aris usłyszał tylko — Ω Θεέ Μου — i trzasnął drzwiami. Koniec muzyki. Teraz miała nastać cisza, przecinana cichym odgłosem kroków Podszedł więc do wejścia. Zajrzał do środka. Panowała tam niczym niezmącona czerń. Spoglądnął za siebie. Muchołówka szła w jego kierunku. Słońce powoli znikało za chmurami. Jeśli chcieli wrócić przed zmrokiem, musieli przspieszyć ruchy.

— Widziałeś? — zapytała, gdy stanęła z nim w mroku. — Pazury. Coś, co rozjebało te drzwi, było nieźle pokurwione.

— I niech pozostanie martwe w naszych głowach — dodał Aris.

Włączył noktowizor w oczach. Muchołówka też musiała, bo szła za nim w zrównoważonym tempie, zręcznie omijając kamienie. Tunele były ciasne i wilgotne, jednak bez malowideł. Aris pozostawał czujny. Sięgał po broń przy każdym głośniejszym stąpnięciu Muchołówki. Arisowi najbardziej przeszkadzała cisza. Pełna napięcia. Zwiastująca, że prawdziwy drapieżca już czeka, aż ofiary wejdą głębiej do jego jamy. Aris wiedział, że byli teraz zdani tylko na siebie. Pomoc przyjechałaby za późno, nawet wysłanie inteligentnej racy laserowej by nic nie dało. Na moment zatrzymał się i bez słowa wyjaśnień dał jeden pistolet Muchołówce.

Z czasem góra zaczęłą ujawniać przed nimi swoje tajemnice. Specjalistyczny sprzęt walał się po ziemistym podłożu. To był przedsmak tego, co ich czekało. 

— Idziemy tylko po informacje o Widmo. Pamiętaj.

Muchołówka przytaknęła. Nie wierzył w to zapewnienie, ale musiał to powiedzieć, choćby dla samego siebie. 

Słyszał narastające szepty. Coś o tym, że jest nieudacznikiem. Coś o tym, żeby zawrócił. I jeszcze przez moment słyszał swoją matkę, jak krzyczy. Wiedział, że to nie jest prawdziwe. Teraz nawet cieszył się z tego obłędu. Zniknęła napięta cisza. Pobrzmiewało tylko echo przeszłości i obłędu.

Czas szeptania nie trwał długo. Zamilkły, gdy Aris wkroczył do serca góry — potężnej hali przepełnionej zakurzonymi sprzętami, dziesiątkami martwych monitorów i przezroczystych basenów, w których pływały humanoidalne postacie. Poczuł się jak jeden z bohaterów starych filmów tuż przed ostateczną walką z czarnym charakterem. Czy to teraz miało wyjść na jaw, że sam Aris był jaszczurem lub innym, dziwnym mutantem? A może odkrył miejsce, w którym zbierano martwe ciała i na nowo wpychano w nie życie? 

Nie poszedł do basenów w przeciwieństwie do Muchołówki. Zamiast tego zaczął przetrzepywać stosy dokumentów porozrzucanych w nieładzie po stołach. Jego wzrok szukał tylko jednego słowa. Widmo. Zwolnił dopiero gdy zobaczył zdjęcie jakiejś dziewczynki z bardzo niewyraźnym napisem. Spróbował przeczytać go na głos i po kilku próbach w końcu wyszeptał:

— Mgła Poranna.

Osobliwe imię. Przejrzał jeszcze kilka stosów i znalazł teczkę podpisaną tym samym imieniem. W środku spoeczywał pokaźny zbiór dokumentów, zdjęć, numerów i, co najbardziej przeraziło Arisa, zębów. Podskórnie czuł, że to po to tu przyszedł, ale dla pewności postanowił jeszcze pogrzebać przy sprzętach. Wszystkie komputery, morphy i inne dziadostwa były martwe. Tylko jeden stary, zakurzony laptop dał radę na chwilę wykrzesać z siebie życie. Jego też Aris postanowił ze sobą zabrać. Wzrokiem omijał wszelkie akta, gdzie widniał wizerunek Arche. Tak z czystej ostrożności.

— Detektywie! — krzyknęła nagle Muchołówka. — Detektywie, musi pan to zobaczyć!

Aris spojrzał nieufnie w jej kierunku. Miała do tego tak sztywno nie mówić. Ale ona nie mówiła. Krzyczała! Aris szybko pobiegł przez halę do niej. Stała przy jednym z tych basenów. Twarz niemal przyłożyła do szyby. Widziała tam coś. Coś, czego pewnie nie powinna.

— Wracajmy już, chyba mam to, co chciałem.

— Tu są ludzie — odpowiedziała niezwykle spokojnie. — W tej dziwnej wodzie. Podejdź i zobacz! Tu pływa jakaś dziewczynka!

To go zmroziło. Obawiał się, że trafi właśnie do takiego miejsca. Hodowli klonów. Ale one od dziesiątek lat były nielegalne… Z drugiej strony, to miejsce wyglądało na naprawdę stare. Czyżby powstało jeszcze przed nowym ładem? A może jeszcze przed Wojną Grzybów? Tylko dlaczego zostało porzucone?

Zamarł, gdy coś poruszyło się przy jednym z basenów. Tam w cieniu, jakiś duży kształt. Aris usłyszał ciężki oddech jakiegoś zwierzęcia. Odbezpieczył broń.

— Coś tutaj jest. Podejdź do mnie. Powoli — powiedział niezwykle ostrożnie.

Muchołówka odwróciła się. Widział skupienie na jej twarzy. To go na moment wybiło. Myślał, że będzie przerażona, ale to nawet lepiej. Gdy była w połowie drogi, spojrzała w ciemność pomiędzy basenami. Coś dojrzała, ale Aris nie miał pojęcia, co to było. Odbezpieczyła broń. Detektyw zrobił krok w jej stronę. Poczuł smród mokrej sierści i wtedy zobaczył potwora.

To nie szakal. To nie był też żaden inny zwierzak, którego Aris mógłby kojarzyć, choć miał coś z kojota. Czyli te wszystkie legendy o zmutowanych zwierzętach to jednak prawda. Stworzenie miało z dobre trzy metry i kły nienaturalnie wychodzące z paszczy, tak, że nie mógł domknąc pyska. Musiał szukać ochłodzenia w basenach, bo jego brunatna sierść lśniła się od kropel. 

Muchołówka wbiła wzrok w Arisa. Nie strzeliła. Aris wystrzelił w kierunku mutanta całą serię. Trafił raz. Muchołówka odskoczyła za jeden z basenów, piszcząc, i pytając się detektywa, o to, co jest zgrane. Mutant przeskoczył metr od Arisa. Laptop upadł i dokończył żywota na wysuszonej ziemi. Huk broni ogłuszył Arisa. Ugryzł się w język i skupił. 

— Wejdź na któryś ze stołów! — krzyknął Aris.

Spojrzał na swojego morpha. Nie chciał tego robić, ale musiał. Zbił kryształ i wyciągnął gniazdo elektryczne. Później strzelił w basen za stworzeniem. Woda wylała się, porywając na chwilę istotę. Wtedy Aris wrzucił gniazdo elektryczne i podłoga rozbłysła od wyładowań. Mutant wykręcił ciało z bólu, a później zastygł. Z ukłądu nerwowego pozostały pewnie spalone nitki.

— Pojebało cię? — skwitowała to Muchołówka.

Aris spojrzał na nią, a później jeszcze raz w miejsce, w którym zdechła bestia. Mutant zniknął. Czyżby jednak przeżył. Nie. Aris zrozumiał. To kolejna schiza. Cholernie niebezpieczna, w zasadzie za taką akcję mógł zostać zdegradowany. Jego stan skupienia z breji wróciłby do rzadkiego płynu. Muchołówka podeszła do niego i spojrzała mu prosto w oczy.

— Widziała tu błękitne grzyby Asresdi, te fluorescencyjne. Ich zarodniki mieszają w głowie.

Tak, tak to nazwijmy, pomyślał.

Wtedy Aris dojrzał jedno z ciał, które wypłynęło z basenu. Wiedział, że nie powinien patrzeć, ale nie mógł się powstrzymać. To była ona. Ta, do której kierował modły każdej bezsennej nocy. Ta, która dawała mu siłę każdego poranka. Bogini. Nie dawała żadnych oznak życia. Po prostu leżała, tak spokojnie, jakby spała. I kto wiedział, może spała, śniąc o nowych ludziach do zbawienia. Aris spojrzał na Muchołówkę, by upewnić się, że oboje to widzą. Miała przerażenie w oczach. Chyba już wiedziała, że mogą żyć w kłamstwie... Albo właśnie w tym momencie zabili boga.


17


W trakcie drogi powrotnej włączył autopilota. Wiedział, że nie dałby rady sam dojechać. Rozsiadł się wygodnie i patrzył przed siebie na rosnącą farmę wiatraków. Wszystkie synchronicznie migały na czerwono. Zapraszały Arisa. Nie używały do tego słów. Ich blask, coś w tym wszystkim się ukrywało. Jakaś dziwna nostalgia. Te kolosy otoczone łuną na tle ciemniejącego nieba. Czy można było sobie wyobrazić piękniejszy koniec dnia? Tutaj, poza Rewą. W miejscu bez ludzi. Bez nadziei, ale też bez strachu. Bez przyszłości.

W pewnym momencie zmienił kurs. Muchołówka nic nie powiedziała. Zerknęła tylko na panel sterowania, nie rozumiejąc do końca, co Aris wyczynia. Najważniejsze, że milczała. To dawało jakąś namiastkę intymności. Musiała milczeć. Złączyła ich tajemnica i niepewność, czy to, co widzieli, to prawda? A czy właściwie cokolwiek, co widzę, jest prawdziwe? Aris nie wiedział. Równie dobrze to wszystko mogło być tylko kolejną wizja w trakcie narkotykowego ciągu. Za chwile obudziłby się w swoim cuchnącym mieszkaniu, cały zlany potem. Jednak póki chwila trwała mógł żyć zachwytem. Przyłożył rękę do szyby i zdawało mu się, że złapał jeden z tych świetlików nad wiatrakami. Piękny, czerwony kryształek. Serce boga idealnie dopasowane do ucha wiernego. Razem stanowili jedność.

Pojazd zatrzymał się kilka metrów od pierwszego wiatraka. Aris wyłączył auto i wyszedł. Nie spojrzał za siebie ani razu. Chciał tylko stanąć oko w oko z tym pomnikiem ludzkiej myśli. Bo oto udało się człowiekowi ujarzmić żywioł i wygiąć go do swoich potrzeb. Oto człowiek uczynił ziemię sobie poddaną. 

Wiało i to cholernie. Niezbyt długie włosy Arisa latały szarpane podmuchami. Nie mógł dobrze otworzyć oczu, bo od razu zaczynały łzawić. Wzroku i tak już nie potrzebował. Kierowało nim coś więcej. Czuł wibracje tego kolosa. Czuł jego ciepło. Zamknął więc oczy i od tej pory kroczył w ciemności.

Położył dłoń na ciepłym metalu. Czuł bicie jego mechanicznego serca. Przytulił się chwile później. Bez namysłu. Tak po prostu. Podobno kiedyś ludzie postępowali z drzewami. Wchodzili między nie i wybierali te, które szeleściło najbardziej zrozumiale. W świście tego wiatraka Aris słyszał opowieść o bólu. O przeżartych kwaśnymi deszczami skrzydłach i wyblakłych logach korporacji. O tym paskudnym uczuciu, które pojawia się, gdy było się tak blisko kogoś, by móc poczuć świst powietrza z jego ust, a jednocześnie tak daleko, by nie dało się w tych ustach zagościł. Co by w tym momencie powiedzieli ci wszyscy psychiatrzy? Że kompletnie zwariował? Że projektuje na nieożywione przedmioty swoje pragnienia? Nieważne, to wszystko jest teraz nieważne. Znaczenie teraz miał tylko ten melancholijny świst tysięcy wiatraków, a szczególnie tego jednego. Ze spokojem znoszącego każdą przeciwność. Dumnie patrzącego przed siebie.


18


Płonęła. Dobrze wiedziała, że płonęła. Otaczał ją jednak zupełnie inny rodzaj ognia. Czarny płomień. Ioonaksa spadała pomiędzy zgliszczami wszechświata. W tej dziwniej zawiesinie, do której spływały stopione gwiazdy i wszystkie niezrealizowane plany. Do wielkiego oka wszechrzeczy. Płonęła, choć była Petrichorem. Krzyczała tylko przez chwilę, później uświadomiła sobie, że to znów miało miejsce. Że czerń ma znacznie więcej twarzy, niż myślała. I czym właściwie ona była? Ioonaksa widywała ją już w wielu miejscach. Na rogach słabo oświetlonych skwerów, w oczach ludzi pędzących tak szybko, że nawet troski nie mogły ich dogonić. Widziała czerń na Anor i w burdelu. Widziała ją nawet w sobie, ale nie rozumiała, co właściwie za sobą niosła. Dlaczego ścigała każde stworzenie? Wtedy uderzyła ją odpowiedź, dosyć oczywista, ale zarazem przerażająca. To ona steruje wszystkim. Ta cała czerń. Ciemność nie służyła więc tylko jako kurtyna, w której swobodnie mógł się chować bóg, a prędzej ona sama nią była — Wielką Macką podążającą krętymi ulicami do każdego mieszkania. Wilkiem cierpliwie czekającym na dzień, gdy owieczka odrzuci światło i pójdzie we właściwą stronę, tak, by mógł pożreć jej mięso. Czerń jest wszystkim tym, czego widzieć nie możemy, a może raczej, czego widzieć nie chcemy.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

© Agata for Wioska Szablonów