Element II — Kruchość węgla

 

1


Błysk. Mała kawalerka zatonęła w bladym błękicie. Na moment puste ściany zostały przyozdobione obrazami miasta. Jakieś centrum handlowe i rozmyte postacie. Syknięcie, wszystko zgasło. Pokój pogrążył się w ciemności. Jedynie co jakiś czas przez jeden z setek kabli przelatywała wiązka światła. Oddechy, Atna bardzo dobrze je słyszała. Jej był cichy, ale Arth dyszał ciężko. Kliknęła enter i obserwowała, jak morph wypluwa projekcję rzeczywistości. Prostokątne urządzenie wykonane z kryształu było epicentrum. Na ścianach znów zagościły piękne miraże, jednak po chwili znikały pożerane przez glitch. I tak bez przerwy, cyfrowa batalia trwała, pochłaniając dziesiątki plaż, obcych twarzy złapanych na przejściach ulicznych i projektów luksusowych aut. 

Error, jak ona nie znosiła tego wyrazu. Pięć liter informujących o błędzie. Pięć liter skazujących człowieka na zwątpienie w swoje zdolności. Ale przecież robiła wszystko tak, jak uczył ją brat. Spojrzała w mroczną przestrzeń. 

— Arth, jesteś pewien? — zapytała.

Czerń poruszyła się. Energia przepłynęła jednym z kabli na sam środek pokoju. Ta chwila wystarczyła, by dziewczyna mogła dostrzec ciemną sylwetkę brata. Zdejmował kaskomost, do którego przyczepione były te wszystkie kable. Zanim światło zgasło, Atna zauważyła jeszcze, że wstaje. Podnosi się z niewygodnego fotela dentystycznego. Niewygodnego? Siedzenie na nim przypominało jedną z tych wymyślnych tortur z czasów, gdy przez świat przepływały rzeki krwi. Atna pamiętała bardzo dobrze, jak wielki ból sprawiał każdy ruch na tym fotelu. Sprężyny tylko czekały, by wbić się w ciepłe ciało. Pomyślała, że po wszystkim mogliby wyrzucić ten fotel przez okno. Lot z pięćset dziesiątego piętra byłby piękną zemstą. 

— Dobrze wiesz, że nie daruję sobie, jeśli nie rozwiążemy tej sprawy. Więc proszę cię, siostrzyczko, uruchom ten szmelc — powiedział.

Chyba znów się położył, więc Atna wróciła do pracy. Zanurkowała za klawiaturą. Enter, no dawaj. I znów to samo. Wielki, czerwony Error. Pan błędu. Obłędu. Wytykacz niedoskonałości. Krzyż, do którego każdy z tej branży przybijał ego. Atna chwyciła puszkę po napoju energetycznym i cisnęła nią w ścianę. Resztki cieczy chlapnęły i rozlały się po wszystkim dookoła. Jak zwykle nic nie szło po jej myśli.

Braciszek już szedł z pomocą. Atna wezwała go cichym mruczenim. On zawsze odpowiadał. Zrobił kilka kroków, unikając pulsujących błękitem węży i wszedł do strefy bladego światła ekranów. Atna poczuła się lepiej, gdy zobaczyła jego uśmiechniętą twarz. Co z tego, że miał na niej wytatuowaną czaszkę. Co z tego, że jego szyje zdobiły dziesiątki blizn. Był przy niej i sprawiał, że czuła się bezpiecznie. Starsi bracia nigdy nie dają skrzywdzić swoich siostrzyczek. Oparł się o górę plastikowego fotela, na którym siedziała, i zaczął szeptać do ucha:

— Coś ci znowu nie styka, ślicznotko?

— Za dużo okablowania, żeby to na raz ogarnąć. Jedyna szansa to impuls — odburknęła, przysuwając się do panelu sterowania. Brat podskoczył, łapał równowagę. Uśmiechnął się pod nosem i usiadł na poplamionym biurku tuż obok ekranu głównego.

— Złaź, bo wszystko jebnie i dopiero będziemy mieli problem z poskładaniem sprzętu.

Arth zignorował ją.

— Atno, nie pamiętasz, czego cię uczyłem? To jak ze starym autem. Szybko przekręcając kluczyki, łatwo rozwalisz silnik i stacyjkę. Trzeba z finezją, z wyczuciem.

Dziewczyna nawet nie zdążyła zaprotestować. Brat odsunął ją wraz z fotelem na bok, by samemu móc wejść za panel sterowania. W jego oczach odbijały się zera i jedynki. Wiry cyfr. Tornada wirtualnego żywiołu.

— Wybacz mi, że nie potrafię wyczuć sterty złomu — rzuciła, krzyżując ręce.

— Później będziesz mogła mi przyjebać. Teraz obserwuj dokładnie, co dzieje się z bezpiecznikiem, gdy będę uruchamiał cacuszko. Bezpiecznik jest trochę wiekowy, więc może nie zadziałać, ale wykryje moment krytyczny. Jak zacznie strzelać, od razu odłącz morpha i system.

— Nie mówiłeś, że planujesz nas wysadzić.

— Widzisz, plany się pozmieniały.

Nastąpiła wymowna cisza, w trakcie której Arth wpisywał kolejne znane mu komendy, by obejść system zabezpieczeń. Atna skierowała wzrok na monitor, żeby zapamiętać niektóre z hakerskich trików. Och, jak ona chciałaby umieć tak finezyjnie poruszać się w tych kodach. Ale ta jej pamięć, gdyby tylko jadła więcej orzechów, tak jak mówiła Yeffa…

— Mogłabyś raz zrobić to, o co cię poprosiłem?

— Sam dobrze wiesz, że… — nie zdążyła dokończyć, bo przez pokój przetoczyła się seria rozbłysków.

Wieżowce, figury ludzi, bezkształtne plamy, wszystko mieszało się na ścianach. Atna spojrzała na bezpiecznik. Syczał i zaczynał zmieniać barwę na nocny błękit. Niedobrze. Niedobrze, ale stabilnie

— Ciii mała, zaprowadź grzecznie tatusia do bramy.

Maszyna wypuściła z siebie dwie błyskawice. Atna spojrzała na brata. Był chyba w jakimś transie, nawet nie mrugał. Powinna odłączać ten szmelc? Kiedy jeden z piorunów śmignął koło jej ucha, nabrała pewności. Skoczyła. W myślach błagała boga piorunów, by nie usmażył jej żywcem. Chwyciła za kable łączące sprzęt z morphem i kaskomostem, gdy nagle urządzenie powróciło do naturalnie matowej czerni. Po co w ogóle używać bezpieczników, jak one nie spełniają swojej głównej roli? Odpowiedź bardzo dobrze znała. Gdy nie stać cię na chleb, dobre są nawet okruszki.

Drzewostan w morphie został uruchomiony. Na jednej z gołych ścian szarość przeszła w konkretne obrazy. Udało mu się. Arth ze swoim głupim uśmieszkiem wrócił na fotel. Dobrze mu tak, niech tam pocierpi. Poczekała chwilę, by brat mógł odpłacić jej za bycie bezczelnie zdolnym, po czym wróciła do stanowiska. Teraz już było łatwo.

Brama sforsowana, do środka zamku wkraczali Rzeźnicy. Potrzebowała wolnego konta. Program szukał najdogodniejszego, takiego w miarę blisko celu. Sala tronowa, tam powinien ukrywać się profil. Dalej już wszystko szło automatycznie.

— Powiedz mi, jak ty to robisz, że wszystko ci zawsze wychodzi? — zapytała ironicznie.

Uśmiechnął się. Atna wiedziała, że musiał się uśmiechnąć.

— Mogłabyś przestać truć? Staram się wejść w elektryczny trans, a ty mi tego nie ułatwiasz... 

— Chuja nie trans, póki Armia nie wykryje wolnego konta, nic nie robisz. Nie jestem aż tak głupia. Odpowiesz mi?

— Ech — wypluł zrezygnowany. — Chyba kiedyś ci już mówiłem, że traktujesz życie zbyt poważnie. Ja się bawię i świat bawi się ze mną. Siła przyciągania. 

Atna parsknęła śmiechem.

— Po prostu popierdoliło ci się we łbie i teraz nie wiesz, jak to naprawić.

— Może — rzucił. — Nawet jeśli, to piękne popierdolenie, polecam!

— Nie dzięki, wolę… — nie dokończyła. Na ekranie pojawiło się błękitne drzewo z korzeniami. Profil dostępny. — Wchodzisz za minutę.

Stresowała się bardziej niż zwykle. Głównie dlatego, że akcja była nietypowa. W zasadzie nie wiedziała za dużo. Brat szeptał tylko coś o jakiejś Aleksis i spotkaniu w Diamentowym Skwerze. Może szykowało się coś grubszego? Ucieszyła się, myśląc, że może chodzi o dołączenie do jakiejś grupy hakerów. Arth nie był najgorszym nauczycielem, ale no cóż… Nie zgrywali się. Ona lubiła dokładnie i mocno, a on płynnie i delikatnie. Niby powinni się dopełniać, ale takie rzeczy dobrze wychodziły jedynie w filmach w holowizji.

Dobra, Atna, teraz tylko spokojnie. Bała się wcisnąć enter. Jeden przycisk do przejęcia całkowitej odpowiedzialności za sprzęt, może nawet za całą akcję. Bez żadnych zabezpieczeń, asekuracji Artha. Tylko ja i skupienie. To był ten moment, w którym człowiek poznaje skład sił, z których jest zrobiony. Atna liczyła tylko, żeby wśród niestabilnych pierwiastków znalazło się szczęście brata. Szczęście i zabawa. Tak wystarczy płynąć. Wzięła głęboki wdech i wcisnęła enter. Posłała Artha do świata, który nigdy nie istniał.


2


Najpierw poczuł, że spada. Zupełnie, jakby pod jego ciałem istniała jakaś potężna studnia, do której wrzuca się niepotrzebne myśli. Spadał jednym z tych zakurzonych szybów. Mijał dawne zmartwienia, wyprzedzał wspomnienia długich i zimnych nocy, w których trakcie modlił się o śmierć. Uderzenie pozbawiło go wszelkich myśli. Nie bolało, ale było oszałamiające. Wpadł do oceanu możliwości. Nie musiał martwić się oddechem. Nie musiał martwić się już niczym. Opadał powoli na dno, widząc tylko czerń. Zapadł się w mule cyberstrefy. Wszedł do Drzewostanu kanałami. 

Wdech. Wydech. Otworzył oczy. Siedział podparty o jakiś śmietnik. Rozejrzał się nerwowo, ale po chwili odetchnął z ulgą. Był w jednej z bocznych uliczek, gdzie zalegają cyfrowe śmieci. Podniósł się. Zrobił kilka niepewnych kroków, by przyzwyczaić świadomość do nowego ciała. Pomyślał, że to śmieszne, że za każdym razem, jak tutaj ląduje, musi na nowo przypominać sobie, jak chodzić. Zrobił trzy okrążenia wokół śmietnika i poczuł się nieco pewniej. Zawsze miał poczucie, że w Drzewostanie grawitacja jest jakaś inna. Mniej wiążąca, jakby każdy zły krok mógł sprawić, że ciało oderwie się od ziemi i odleci gdzieś na granice tego wszechświata. 

W powietrzu unosił się słodkawy zapach. Arth znał go. Te korzenne nuty i świeżość przypominała mu stare lata, ale nie mógł odnaleźć w pamięci, co właściwie tak pachnie. Obrócił się więc w stronę lustra zawieszonego na jednej ze ścian. W odbiciu zobaczył humanoidalną, ciemną postać, o niezwykle smukłej budowie. Nie miała twarzy, była matowa w swojej czerni, choć Arthowi zdawało się, że wszystkie organy są na właściwym miejscu. Patrzył przecież stamtąd, gdzie powinny być oczy, oddychał nosem, nie płaską czernią. Niedobrze, pomyślał po chwili. Przyjął formę błędnika, startera dla nowych w Drzewostanie. Wiedział, że błędnikami zazwyczaj były dzieci, a dzieci bez opieki w takim miejscu przykuwały uwagę. Oderwał wzrok od lustra. Zobaczył stertę cyfrowych śmieci, resztek dodatków, które porozrzucały osoby z większymi punktami doświadczenia. 

— Zazwyczaj trafiałem w ładniejsze miejsca — skwitował, zakładając kilka z tych przedmiotów.

Wyjrzał zza zaułka. Świat rysował się w zupełnie innych kolorach niż toksyczna Rewa. Przecznica tonęła w świetle nieistniejącego słońca. Budynki jaśniały różowymi liniami, a ulice pokryte były jakąś niewysoką roślinnością. Mężczyzna złapał trochę powietrza do płuc i już wiedział, co tak delikatnie kołysało się, smagane powiewami wiatru. Wetiwer, roślina traktowana w Labiryncie jako chwast wyrastający spod budynków, w bogatszych dzielnicach służyła do wytwarzania perfum. I to właśnie ta woń drażniła jego nos, słodkawo-korzenny zapach przypominał mu czasy, gdy wraz z siostrą używali tych zielonych łodyg do podpalania śmietników. Na moment powróciło widmo mroźnych nocy spędzanych pod mostem, gdzie człowiek marzył jedynie o tym, by ostatnia zapałka wystarczyła do rozpalenia ognia. Arth szybko wypuścił powietrze z nieistniejących płuc i odrzucił zbędne myśli. Każda sekunda mogła sprawić, że znów wylądowałby na bruku.

Szedł chodnikiem, a właściwie kawałkiem jezdni ogrodzonym błękitną linią. Dzień wyglądał tak jak zawsze. To samo fałszywie zasklepione niebo, rzucało promienie w kolorową przestrzeń. To całkiem śmieszne, że trwa tutaj wieczny dzień. Ktoś zbyt poważnie potraktował powiedzenie, że Rewa nigdy nie śpi.

Mężczyzna zwolnił kroku, gdy zobaczył park. Rosły w nim spiralne drzewa, a pośród łodyg wetiweria biegały humanoidalne postacie. Chlapały się czymś. Wyglądały na całkiem szczęśliwe. To wszystko okraszone było niezwykłymi refleksami. Niezwykle sztucznymi refleksami. Dlatego właśnie Arth nie lubił wracać do Drzewostanu, ta rzeczywistość przypominała niekończący się sen, ruchome piaski wciągające w momencie uśpienia czujności. Znał wiele historii ludzi ze Skier i Ageisis, którzy zostawali tu tygodniami, a później latami, zapominając o rzeczywistym świecie. Tyle czasu to on jednak nie miał.

Spojrzał na znak obok. Złociste liczby wskazywały, że jest niedaleko Kryształowego Skweru. Poczucie czasu wyparowało wraz z ziemskim ciałem. Jedynie upływające liczby oznakowujące ulice wyznaczały Arthowi drogę, gdyby nie one już dawno utknąłby w meandrach cyberstrefy. Krok za krokiem nic się nie zmieniało. Wszędzie te same budynki, z tymi samymi błyszczącymi dachami. Żadnego dobrego miejsca, by się ukryć. Niedługo potem jasna tabliczka obwieściła cel podróży. 3003003003, Kryształowy Skwer

Diamentowy labirynt leżał pomiędzy dwoma monumentalnymi wieżowcami. Dookoła nie było już nikogo, Arth wiedział, że to nie oznacza nic dobrego. Przekroczył lśniący łuk wejścia i trafił do rzeczywistości skąpanej w mozaikach tęczy. Rozszczepione światło tańczyło na jego nagiej, humanoidalnej powłoce. Wtedy ją zobaczył. Była po drugiej stronie kryształowej ściany, jednak mógłby przysiąc, że czuł na sobie jej wzrok. Kiedy wyszła zza tafli mętnego lustra, oniemiał. Nie należała do tego świata, jej ciało do złudzenia przypominało jedno z tych materialnych. Była zbyt ludzka. Granatowe włosy miała ścięte w luźny bob, a twarz jaśniała w blasku rozszczepionego światła. Na boginie, ona jest jeszcze piękniejsza.

— Al-aleksis? Kim ty właściwie je-jesteś? — zająknął się.

Jej wąskie usta delikatnie rozchyliły się, jednak głos, jaki się wydobył, nie mógł należeć do żadnego człowieka. Mówiła do niego jak wiatr zwiastujący huragan, jak nocne niebo tuż przed świtem.

— Jestem potęgą rozumu i wątłym echem wszechświata, wciąż lamentującego za wielkim wybuchem.

Rzucił jej szalone spojrzenie. To wszystko było tak irracjonalne. To podążanie za snem i to, że dokądś go to doprowadziło.

— Nic z tego nie rozumiem. Dlaczego odwiedzasz mnie co noc? Czego ode mnie chcesz? 

— Nie jesteś tu bez przyczyny. Nadchodzi nowe światło.

— Co? — zapytał zmieszany.

— Będziesz dzierżył płomień prawdy.

Zbliżyła się do niego.

— Co to znaczy? To pułapka? — Cofnął się do samej diamentowej ściany. Był w potrzasku.

— Wręcz przeciwnie. To ratunek. Dla ciebie, dla mnie, dla wszystkich — odpowiedziała z niezwykłym spokojem w głosie.

— Ale dlaczego ja? Co mam zrobić?

— Zaufać sobie i dostarczyć światło do odpowiednich osób.

Zrobiła jeszcze jeden krok. Jej idealnie symetryczna twarz znalazła się kilka centymetrów od głowy Artha. Podniosła drobne dłonie i przyłożyła jedną rękę do swoich ciemnych oczu.

— Zamknij oczy duszy.

Zacisnął powieki lub raczej miejsce, gdzie powinny się one znajdować. Zimne palce musnęły cyfrową skórę. Chwilę później poczuł delikatne mrowienie, jakby przechodził przez niego jakiś rodzaj energii. Atna miała rację. W duchu przeklinał pomysł tego, żeby tutaj się zjawić. Przeklinał sen, w którym pierwszy raz ujrzał tę tajemniczą kobietę. Przeklinał nawet zaufanie, jakim darzyła go siostra. Strach przysłonił wszystko i najprawdopodobniej pożarłby ostatecznie nawet duszę, gdyby Aleksis nie przemówiła:

— Arthcie, nie musisz się niczego obawiać. Każdy wasz wybór, niewyraźny kontur zarysowany na szkicu ludzkości, jest już historią. Wszyscy jesteśmy historią.

Wtedy cała wątpliwość, złość, jaką czuł, pękła niczym bańka mydlana muskająca rozgrzany asfalt. Nie było żadnych obaw, tylko czyste przekonanie o jednolitości świata i tego, że nieważne, co uczyni, to wszystko służyło czemuś więcej. Wszystko było planem. Nie wiedział, czy wartościowanie myśli na dobrą lub złą miało sens. Rozumiał jedynie, że idea historyczności życia niosła za sobą bezpieczeństwo, i właśnie na tej płaszczyźnie wolał pozostać. Rozpuścić się w niej i scalić na nowo.

Nagle całe zimno zniknęło. Arth otworzył oczy. Kimkolwiek była Aleksis, zniknęła. Chwilę później cyberprzestrzeń zaczęła się rozpadać. Kawałek po kawałku znikały wieżowce, fragmenty kryształów odpadały od ścian labiryntu. Nna końcu wirtualne ciało mężczyzny również uległo ostatecznemu prawu świata. Nastała ciemność, z której niemrawo zaczęły wybrzmiewać krzyki. Krzyki Atny.


3


— Arth, do kurwy, wstawaj!

Poruszył się, a Atna odetchnęła z ulgą. Jeden zmartwienie mniej. Zaczęła pakować resztę sprzętu do torby. Zależało jej tylko na chipach i morphie, resztę łatwo byłoby ogarnąć. Spojrzała znowu na brata. Przeciągnął się mozolnie jak gdyby nigdy nic i ściągnął kasmomost. Gdy spojrzał jej prosto w oczy, coś się nie zgadzało. Był inny, nieobecny. Rzuciła w jego stronę wściekłe spojrzenie i wskazała na podłogę, tam, gdzie dogorywały resztki bezpiecznika. Nawet nic nie powiedział. Siedział tak tylko, doprowadzając ją do szału.

— Arth, miernik szaleje, wyjebało zabezpieczenia, ktoś wycelował w nas jako nagrodę! — syknęła.

Mężczyzna zignorował to, usiadł na brzegu fotela dentystycznego i wbił wzrok w pustą przestrzeń, szepcząc:

— Powiedziała do mnie.

— Ogarnij się, musimy uciekać! — Zapięła torbę pełną elektroniki i podeszła do brata. Chwyciła go za rękę i zaczęła podnosić. Był cięższy niż się jej zawsze wydawało.

— Powiedziała, powiedziała mi, że nie musimy się martwić. Że jesteśmy już historią. Atna, rozumiesz? Jesteśmy historią!

Dziewczyna spojrzała na niego wzrokiem zatroskanej matki, której nigdy nie mieli. Choć wiedziała, że nie jest dobrze, nie chciała przyznać sama przed sobą, że coś poszło nie tak, że usmażyła mózg brata, czyniąc z niego popaprańca. Ale to nie był czas na to. To nie był nawet czas, żeby zdzielić go po pysku za nieudaną akcję. Musiała ich stamtąd wyciągnąć. Chwilę później ekrany zaczęły wariować. Łowcy nagród już nadchodzili.

— Zaraz się nią staniemy, jak nie ruszysz dupy! — odburknęła, ciągnąc brata w stronę wyjścia.


4


Amestus na chwilę zatrzymał się pod daszkiem jakiejś restauracji. Sprawdził powiadomienia na morphie. Nic. Magnus milczał. Zgasił ekran urządzenia i założył je na nadgarstek. Jeszcze przez chwilę stał, obserwując, jak niewielki lokal jaśnieje żółtym światłem wśród zacinającego deszczu. Ludzkie ćmy, które zazwyczaj zlatywały się do niego wieczorami, tym razem pozostawały z dala od kwaśnych kropel. Na mokrym chodniku krzywe odbicia speluny tańczyły w akompaniamencie deszczowego szumu. Żółty neon, będący konturem uśmiechniętego kota, zmieniał się w splot macek. Świętych macek. Gdyby Amestus był paranoikiem, uznałby to za ostrzeżenie. Czerwony wykrzyknik od wszechświata, by nie kroczył tą drogą. 

Przed wejściem Boże Oko zeskanowało siatkówkę Amestusa. Tak, tak, skanujcie sobie wszystko, przecież i tak znacie mój każdy krok. Przez głowę przebiegła mu myśl, jak to jest żyć bez ciągłej inwigilacji? Jak to jest być statystycznym mieszkańcem Labiryntu? Jak to jest być całkowicie wolnym i przez to wykluczonym? Zapewne okropnie

Drzwi rozsunęły się. Ze środka lokalu wypłynęły strumienie mgiełki. Amestus wiedział, że czeka je śmierć wśród kropel. Brutalne zderzenie z rzeczywistością. Wszedł więc pośpiesznie, a drzwi zamknęły się cicho. Przez chwilę widział jakieś kobiety kilka stolików dalej. Coś piły, śmiały się. Pewnie wykorzystały jedyny wolny wieczór, żeby wyrwać się od rodzin i powspominać dawne czasy. Amestus znał takie jak one, dobrze pamiętał, jak będąc nastolatkiem, sprzedawał im swoje ciało. Wszystkie one, stare i pomarszczone, zachwycały się jędrnością i sprężystością mężczyzny. Wtedy poczuł na sobie wzrok tych dwóch staruch. Zrobiło mu się niedobrze. Nawet, gdy para pochłonęła ich wysuszone ciała, czuł obrzydzenie. Obrzydzenie do samego siebie i do nich. Do całego świata, zupełnie, jakby wszystko, co cielesne, pokryte było śluzem. Stężonym pożądaniem, które naturalnie ulatuje jedynie pod osłoną nocy w zaciszu mieszkania z osoba, którą naprawde się kocha.

 Przeszedł pomiędzy stolikami. Obserwował jak zarysy baru stają się coraz bardziej widoczne. Przyjaciel Amestusa, Szybki, stał oparty o ladę i grzebał coś przy morphie. Klikał nerwowo na ekran, starając się zabić czas. W takie wieczory praca niezwykle się dłużyła, Amestus coś o tym wiedział. Ten jeden raz moje odwiedziny będą miłą niespodzianką. Chwilę później Szybki dostrzegł go i zawołał zza lady:

— Kogo to moje oczy widzą? Amestus we własnej osobie! — Wystawił łokieć na przywitanie.

— Nie bez powodu nazywają cię Szybkim, co stary? — Amestus odpowiedział tym samym gestem. — Idealny ruch jak na tę kwadrę, nie? 

— Ano. — Kiwnął. — Miło, że odwiedzasz mnie w pustki. Nuda jest jeszcze gorsza od tego kretyńskiego kostiumu. — Przejechał palcem po stroju z kocim logiem knajpy. — Zresztą długo mi go nosić nie zostało.

— Nalej mi chłodniaka i opowiadaj!

Amestus ściągnął z siebie płaszcz i odłożył go na wolne siedzenie obok. Jego blada twarz nabrała rumieńców od ciepłych podmuchów. DJ z holowizji właśnie rozpoczął set muzyki chodnikowej.

Barman odwrócił się. Kilkoma zręcznymi ruchami z oczyszczonego płynu chłodniczego i kilku owocowych syropów stworzył najpopularniejszy drink w całej Rewie. Wlał ciemnoszarą substancję do chromowego kubka i postawił przed Amestusem.

— Barman z ciebie chujowy, ale przynajmniej umiesz złagodzić smak tego gówna — rzucił Amestus.

Szybki z zadowoleniem przyjął słodko-gorzki komplement. Amestus wiedział, że przyjaciel nie zostałby barmanem gdyby nie te napiwki i warunki. Dobrze pamiętał stare czasy, gdy odwiedzał go na bazarze w godzinach wieczornych. Szczury ganiały się wesoło, kradnąc jedzenie ze stoisk. Nagle powróciły do Amestusa obawy, jakimi dzielił się z nim Szybki. Że o północy często dzieciaki napadają na stragany. Że jego pracodawca nie płaci lokalnemu gangowi. Że jest taki moment w nocy, gdy własny cień wydaje się niezwykle obcy.

Z płaszcza wychyliła się mała, zwierzęca główka. Aumestus widział, jak czerwone oczy szybko analizują otoczenie. Chwilę później kolor tęczówek powrócił do swojego naturalnego, ciemnozielonego koloru. Brak zagrożenia. Srebrna łasiczka rozprostowała sztuczne kości i wskoczyła na ramię właściciela.

— Rety, dalej ją masz. Nie chcesz jej wymienić na lepszy model? — zapytał Szybki.

— Wiesz, że jestem trochę staromodny. Niby kawał blachy, ale z jakim sercem?

Amestus pogłaskał łasiczkę i szepnął komendę czuwania. Schował ją z powrotem do płaszcza. Zazwyczaj wkurzała go jej nadopiekuńczość, o ile tak można określić program Sindy. Tym razem poczuł się jednak dobrze z tym, że ktoś nad nim czuwał.

— Wyjeżdżam z miasta — oznajmił Szybki, nalewając sobie do kubka jakiegoś zielonego, wyjątkowo śmierdzącego trunku.

Amestus zmarszczył krzaczaste brwi. Wiedział bardzo dobrze, że przeprowadzka między współmiastami jest czymś raczej rzadkim, restrykcje i ograniczenia w przemieszczaniu dobrze potrafiły wybić ludziom z głów ucieczkę ze stolicy.

— Z Wuzyną od dawna to planowaliśmy. Kojarzysz Agera?

 Apostus pokręcił głową. 

— No to powiem w skrócie, że równy człowiek. W każdym razie załatwił przejazd od ręki, rozumiesz? — Uśmiech szaleństwa zagościł na podłużnej twarzy. — Czekaliśmy z Wuzyną trzy jebane lata na rozpatrzenie wniosku, a ten świrus załatwił to od razu.

— Czyli widzimy się ostatni raz? — Amestus wziął spory łyk.

— No co ty, przecież wideorozmowy i Drzewostan po coś istnieją! Poza tym masz na tyle elastyczną pracę, że odwiedzisz mnie w Kewie.

— Kewa? Przecież to współmiasto dopiero raczkuje.

— No właśnie, nowy początek bez zabijania o umowę o zlecenie. Tam każda ręka jest potrzebna. Kewa ma być siostrą Rewy, a wiesz, co oznacza szybsze zainwestowanie w takie perspektywy?

— Kłopoty z gangami przy własnym lokalu? — Amestus poczuł nagłą falę gorąca wystrzeliwującą z żołądka. Nienawidził zgagi.

— Nie rozumiesz? Tam nie ma jeszcze żadnych gangów, a na horyzoncie nie widać nikogo, kto chciałby zająć ten teren. Druga strona zatoki to zupełnie inny świat. Widziałem dużo materiałów stamtąd. To tam testowane są nowe technologie współgrające z naturą. I podobno pogoda jest lepsza. Mniej jest toksycznych pustkowi i jeszcze te lasy. Widziałeś kiedyś ujęcia z Gór Wiecznego Zamrożenia?

Amestus znów pokręcił głową.

— Żałuj. Wyobraź sobie potężne skały, z których spływają zamrożone nitki wodospadów. A u podnóża dzikie knieje i nieskażona ludzkością fauna.

— Od kiedy zrobiłeś się poetycką ciotą? — Wyszczerzył metalowe zęby, choć w głębi przyznał, że słowa przyjaciela były naprawdę piękne.

— Od wtedy, gdy Wuzyna poczuła instynkt macierzyński. Te bajki mieszają mi w mózgu, mówię ci!

— Twoje zdrowie! — Amestus podniósł głos.

Chromowane kubki przypieczętowały toast.

— W ogóle to gdzie się podziewałeś? Wyglądasz, jakbyś przez tydzień żył w rynsztoku — zauważył Szybki.

— Trochę tak było. Wpadłem w niezłe gówno.

— A mówiłem, żeby nie sypiać z tymi blaszanymi dziwkami. Niby są czyszczone, ale kto wie, co żyje w ich szparkach?

— Chciałbym, żeby to była prawda — odpowiedział, ciężko wzdychając. — To coś głębszego. Pamiętasz fuchę u Magnusa?

— Jakbym mógł zapomnieć? Od kiedy zacząłeś u niego pracować, przychodzisz tutaj raz na księżycowy rok.

— No więc ostatnio dał mi dosyć osobliwe zadanie i je spierdoliłem...

— Kurwa, od zawsze się mówi, żeby nie pracować u nikogo z Metropolu. — Szybki pomasował skronie, zupełnie, jakby zbierał myśli. Ostatnie, czego chciał wysłuchiwać Amestus, to moralizujących gadek. — Mój kuzyneczek też kiedyś zaciągnął się u takiego Ruperta, skurwiel kazał się wozić keplerem, dopóki nie zasypiał. Wtedy kuzyneczek miał go wnosić do łóżka. Wystarczyło, że jeden raz nie przykrył tego świra i chuj. Któregoś dnia ciotka dostała listem nos kuzyneczka. Od tego czasu nic o nim nie słyszałem.

— Pocieszające.

— Nie mówię tego, żeby ciebie pocieszyć, tylko ostrzec. — Barman spojrzał prosto w oczy przyjacielowi. — Wyjedź z nami, w nowym mieście nie wszystkie kontakty z Rewy działają. To prawie pół świata stąd. Możesz się zaszyć w Kewie, zmienić nazwisko, kupić nowy Drzewostan, wystarczy jedno połączenie.

Amestus uśmiechnął się krzywo.

— Za stary jestem na takie zmiany.

— Nie naciskam, po prostu pamiętaj, że masz dokąd uciec.

To też było miłe, pomyślał Amestus. Zaczął powoli żałować, że nie jest przykładnym obywatelem. Takim z dożywotnim długiem u korporacji, takim, który wraca po pracy do domu, by zastać tam żonę, dzieci, albo chociaż prawdziwego kota. Zaczął bawić się pustym kubkiem, obracając go we wszystkie strony. Poczuł się wyrzutkiem. Nie był ani poza systemem, ani jego elementarną częścią. Był fragmentem wymiennym, takim, którego łatwo można się pozbyć, gdy coś się przepali. Chciał jak najszybciej zmienić temat.

— Może pochwalisz się, jak zdobyłeś kontakt do tego Agera, co?

— Dobrze wiesz, że nie mam nic do ukrycia. — Szybki rozłożył ręce w teatralnym geście. — Od pół roku przychodzi tu taki Esker. Nerwowy, ale poczciwy typ. Z początku był nieufny i pił tylko do morpha, ale jakieś dwa miesiące temu zagadał do mnie. I jeb, przedsionek raju został uchylony. To człowiek-kontakt, chodzący Drzewostan. Poznał mnie z kilkoma ciekawymi osobami, w tym właśnie z Agerem. Próbowałem go spiknąć z kilkoma moimi ziomkami, co chcieli wejść w biznes. Nichuja. Nieufny skurwiel, a do tego choleryk.

— Więc czemu tobie zaufał?

— Jestem barmanem. Wszyscy wiedzą, że gdybym mówił za dużo, już dawno pływałbym z rybkami.

— W takim razie chyba minąłem się z powołaniem — zakpił Amestus.

— Niedługo miejsce się zwolni, jak jesteś taki chętny.

Barman chwycił kubek Amestusa. Obrócił się, żeby zrobić kolejnego drinka, w międzyczasie pytając:

— To co, może oświecisz mnie, w jak wielkie gówno wpadłeś?

— Magnus zniknął — wycedził Amestus, czując, jak alkohol zaczął rozwiązywać mu język.

— I nie dał wypłaty? Jak na jedną z najważniejszych osób w całej Rewie, to całkiem nieładnie.

— Wręcz przeciwnie, zostawił mnie z nieciekawym upominkiem.

Barman obrócił się i postawił na blacie dwa kubki wypełnione chłoniakiem. Amestus pomyślał, że jeśli tak dalej pójdzie, to do północy skończą pod stołem. Ale napił się.

— Jak nieciekawym?

— Na tyle, by puścić z dymem połowę slumsów.

Szybki spoważniał.

— Coś wyciekło z Metropolu?

— Raczej ktoś.

Amestus poczuł na sobie zaniepokojony wzrok. Cokolwiek wcześniej myślał o bliskości, cofnął to. Troska to okropne uczucie.

— Wiesz, że jesteśmy jak bracia i zawsze stanę w twojej obronie, ale póki nie ma potrzeby, nie wtajemniczaj mnie w to.

— Rozumiem. Sam wolałbym trzymać się od tego z daleka. — Przetarł suche oczy.

— Czyje zdrowie teraz? — zagaił Amestus.

— Wypijmy za wszystkie błędy, które jeszcze przed nami!

— Ha! Niech ustawią się w kolejce! — wykrzyknął Amestus. Świat powoli zaczął wirować. Cudowna sprawa.

Przyjacielskie spotkanie trwało w najlepsze. Amestus zszedł z cięższych tematów. Zaczęli dyskutować o zbliżającym się dniu pamięci i rocznicy Zejścia. O śmierci starych znajomych i dobrych czasach, które już nigdy nie wrócą. Dyskusję na temat nowej generacji wszczepów śródczaszkowych przerwał odgłos otwieranych drzwi. Ktoś wypuścił kłęby dymu na dwór. Na chwilę Amestus znów zobaczył te dwie kobiety, siedzące na drugim końcu. Wtedy uwagę przykuł gość — brzuchaty mężczyzna. Zaczął przesuwać krzesła, przechodząc powoli w stronę baru. Szybki zdążył szepnąć:

— To właśnie Esker.

Otyły ork, ten cały Esker, zrzucił ciężką, skórzaną kurtkę na jeden ze stołów. Amestus, przewidując następny ruch, szybko chwycił za płaszcz. Nie chciałby widzieć Sindy po kontakcie z pośladkiem tego typa. 

— Mówię ci, Szybki, to, co się teraz dzieje u łowców, przechodzi ludzkie pojęcie — zaczął Esker i usiadł przy barze.

— Znowu wyciekły seks fotki kogoś z rady? — odezwał się przyjaźnie Szybki.

— To znacznie grubsza afera, ale nie wiem, czy powinienem tutaj o tym wspominać. — Esker przeleciał wzrokiem salę, wskazując na Amestusa.

— Lepszego miejsca nie będzie, mogę ci polać benzynsa na zachętę.

— Mordka pijana, to mordka szczęśliwa, nie żałuj! — Zaśmiał się. — Sam niezbyt to ogarniam. W internecie huczy. Bogaty zjeb chce wydać fortunę za znalezienie jakichś dzieciaków! Żywych lub martwych, rozumiesz jaka łatwizna? Żal nie skorzystać!

— Trochę ryzykowna akcja, pewnie szuka ich już połowa Rewy.

— Daj spokój, kasa nie śmierdzi.

Amestus uśmiechnął się pod nosem.

— Śmieszy cię to? — warknął groźnie Esker.

— Trochę — przyznał szczerze. — Skoro ilość zer przekracza liczbę zębów u statystycznego mieszkańca, to nie uważasz, że lepiej się w to nie mieszać? Łowcy nagród już i tak pewnie tropią cel, a im w drogę lepiej nie wchodzić.

— A co ja gorszy? Mam rozum, nie słucham śmieci.

— Bolą cię złożone zdania?

Dryblas sięgnął pod bar, chyba poprawiał broń. Amestus był gotowy do kontrataku. Kto by sobie odmówił jatki w tak przyjemny wieczór?

— Chłopcy, spokojnie, nie ma sensu się kłócić o pierdoły. — Poklepał mężczyzn po ramionach. — Esker, masz jakieś wieści spoza kraju? Co tam u twojej siostry?

— Po staremu. Puszcza się gdzieś w Esteriadzie. Po drugiej stronie oceanu dalej wojna. Wszyscy się napierdalają o kilometry pustkowi. — Wziął spory łyk benzynsa. — Ale w dupie to mam. Wojna i tak nie sięga za wielką wodę. Są ważniejsze problemy.

— Święte słowa, twoje zdrowie — dorzucił Szybki

Amestus niechętnie dopił resztkę chłodniaka. Gdyby nie to, że Esker jest łącznikiem, już dawno rozjebałby mu łeb.

— Jest jeszcze jedna sprawa — Gość ściszył głos. — Chodzą słuchy, że Biały Baron sprowadził sobie niezwykłą twarz do burdelu.

— Niech zgadnę, jakaś muzyczna gwiazda zgubiona na imprezie w Labiryncie? — zapytał Szybki.

— Lepiej. To coś co wygląda jak bogini.

W głowie Amestusa zapaliła się czerwona lampka. 

— Droid, czy ktoś się bawił przy twarzorysach dziwki? On chyba ma świadomość, że jeśli to dojdzie dalej, to będzie miał na głowie cały Kościół Macki… — Temat zdecydowanie zaciekawił Szybkiego

— Baron jest chciwy, ale nie głupi. Wystarczy, że sprzeda ją jakiemuś fanatykowi z Metropolu, i jeb, może sobie tworzyć nową dzielnicę. Ale jebał go pies, Barona i tę całą boginię.

— Wiesz może, gdzie ją trzyma? — wtrącił się Amestus.

— A coś ty taki ciekawski? Rozmawiam z przyjacielem, nie z tobą.

— Tylko grzecznie pytam.

— A ja grzecznie odpowiadam. Odpierdol się. Siedzisz na dupie, to siedź, chyba że wolisz leżeć?

Szybki chwycił za szmatkę, aby wyczyścić brudne kubki spod lady. Zawsze to robił, gdy coś wisiało w powietrzu, pomyślał Amestus. Starał się uspokoić rzeczywistość jakąś formą rutyny. Nie tym razem, przyjacielu.

— Hej, to porządny lokal.

— Ja jestem spokojny — odburknął Amestus.

Esker zignorował barmana. Od początku wyglądał na takiego, co musi mieć ostatnie słowo.

— Posłuchaj, nie wiem, jak cię zwą, ale wypierdalaj stąd, zanim stracę cierpliwość.

— Mam lepszy pomysł — powiedział Amestus. — Dopijemy ten ściek, powiesz mi, co chcę wiedzieć, i rozejdziemy się, zapominając o całym spotkaniu.

— Grozisz mi?

— Proponuję jasny układ.

Chwilę trwali tak w napięciu. Amestus wiedział, że Sindy już odpaliła tryb obrony, wystarczyło tylko, żeby zaczął. Wtedy stało się coś, czego się nie spodziewał. Usłyszał śmiech. Ten grubas zaczął śmiać się Amestusowi prosto w oczy. Ale w tym śmiechu było coś, co i jego rozbawiało. Irracjonalność sytuacji. Dwóch facetów z przerostem testosteronu. Szablon warty najtańszych filmów akcji.

— Ile razy musi się to tak kończyć, co? — zaczął przyjaźnie Amestus. Cała niechęć do Eskera ulotniła się przez usta. Śmiech zawsze był dobrym katalizatorem emocji. 

— Chyba coś się w Rewie zmienia, skoro młody nie daje staremu po pysku od razu. Dobrze to świadczy. 

Och, dałbym ci w pysk, ale w porę okazałeś się człowiekiem. 

— To jak będzie? — odezwał się Amestus. — Przysługa za przysługę?

Esker uśmiechnął się krzywo. 

— Ludzkość lepszej waluty nie wymyśliła. 


5


Spadała w czerni. Ciemność wkradała się do jej ciała. Wciskała macki przez nos, wpływała do żył. Ioonaksa bała się. Nie miała kontroli nad niczym. Ciało bezwładnie spadało w przestrzeni nieznanej. Czerń bezceremonialnie wypełniała każdy skrawek ciała. Rozpuszczała organy, plątała myśli. Chciała ciągle więcej. Pragnęła zagarnąć dla siebie każdą refleksje upchnięta w kąt umysłu. Cały strach zakopany głęboko pod sercem. Ioonaksa nie mogła walczyć. Jedyne, co robiła, to czuła. Czuła cierpienie. Nie wiedziała, ile to już trwało. Mogły minąć eony, mogły minąć sekundy. W czerni czas zmieniał się w niemrawe echo, które ciężko było usłyszeć. Przeszłość również wydawała się niezwykle wątpliwa. Było tam jednak coś jeszcze poza zapierającymi się pojęciami. Poczucie winy. Ale dlaczego? Co się właściwie stało? Czy jakiś złośliwy bożek zepchnął Ioonaksę z klifu istnienia do bezdennej otchłani? Czy tak wygląda to miejsce, z którego się już nie wraca?


6


Ioonaksa obudziła się. Gdzie się znajdowała jeszcze przed chwilą? Czy to było prawdziwe? Mózg przerzucił się na wyższe obroty. Każde następne pytanie zacierało dokładny obraz snu. Po chwili pozostała z jednym pytaniem na ustach: co to właściwie było? Milczała. Milczała, bo wiedziała, że może lepiej nie znać odpowiedzi na niektóre rzeczy. Nie chciała tam wracać nawet myślami. Nie chciała już nigdy więcej spadać.

Jestem. Uspokajała ją ta myśl. Była. Tylko właściwie gdzie? Rozglądnęła się nerwowo. Jej nowym domem stała się niewielka klatka. Nawet nóg nie można było w niej rozprostować. Do tego świat zewnętrzny ukryty był za beżową kotarą. Ioonaksa poczuła się jak egzotyczne zwierzę na jednym ze stoisk w gaju Amnestii. Ściśnięte. Zdezorientowane. Przesunęła się w stronę kamiennej ściany, jedynej przestrzeni, która była całkowicie naga. Coś było na niej napisane. Ioonaksa skleiła w głowie imiona. Obce, pokrętne, takie, na których można połamać sobie język. Później zaczęła przejeżdżać palcami po wgłębieniach. Ślady drapania określały historię tego miejsca. Złego miejsca. Ioonaksa skuliła się w pozycję embrionalną. Nie jest dobrze.

Usłyszała coś. Bardzo cichy płacz. Spojrzała w stronę prawej części klatki. To stamtąd dochodził. Już miała się odezwać, kiedy dźwięk ucichł. Co się właściwie stało? Cofała się wspomnieniami i natychmiast tego pożałowała. Krew, wszędzie krew. Obraz Astry z pustym wzrokiem pozbawił ją chęci do dalszego wspominania. Siedziała więc tak po prostu, czekając na to, co przyniesie los. 

Jej oddech był miarowy, choć ciężki. Czuła, jakby powietrze nie niosło za sobą żadnej ulgi dla płuc, jakby tlen został już dawno rozgrabiony z wartości i pozostawiony jako ciężka chmura stłumionych oddechów. I do tego czuła się niezwykle słabo. Ciało, w którym żyła, niedługo bo niedługo, ale to nie zmieniało faktu, że ją ograniczało. Musiała oddychać. Została złożona tak, by oddychać. Chronić życie. Chronić raz rozpalony ogień, tylko dlaczego? I dlaczego inni chcieli ją tego ognia pozbawić? Czy rodzina Amnestii odeszła tam, skąd Ioonaksa wróciła? Pytania, wiecznie pytania...

Wtedy w jej głowie zapaliła się czerwona lampka. Amnestia! Jej przyjaciółka przecież jeszcze żyła, gdy to wszystko się zadziało. Znów usłyszała płacz. Tym razem nie zawahała się zapytać:

— Amnestia?

Dostrzegła ruch. Kotara po prawej części klatki zaczęła się żwawo ruszać. Ktoś próbował przejść na drugą stronę. Chwilę później mała rączka rozdzieliła brudny materiał.

— Ioona? Ioona przybliż się tutaj — odpowiedział zachrypnięty głos.

Kobieta przyłożyła szybko twarz w miejsce luki, dokładnie tam, gdzie zniknęła mała rączka. Widok, jaki ujrzała, zasiał w niej niepewność. Po drugiej stronie spoglądały na nią wielkie, podkrążone oczy, których właścicielka rozmasowywała siniaki na nogach. Dziewczynka była brudna i ubrana jedynie w jakąś zużytą szmatę, ledwo zakrywającą brzuch. Drgawki przechodziły przez jej ciało, ale gdy zobaczyła twarz Ioonaksy, rozpromieniła się.

— Długo spałaś — szepnęła Amnestia.

— Co się stało?

Dziewczynka spojrzała w kierunku drzwi od klatki. Chyba się kogoś obawiała. Jeszcze bardziej ściszyła głos:

— Sa-sama do końca nie wiem. Najpierw zabrali Fatmusię później Astrę. — Przekrwione oczy dziewczynki zaszkliły się. — A później musia zo-została... — przerwała w połowie, wybuchając płaczem. Słone łzy skapywały na zimną posadzkę, rozlewając smutek po powierzchni. Tworzyły kształty przeszłości, która utonęła w horyzoncie zdarzeń. — Teraz, teraz jesteśmy tutaj. Sama już nie wiem ile. Ioona, ja nie chcę umrzeć!

— A czym jest umarcie?

Dziewczynka przetarła oczy i spojrzała na przyjaciółkę. W jej wzroku było coś z tej dawnej Amnestii, niewinnej, siedzącej na Świetlistym Wzgórzu, cierpliwie wyjaśniającej mechanizmy świata.

— Gdy umierasz, wszystkie uśmiechy się ścierają. Mówiłam ci już, cała magia znika. Nie ma już nic. Na wideonaukach powtarzali, że to jedynie moment przejścia, że nasze światło oplata nowa macka, Musia zresztą też tak mówiła — mała na chwilę przerwała, żeby wytrzeć ściekające gluty z nosa. — Ale w internecie, tam jest prawda. Wuj dawno temu mówił mi, na czym to polega, że oprócz bólu nie ma nic. To koniec. Śmierć to koniec.

 — Amnestio, nie mów tak, to nie może być…

— Ale jest — wybuchnęła. — Jest! Tam nic nie ma, Ioona!

— Nie znam tego świata. Nie wiem nawet, gdzie jesteśmy, ale czuję, że to nie koniec. To nie miałoby sensu.

— Niekoniecznie wszystko ma sens — mruknęła, po czym kontynuowała nieco spokojniejszym głosem.

Ioonaksa została zbita z tropu. Pocieszenie nie zadziałało. Kobieta myślała, że tym razem znalazła klucz sytuacyjny, schemat, w ramach którego działał każdy człowiek. Jednak ludzka mechanika uczuć, wciąż stanowiła zagadkę. Nie było żadnej listy komend. 

— Więc co mam zrobić?

— Zrozumieć.

Ioonaksa odsunęła twarz od wyrwy, po czym włożyła tam rękę. Gładziła twarz dziewczynki. Słyszała, jak Amnestia mruczy. Cicho, jakby starała się to ukryć. Ioonaksa nie przestawała muskać jej po twarzy. Wiedziała, że to właśnie tak powinna się teraz zachować. Być, nie pytać. Nie analizować. Tylko, że umysł nie umiał się do tego dostosować. 

Śmierć. To właśnie o nie śniła. Wiedziała to. Śmierć nie była więc utratą świadomości. Wręcz przeciwnie, była czystą świadomością, wiecznie upadającą pośród czerni. Końcem życia w materii, początkiem upadku w samej sobie. Czy właśnie w tym momencie Astra gdzieś tam spadała? Ioonaksa zmarszczyła czoło. Być Może. Chociaż wolałaby, żeby suczka po prostu przestała istnieć. Żeby jej świadomość eksplodowała razem z mózgiem matki Amnestii. Taki obrót spraw wydawał się łatwiejszy do zaakceptowania, gdy teraz zaczęła to analizować. Bum i przestaje się istnieć. Wszystkie marzenia i strachy zmieniłyby się w bezkształtną plamę, którą posprząta jakiś dozorca nad ranem. 

Ioonaksa poczuła ucisk na ręce. Amnestia przesypiała. Wtuliła się w ciepłą dłoń. Wszystkie łzy wsiąkły w miękką skórę, więc Ioonaksa przestała cokolwiek robić. Siedziała tak tylko i myślała. Ciało. Ciało było dziwnym urządzeniem. Zabawką w rękach umysłu. I choć wtedy nie ruszało się, Ioonaksa zaczęła kolejną podróż. Ruszyła w górę strumienia myśli, przeprawiała się przez potoki pytań, a ręka ani drgnęła. Czy to całe ciało, to ja?

Płynęła dalej. Na horyzoncie pojawiło się nowe pytanie — czym w ogóle jest ból? Czy właśnie teraz, gdy czuje w ręce uścisk, to jest on? A jeśli nie czuła go w ogóle, to czy kiedykolwiek umrze, skoro ból jest składniową śmierci? Donikąd. Ta rzeka prowadzi donikąd. 

Ioonaksa wzdrygnęła się, gdy usłyszała łoskot. Tępy dźwięk walenia metalem o metal. Wsłuchiwała się bardziej. Do osobliwej melodii dołączyło człapanie. Ktoś się zbliżał. Ktokolwiek to był minął klatkę Ioonaksy, jednak zatrzymał się przy Amnestii. Szczęknęły drzwi. Ioonaksa natychmiast cofnęła rękę i przyłożyła twarz do wyrwy. Mężczyzna w czarnym taktycznym kombinezonie wszedł do środka. Chwycił nadgarstki dziewczynki i złączył je magnetycznymi kajdankami. Mała nie zdążyła nawet zaprotestować, bo sprawnie włożył jej do ust knebel. Swojego dzieła dokończył, zakuwając stopy. Ioonaksa nie widziała w jego oczach żadnych emocji. Był zimny. Obojętny. Uczynił z Amnestii poczwarkę. Małą, skrępowaną istotkę, która zdana była na jego łaskę.

 Wychodząc, szepnął do odbiornika dwa słowa:

— Jest gotowa.

Ioonaksa dostrzegła błysk w oczach Amnestii. Ona już wie. Ona już wie, że umrze. Nie odezwała się. Obserwowała w ciszy, jak ciałem przyjaciółki wstrząsają dreszcze. Błądziła też wzrokiem za tą ciepłą dłonią, która tuliła ją do snu. Za bezpieczną przystanią, w której mogła się ukryć przed sztormem.

Aura śmierci wisiała w powietrzu. To było jak omen, pocałunek przeznaczenia tuż przed jego spełnieniem. Wtedy przyszedł on, najstraszniejszy człowiek, jakiego widziały oczy Ioonaksy. Przekroczył próg klatki w płaszczu zdobionego złotymi guzikami w kształcie ptasich czaszek. Na twarzy miał maskę szakala koloru gnijącego jabłka. Wyglądał tak, jakby mogła wyglądać śmierć, pomyślała Ioonaksa. Jedynie otwór na usta i oczy przypominały o ludzkim pochodzeniu gościa. A co jeśli te dziury, które rzekomo mają stanowić dowód na bycie człowiekiem, były tylko iluzją? Co jeśli to prawdziwa śmierć? Ioonaksa w tamtym momencie była skłonna uwierzyć we wszystko.

 Szakal kucnął koło dziewczynki i przejechał delikatnie palcami po jej policzku. Mała zaczęła zawodzić, jednak knebel skutecznie tłumił słowa. Szakal zdjął z siebie płaszcz, ukazując nagie ciało starca. Fałdy tłuszczu usiały konstelacje z pryszczy i wrzodów. Jedynie pasek owłosienia prowadzący od torsu do krocza zakrywał ohydny widok biało-czerwonych krost. Nogi, choć mocne, spowite były przez pasy żylaków i przebarwień. 

Szakal obrócił się, by sięgnąć do torby, którą ze sobą przyniósł. W środku błyszczała fala różnokolorowych przyrządów, których przeznaczenia Ioonaksa nie znała. Chwycił niewielki sztylet. Kobieta dostrzegła w jego oczach coś przerażającego. Żądzę śmierci, popęd silniejszy od czegokolwiek, z czym wcześniej miała do czynienia. Szakal kucnął jeszcze raz koło dziewczynki i zaczął rozmazywać ostrzem potoki łez po twarzy. Później dźgnął mocniej, wydobywając z policzków krew. Przez moment Ioonaksię zdawało się, że dziewczynka płacze czerwienią, że każdy człowiek w momencie największej słabości wylewa z siebie najczystszą barwę — esencję życia.

Członek Szakala rósł. Piętrzył główkę przy twarzy Amnestii. Mała trzęsła się. Powoli przestała przypominać dziewczynkę. Zmieniała się w ofiarę. Poczwarkę w pajęczej sieci. Bez szans na ucieczkę. Bez szans na godny koniec. 

— Taka słodka, taka niewinna... Ale jesteś węglem. Marnym, kruchym węglem — syknął, odkładając sztylet na bok.

Z niezwykłą finezją rozmazał krew po twarzy Amnestii. Bawił się nią. Gdy nasycił się jej strachem, przeszedł do konkretów. Zdjął jej knebel z ust. Mała nie zdążyła nawet zapiszczeć. Penis wszedł do gardła jak jadowity wąż. Pozbawił ją tchu. Uświadamiał, że jest tylko mięsem, którym się posili, a kości wyrzuci gdzieś na polu, jako niegodne pochówku.

Łzy ciekły ciurkiem po brodzie Amnestii. Szakal pchał penisa mocniej i głębiej, zupełnie, jakby chciał ją przebić. Ioonaksa nie wiedziała już, czy to dzieje się naprawdę. Zapomniała nawet, że jest w równie beznadziejnej sytuacji. Liczył się tylko ból, który czuła oglądając zbrodnię. Ból, który ją paraliżował i mówił: oglądaj, oglądaj, bo będziesz następna. Szakal zawył, ale nie z przyjemności. Wyciągnął penisa, na którym widniały ślady po zębach. W zemście uderzył Amnestię tak mocno, że odbiła się od klatki. Chyba na chwilę straciła przytomność. Szakal skorzystał z tego momentu i odwrócił się po kolejne narzędzie tortur. Kombinerki. Amnestia wyszeptała tylko pełne bólu Ioona i oprawca przyciągnął ją do siebie. Wyrywał jej zęby niezwykle brutalnie, rozkoszując się widokiem ust zalewanych krwią. Gdy skończył, znowu wsadził penisa do gardła. Dziewczynka już nie protestowała, uległa. Ioonaksa przestała rozpoznawać przyjaciółkę. To nie mogła być Amnestia. Nie miała na ustach niewinnego uśmiechu. Nie ściskała Astry. 

Kiedy wyciągnął członka, ślina Amnestii zaczęła ściekać z ust wprost na plamy krwi i łez, malujące szarą podłogę kolorami cierpienia. Szakal uśmiechnął się i szepnął coś pod nosem, ale Ioonaksa nie usłyszała co. Chwycił za nóż myśliwski i zdarł z dziewczynki resztki ubrań. Spektakl dalej trwał. Wszedł w Amnestię, brutalnie deprawując sanktuarium życia. Z każdym następnym pchnięciem ciął kolejny fragment jej skóry. Raz za razem kroił cielesną powłokę, podniecając się wyciekającym życiem. Dziewczynka wiła poczwarzy taniec, walcząc ze skrajnym wycieńczeniem. Była jednak zbyt słaba, żeby przebić kokon. Nie dla niej motyle skrzydła. 

Zabijał ją powoli, wręcz finezyjnie. Ciął ją, jakby była kawałkiem drewna. Tworzył z niej zupełnie nową istotę — czerwoną rzeźbę cierpienia. Każda kolejna rana sprawiała, że mała wyła coraz ciszej, jej wzrok uciekał gdzieś poza świadomość. Gdy z nią skończył, była jedną wielką otwartą raną ze zbyt szybko bijącym sercem. Szakal nawet nie próbował zmyć z siebie winnej czerwieni. Po prostu ubrał płaszcz i chwycił torbę z narzędziami tortur. Wychodząc, wyrecytował tylko:

— Zwój szósty, z przypowieści o kruchości węgla: nasza cielesność to tylko złuda, ból jest drogą do oczyszczenia i wyzbycia się z materialnej macki. Dlatego paląc węgiel, uwalniasz skamieniałe istnienie. Dlatego krusząc węgiel, wzmacniasz duszę.

Po wszystkim pozostała jedynie głucha cisza, przerywana nierównym oddechem tego, co zostało z Amnestii. Ioonaksa poczuła dreszcz, gdy usłyszała swoje imię.

— Ioona? — zaleciał zachrypnięty głos.

Jej imię brzmiało niezwykle obco, jakby wymawiał je jakiś podróżnik z odległej krainy, łamiąc sobie język przy wymawianiu miejscowych słów. Przerażenie i mętlik stworzyły ciemną breję spowalniającą myślenie. Czy kałuża krwi i nitki żółtych substancji wyciekających z otwartych ran przyjaciółki naprawdę istniały? Ale tak naprawdę nie mogła zrobić więcej, niż odbijać się od pustych pytań. Pozostało tylko obserwować, jak Amnestia kona, ściskając mocno zimne kraty. 

— Tak? — zapytała niepewnie kobieta.

Mała otworzyła buzię, by coś powiedzieć. Kaszel skradł słowa.

— Amnestia. Amnestia proszę! — Dłonie Ioonaksy zaczęły się spazmatycznie trząść.

Amnestia zdobywała się na jakieś słowa. Wyglądało to, jakby zbierała całą siłę, żeby coś powiedzieć. Wzywała całą krew wypływającą z żył, by zatrzymała się na chwilę, by dała jej możliwość ostatniego słowa, tego, które słyszy się tylko raz i przekazuje na łożu śmierci dalej. Zatacza krąg wiecznej wymiany pożegnań. Świadectwa jestestwa w obliczu nieuchronnego.

— Nie pozwól, by cała magia zniknęła. — szepnęła wyraźnie.

I cały blask zgasł. Oczy przestały nerwowo szukać bezpiecznego punktu. Twarz zastygła w nierównym uśmiechu. Wszystkie historie Amnestii, niewypowiedziane obietnice, upadły w wieczną próżnię. Nie było już nic więcej do dodania, żadnego słowa do wypowiedzenia. Odeszła.

Ioonaksa nie mogła zapanować nad trzęsieniem rąk. W jednej sekundzie zrozumiała, czym jest prawdziwe cierpienie i niemoc wobec nieuchronnego końca. To była bezsilność, ta sama, którą czuła spadając. Jej ciało chciało krzyczeć, dłonie pragnęły wydrapać dziurę w głowie, by pozbyć się resztek spustoszonego mózgu. Gdyby tylko miała na tyle siły, gdyby tylko była na tyle odważna, historia mogłaby potoczyć się inaczej. Jednak nie potrafiła nawet tego. Fragmenty jej duszy wsiąknęły w zimne podłoże, pozostawiając po sobie jedynie powyginany szkielecik. 

Siedziała tak godzinami, skulona po drugiej stronie od celi przyjaciółki. Nitki krwi z martwego ciała Amnestii płynęły tuż pod nogami. Raz za razem kusiły kobietę, by ten ostatni raz poczuła bliskość dziewczynki. Szeptały, by połączyła materialność z tym, co odeszło. Chciała mieć fragment Amnestii tylko dla siebie, dla pewności, że ona nie umarła, że wciąż w niej żyje. Gdy musnęła dłonią rubinowy strumyk, poczuła obrzydzenie do samej siebie.

Wtedy część jej umarła. Ioonaksa nie wiedziała, co straciła. Może zdystansowanie? Może niewinność? Liczyło tylko to, co zrodziło się na miejscu tej straty. Gniew. Gniew bezsilności. Gniew krzywdy. Gniew zła. Gotowy spalić wszystkie możliwe przyszłości. Mózg zapętlał myśl, że to jest czas, żeby zaakceptować ryzyko, jakie niesie życie. Ioonaksa wiedziała, że gdy tylko rzeczywistość da możliwość, nie będzie się bała powiedzieć za dużo. W końcu jedyne, co miała do stracenia, to życie. Dlatego właśnie była gotowa zginąć, byleby zostać czymś więcej niż białkowym robotem splecionym ze strachu i bezsilności.

Ktoś wszedł, spychając wszelkie myśli gdzieś na bok. Strażnik, ten, co wcześniej zjawił się u Amnestii. Ioonaksa zebrała w sobie siłę. Przycisnęła nogi do ziemi i już miała na niego skoczyć, gdy ten złapał ją i obezwładnił. Zakneblował usta i założył jej worek na głowę. Materiał tłumił całe światło, więc Ioonaksa pozostała w świecie mroku. Dopóki nie została porwana, nie myślała, jak wiele ciemności czai się w życiu. Nie była tylko do końca pewna, która jest gorsza — czy ta fizyczna spowodowana brakiem światła, czy ta w głowie, spowodowana wiecznym upadkiem.

Kiedy znów dotknęła ziemi, była już w zupełnie innym miejscu. Powietrze wyraźnie oczyściło się ze zduszonych oddechów setek ciał. Poczuła nierówną, syntetyczną podłogę, przypominającą trawę, po której chodziła w parku. Strażnik przycisnął ją do ziemi. Klęknęła, a ten chwilę później założył jej magnetyczne kajdanki. Przywarły mocno, uspokajające trzęsące się dłonie.

Strażnik oddalił się. Gdy człapanie ucichło, pojawił się inny dźwięk. Kroki. Dwie osoby. Gdy weszli, w głowie Ioonaksy zapaliła się lampka. Jednego z nich znała, niski głos i specyficzny rodzaj chodzenia przywoływał najgorsze wspomnienia. To był porywacz, ten z domu Amnestii. Ale drugi? Stawiał bardzo ciężko kroki, zupełnie, jakby nosił na sobie zbroję. Zatrzymali się przed nią. Czuła ich oddechy. Cuchnące od krwi. Przez moment nawet ucieszyła się, że nie musi ich oglądać, patrzeć w oczy tych, którzy najpewniej skazali Amnestię na śmierć.

— Skąd to masz? — zabrzmiał groźnie nowy głos.

— Znalazłem w domu jednej z naszych towarowych. Biały Baron chyba słyszał, że to ja zaplanowałem całą misję? — zapytał podekscytowany porywacz.

— Nie teraz — syknął lodowato. — Czym to jest?

— Ym... Na pewno nie żelastwem. Szef wie, jak wstrzyknęliśmy serum to padła. Nie wiemy, skąd przylazła.

— Uwolnij jej usta i oczy.

— Ale szefie, ona może być niebezpieczna.

— Na pewno nie mniej ode mnie, chyba nie chcesz się o tym przekonać?

Gangster pośpiesznie uwolnił twarz Ioonaksy. Wtedy ujrzała drugą postać. Jasne dredy spływały kaskadami aż do łopatek. Włosy mieniły się lekkim glitchem przy każdym poruszeniu. Kobieta nie była pewna czy ten człowiek był hologramem, czy jedynie wizją spowodowaną wycieńczeniem. Był jak połączenie maszyny i człowieka, jednak posiadał przy tym dziwnie zwierzęcy pierwiastek. I ta czerń w oczach, bez żadnych białek. Tak właśnie Ioonaksa wyobrażała sobie oczy zła. Nieludzkie. Gotowe by pochłonąć człowieka. Zrzucić go w bezdenną otchłań, by spadał w niej wiecznie. By cierpiał. 

— Masz imię? — zwrócił się do niej.

— Ioonaksa.

— Dobrze, więc, Ioonakso, czy wiesz, co tutaj robisz?

 Nastąpił moment zawahania, jednak odpowiedź, jaka padła, była nadwyraz szczera.

— Sama chciałabym to wiedzieć.

— Prawidłowo, ale niewystarczająco. — Poklepał ją po ramieniu. — Bres, przynieś nóż plazmowy. Czymkolwiek jesteś, Ioonakso, zaraz się tego dowiemy — oświadczył beznamiętnie.

— Baron chyba nie myśli, że ona jest nią?

— Różne dziwy w życiu widziałem, ale jedno wiem na pewno, bóg nie krwawi.

Plazmowe ostrze rozbłysło jasno-czerwonym blaskiem. Baron jednym mocnym ruchem przejechał po całej długości dłoni. Ioonaksa poczuła ciepło, trochę ją parzyło, jednak nic poza tym. Żadnego większego bólu, a co najważniejsze, żadnej krwi.

— Więc jestem bogiem — odparła.

Biały Baron spojrzał z zainteresowaniem na kobietę.

— Wyślij ją do Widzących, niech zbiorą dane z oczu, i przyprowadźcie ją ze wszystkim, co tam znajdziecie.

— Jasne.

— A co do ciebie. — Ścisnął jej twarz. — Plotki szybko się rozchodzą. Mam nadzieję, że nie jesteś tylko syntetycznym droidem. Za dużo ryzykuję z każdym twoim oddechem. Powiedz mi, czy czujesz strach? 

Ioonaksa czuła, że jest na krawędzi jego powiek. Bliska zsunięcia się do mrocznej otchłani oczu. Bliska zniknięcia raz na zawsze.

— Tak.

— Lepiej niech tak zostanie, bo nie chcę uciekać się do innych metod. Nawet diament można zarysować, a tego oboje wolelibyśmy uniknąć. — Drapnął ją po policzku.

Ktoś ją chwycił. Worek, który przykrył świat, tym razem miał małą dziurkę pozwalającą na obserwowanie otoczenia. Ioonaksa widziała, jak bezwładnie pokonuje cały labirynt z klatek. Niektóre zasłonięte były kotarami, w innych wychudzone, ludzkie szkielety kuliły się przy kratach, nie będąc zdolne do żadnych próśb. Na dobrą sprawę, Ioonaksa nawet nie wiedziała, o co mogłyby niby te osoby prosić. O wypuszczenie tylko po to, żeby znów trafić do takiego miejsca?

Drzwi trzasnęły. Ioonaksa była na zewnątrz. Obserwowała, jak ostre słońce odbija się od pojedynczych kałuż. Chciałaby się w jednej z nich wykąpać. Wrócić do słodkiej nieświadomości, z której przybyła. Zmyć z siebie resztki człowieczeństwa, ruszając dalej, poza czas i przestrzeń.

Człowiek, który ją niósł, stanął, żeby otworzyć drzwi. Chwilę później Ioonaksa została wrzucona do środka. Z łoskotem upadła na metalową powierzchnię, walcząc o oddech. Drzwi trzasnęły. Ioonaksię szybko udało się wstać, choć nogi trzęsły się. Nie mogła im ufać. Podparła się o ścianę. Myślała tylko o tym, że Amnestia, lub raczej to, co z niej zostało, leży tam nadal. W tej ciemnej celi, gdzieś w podziemiach. 

Mężczyzna z przodu auta zajrzał przez małą szybę.

— Założyć jej to jeszcze raz? — zapytał kompana odpalającego pojazd.

— Nie ma czasu, Biały Baron i tak wykasuje jej pamięć.

Ioonaksa usiadła, nadal opierając się plecami o metalową ściankę. Spoglądała przez wąskie szklane okienka na świat. Pierwsze, co dostrzegła, to holograficzny baner zdobiony złotymi literami, niosący za sobą prosta wiadomość: Żyjemy W Rewie Jutra – pobierz aplikacje i przeczytaj o wszystkich cudach czynionych przez Boginię. Nad całością lewitował hologram potężnej ośmiornicy. Jej macki kradły co jakiś czas literki. Ioonaksa miała mętlik w głowie. Bogini. Czy ona wyglądała jak Bogini? Czy nią była? Czy zrobiła coś złego, że znalazła się w takiej sytuacji? Czy to przez nią taki koniec spotkał Amnestię? Raz za razem poszukiwała gdzieś w odmętach umysłu choćby skrawków dawnej tożsamości, luk w amnezji, które rzuciłyby trochę światła na sytuację. Żadna odpowiedź nie przychodziła. Wątpliwości piętrzyły się jak fala, która topiła w niepewności świadomość, a na horyzoncie nie było żadnej szalupy ratunkowej. Ioonaksa została rzucona na głęboką wodę, miała więc do wyboru utonąć lub nauczyć się pływać.

Ciężki pojazd przecinał ulice za ulicą. Holograficzna nawierzchnia lśniła się od niebieskiego światła, wytyczając barierę magnetycznych zdolności pojazdów. Chwilę później obraz zmienił się w ciąg kolorowych pasów, przestając przypominać rzeczywisty świat. Ioonaksa zwróciła uwagę na wnętrze furgonetki. Mała kabina nie skrywała w sobie żadnych tajemnic z wyjątkiem rzędu sakiewek ściśniętych w dwóch skrzynkach. Opieczętowane były prostym napisem — Heroxa. Kobieta zaczęła snuć wyobrażenia o samej nazwie. Prowadziły ją one do wrót poznania, gdzie heroxa urosła do rangi boskiej esencji. W końcu, skoro woreczki przebywały w jednej opancerzonej puszce z kimś, kto wygląda jak Bogini, to musiały mieć przynajmniej cząstkę stwórcy. Lub być jej doskonałą kopią, pomyślała Ioonaksa.

Gdy auto stanęło na światłach, miasto wróciło do konturów. Ioonaksa przystawiła głowę do okna. To, co wcześniej było jedynie rozmazaną plamą, nabrało teraz wyraźnych kształtów rzeki pojazdów. Wszystkie unosiły się delikatnie nad jasnoniebieskim promieniem symulującym ulicę. Gdy spoglądała dół pod prześwitującą taflę, dostrzegła inne pasy, a pod nimi jeszcze więcej bliźniaczych. Otoczenia dopełniały wysokie budowle, których łączenia chodnikowe tworzyły sieci połączeń. Wszystko przypominało potężny kopiec termitów z ciągami skrupulatnie stworzonych przejść. Żywy monument trwałości ludzkiej historii.

Ioonaksa obserwowała świat za oknem. Wszystko po to, by choć na chwilę uciec od ciemności w głowie. Na ruchliwym skrzyżowaniu zrobił się korek, gdy jeden z kierowców porysował lakier innego. Mężczyźni obrzucali się wyzwiskami na środku drogi, a Ioonaksa przyłożyła twarz do samej szyby, by tylko zobaczyć lub usłyszeć jak najwięcej. Wtedy koło okna wyhamował motor. Maszynę zdobiły neonowe pasy zieleni przebijające matową czerń reszty. Jednak to tajemniczy Jeździec zaciekawił kobietę bardziej. Zdawało się jej, że osoba po drugiej stronie obserwuje ją. Człowiek ten po chwili zsiadł z motoru. Chyba pokazał Ioonaksię jakiś gest, ale ta nie zdążyła się dobrze przypatrzeć, bo nieznajomy w mgnieniu oka podbiegł do przednich drzwi ciężarówki. Padł pierwszy strzał. Ioonaksa słyszała tylko przekleństwa i uderzenia. Kilka strzałów wstrząsnęło autem. Dookoła wszystkie pojazdy ruszyły przed siebie, tratując te wciąż stojące. Motor zniknął pod buczącymi pasami świateł.

Mocne szarpnięcie zakręciło pojazdem. Ioonaksa upadła na ziemię, próbując złapać oddech. Opancerzona ciężarówka znalazła się na skraju przepaści. Z każdym kolejnym uderzeniem liczba pojazdów na drodze malała. Ostatni wstrząs odrzucił Ioonaksę na ścianę, pozbawiając resztki tchu. Gdy go złapała, ulica była już pusta. Z magnetycznych kajdan pozostało tylko wspomnienie, resztki powyginanych fragmentów leżały w rogach furgonetki. Cała zawartość woreczków, które wcześniej zaciekawiły kobietę, rozsypała się, odkrywając całą tajemnicę. Rubiny. Setki kryształków zmieniło surową blachę w małe dzieło sztuki. Ostatni strzał zakończył wymianę ognia. Na tył wozu wszedł zamaskowany jeździec. Spojrzał na kobietę i wystawił rękę w jej kierunku. Wyjść, tak bardzo chciała wyjść. Bez zastanowienia podała mu dłoń.

Postawił ją na pasie bezpieczeństwa, gdzie holograficzna przestrzeń zaczynała być materialna. Świat na zewnątrz malował się jeszcze ciekawszymi barwami, niż sądziła przedtem. W tym całym szoku zapomniała o wszystkim. Wielopoziomowa holostrada zaparła jej dech w piersiach. Zniekształcony obraz drogi nabierał teraz zupełnie nowych barw. Pod stopami Ioonaksy przepływały setki istnień, kolorowe pojazdy rozwoziły życie po ciele Rewy. Tam wszędzie byli ludzie. Wielkie żyły pulsowały równomiernie. Wszystkie z wyjątkiem jednej. Odarta z każdego warkotu auta, wyglądała na niezwykle smutną przy swoich siostrach. Czysty błękit, na którym spoczywały stopy Ioonaksy, brudził jedynie poturbowany pojazd wykrwawiający się po cichu. Kobieta nie mogła wyjść z zachwytu nad pięknem metropolii. Cokolwiek działo się wcześniej, ucichło. Nie było przeszłości. Było tylko wieczne tu i teraz.

Obserwowała szeregi kolumn budynków, smyranych promieniami słońca. W każdej budowli były tysiące okien, a każdym tym oknie życie. Zza betonowych murów wyciekały nieznane historie. W jednym ktoś opalał nogi, wystawiając je niebezpiecznie na krawędzi, gdzie indziej jakaś matka wieszała pranie na sznurku. Ioonaksa nie mogła pojąć, jak wiele możliwości niosło za sobą miasto. Jak wiele dróg niosło za sobą życie. Mogła przecież pójść tam wszędzie. Być tymi wszystkimi ludźmi. Ale była sobą, nagą kobietą stojącą pośrodku pustego błękitu, z niejasną przeszłością. Zaledwie pyłem przy ogromie ciężkich konstrukcji, których kręgosłupy prostowały ku niebu.

Wiatr delikatnie rozwiewał jej przetłuszczone włosy, a przyjemne południowe słońce piekło nagą skórę. Ten dzień nie mógł widzieć tego, co działo się jeszcze niedawno w burdelu. Był zbyt radosny, niewinny. 

W końcu odezwał się on, Jeździec, zabierając ze sobą błogość chwili.

— Złap się mnie i pod żadnym pozorem nie puszczaj, rozumiesz?

Ioonaksa obserwowała matową czerń jego kasku. Wiedziała, że po drugiej stronie musiał kryć się człowiek, istota z krwi i kości, na tyle odważna, by zaatakować opancerzony wóz. Na tyle zdesperowana, by robić to na środku ruchliwej drogi. Nie wiedziała, czy może mu zaufać, nie wiedziała nawet, czy ma jakikolwiek wybór. Odpowiedziała mu delikatnym kiwnięciem, a ten objął ją. Był niewiele wyższy od niej, jednak czuła, że jego silne dłonie mogłyby z łatwością połamać kości. Z obu stron drogi zaczęły zbliżać się jakieś auta. Fioletowo-bordowe punkciki zmniejszały odległość od zniszczonego pojazdu. Jeździec ścisnął Ioonaksę mocniej, gdy spojrzała w przepaść. Czerń zasiała w niej zwątpienie. Była tam i chciała ją pochłonąć. Może to były tak naprawdę oczy Barona? Może tak naprawdę Ioonaksa dalej śniła w tej kałuży obok parku? Przytuliła się tylko mocniej do barku Jeźdźca i zamknęła oczy. Gdy zaczęli spada, poczuła, że znowu umiera.

Powieki same się otworzyły. Świat przybrał barwy kolorowej zupy, prostej mieszanki krystalicznego światła wieżowców i brudu ulic. Długie włosy Ioonaksy pofrunęły, czyniąc ze złączonych ciał żywą kometę. Betonowa płyta tylko czekała, by zmienić ich w anonimowe plamy. W momencie ostatecznej konfrontacji buty nieznajomego zaczęły wypuszczać z siebie iskry. Kumulowały w sobie energię. Potężna siła odbiła ich w stronę nieba. Wtedy mężczyzna obrócił się, stykając nogi z lśniącą tarczą budynku obok. Zaczął biec po niej z niezwykłą prędkością. Tym razem grawitacja była łaskawsza. 

Ioonaksa widziała, jak z niektórych okien wystają palce wskazujące na nią. Wtedy Jeździec zaczął skakać dalej — byle zniknąć z pola widzenia. Uciekali, ale przed kim? Kilka przecznic dalej mężczyzna zwolnił bieg. Skoczył pomiędzy dwa posępne wieżowce, a chwilę później wylądowali w ciemnym zaułku. 

To była jej szansa. Szybko odepchnęła od siebie Jeźdźca. Znów się trzęsła. Zrobiła kilka kroków w tył i potknęła się. Spadła na górę śmieci. Okropny fetor uleciał ze sterty odpadów biologicznych. Zdezorientowana chwyciła pierwszą rzecz, jaką miała pod ręką — ostry kawałek metalu. Wycelowała nim w porywacza. W pamięci miała matkę Amnestii broniącą córkę przed napastnikiem. Teraz przyszedł jej czas na walkę. Nie dam się zabić, nie bez odpowiedzi.

— Nie mam na to czasu — rzucił, podchodząc do Ioonaksy.

Jednym mocnym machnięciem wytrącił jej broń. Znów była zdana na łaskę lub niełaskę zupełnie obcej osoby. Wtedy jeździec zrobił coś, czego się nie spodziewała. Ściągnął maskę. Neon z szybu knajpy obok rzucił ciekawe światło na ostre, choć niesymetryczne rysy twarzy nieznajomego. Zamiast zaatakować kobietę, wyciągnął dłoń w pokojowym geście. Ioonaksa wstała sama. 

— Jak masz na imię? — zapytała, przejmując inicjatywę.

— W tej chwili to nieistotne. Idziesz teraz ze mną.

Mężczyzna ściągnął plecak i pogrzebał w nim chwilę. Zmarszczył \krzaczaste brwi, gdy środku coś zapiszczało.

— Nie ruszaj się, Sindy — burknął.

Po chwili wyciągnął czarny kombinezon i gogle. Wręczył je Ioonaksię.

— Szybko. Nie mamy czasu.

Nie zamierzała nic robić bez odpowiedzi. 

— Porywasz mnie?

— A czy masz laser przystawiony do głowy? — Odwrócił wzrok. — Po prostu słuchaj się mnie i nie rób nic głupiego, to oboje dobrze na tym zyskamy. Chyba chcesz wiedzieć, kim jesteś, prawda?

Podstęp, to była jej pierwsza myśl. A co, jeśli prawda czasem wygląda jak podstęp? Co, jeśli maskuje się, by nie zostać rozpoznaną?

— Więc kim jesteś?

— Osobą, która traci cierpliwość. Jeśli chcesz, to mogę cię tu zostawić, żebyś dogorywała w bocznych uliczkach. Baron cię wytropi i znowu trafisz do burdelu. Tego chcesz?

Słowa pozbawiły sytuację wszystkich niedopowiedzeń. Czyli to jednak było porwanie, bardzo subtelne porwanie, pomyślała. Pośpiesznie ubrała czarny jednolity kombinezon, chowając w nim włosy. Gdy założyła gogle, świat nabrał dziwnego, delikatnie zielonego odcienia. 

— Teraz posłuchaj, za chwilę wyjdziemy na ulice. Czy chcemy, czy nie, kamery i tak nas wychwycą, tylko od ciebie zależy, jak szybko. Zachowuj się naturalnie, to opóźni wykrycie. Nie patrz w lasery. Nie wspominaj żadnych imion. Może zdążymy dojechać bez przeszkód do celu. Najważniejsze... — Spojrzał prosto w jej oczy. — Nieważne co by się nie działo, nie puszczaj mojej ręki.

Kiwnęła na potwierdzenie. Jeździec założył kask i chwycił ją za rękę. Szli pośpiesznie przez zatłoczoną ulicę do znaku podwójnego krzyża. Miejsca spotkań wiernych wyznających kult wiecznego ruchu. 

Wejście do metra było niezwykle ciasne. Raczej architekci nie myśleli, że aż tyle osób będzie je pokonywać w jednym momencie. Czerwone lasery przeczesywały ludzką rzekę w poszukiwaniu rekinów, drapieżników groźnych dla interesów korporacji i innych konsumentów. 

Gdy schodzili po schodach, Ioonaksa poczuła, jak wylewają się z niej wszystkie emocje i energia. Adrenalina spadała. Spojrzała nieobecnym wzrokiem na Jeźdźca. Daj mi gdzieś usiąść na minutę. Tylko minutę. Wiedziała, że zrozumie to spojrzenie.

— Jeśli tutaj padniesz, nie wyciągnę nas stąd. Wytrzymaj.

Nie zasnę, nie zasnę, śpiewały chóry w jej głowie, gdy powieki opadały coraz niżej. Wizja zniknięcia w ciemności nie wydawała się teraz taka zła. Można przecież było się w niej zatopić. Schować świadomość do zamrażalnika i udać się do bezkształtnej krainy. Umrzeć na chwilę. Może Amnestia i Astra były teraz w lepszym miejscu? Gdzieś tam, gdzie czerń otula przyjemnie do snu i odciąża istoty z problematycznej świadomości.

Peron szesnasty przywitał ich srebrnymi plakatami promującymi jakieś wszczepy. Gałki oczne i ostrza, nic, co zainteresowałoby Ioonaksę. Może gdyby wiedziała, czego dokładnie to dotyka, ale miała teraz większe zmartwienia na głowie. Bardziej pierwotne. Zmęczenie i strach, choć to pierwsze zaczęło przejmować nad nią kontrolę.

Na tablicach informacyjnych były zapisane wszystkie sekrety podziemnego świata. Każda najmniejsza linia, najodleglejsza stacja ubrana w najdziwniejsze słowa. Nic nie mogło się ukryć na tej mapie wszechrzeczy. Ioonaksa starała się skupić na jej liniach. Prostych, krzywych, półokrągłych. Kolorowe węże przecinały całe miasto. Łączyły ze sobą odległe światy, utwierdzały wiernych wiecznego ruchu w tym, że przestrzeń jest tylko zabawką czasu.

Jeździec znalazł wolne miejsca i pozwolił Ioonaksie chwilowo spocząć. Ta odetchnęła, jednak widziała, że gdy zamknie oczy, będzie po wszystkim. Zawiesiła wzrok na kobiecie odzianej w grubą warstwę ubrań. Bogini ciuchów, tak nazwała ją w głowie. Stworzona ze starych jeansów i dziesiątek poplamionych bluzek. Pozwalająca, by wężowe szaliki oplatały jej nogi. Potężna, gotowa dać odzienie każdemu, kto tylko poprosi. Bogini biedoty. Dłonie, tylko je te miała całkowicie nagie. Blade i chude. Trzymała nimi stary, kanciasty odbiornik. Spory prostokąt delikatnie chwiał się, jednak ani myślał spaść z głowy. I zniknęła chwilę później, pozostawiając na ustach Ioonaksy posmak absurdu. Z czasem zaczęła zauważać kolejne osoby noszące na głowie różne przedmioty, kosze z warzywami, pudła z elektroniką, stare sprzęty użytkowe. 

— Dlaczego oni to robią?

— Bo łatwiej jest im to nosić. Wyobrażasz sobie, jakby każdy miał to dźwigać obok siebie? I bez tego jest ścisk, a tak przynajmniej te przedmioty się nie niszczą. To chyba oczywiste.

Na peron przybył srebrny smok. Ioonaksa z zaciekawieniem obserwowała, jak z jego wnętrza wysiadają ludzie. Właśnie miała wejść do najświętszej świątyni ruchu. Zakosztować choć chwili z życia ciągłych uciekinierów, tych, którzy nie mają żadnego domu i psa do nakarmienia. Nie poczuła sacrum, Jeździec ciągnął ją przez cały wagon, wybierając miejsce, gdzie nie sięgały kamery. Tłok. Hałas. Piski. Śmiechy. Setki bodźców skondensowane na tak małej przestrzeni. Kościół, w którym zmysły szalały, wypuszczając ducha z okowów cielesności. 

— Mogę o coś ciebie zapytać?

Mężczyzna spojrzał na nią z niechęcią, ale ostatecznie ustąpił. Pewnie nie chciał, żeby zrobiła coś głupiego. 

— Jedno sensowne pytanie.

— Czym jest węgiel?

— Ech… — wydukał zbity z tropu. — Węgiel to taki rodzaj skały, no i oczywiście pierwiastek, jeden z elementów, z których złożony jest świat. My jesteśmy węglem.

— My? Ludzie?

— Ty nie. Czymkolwiek jesteś, na pewno nie jesteś jedną z nas — rzucił cicho.

Dalsza część podróży przerywana była tylko przez rozmowy innych podróżnych, to o zbliżającym się święcie, to o skandalu w Metropolu. Ioonaksa siedziała w ciszy, obserwując światła mijanych stacji. Były piękne, dopiero gdy prędkość je rozmazywała. Ulotne obrazy, niepowtarzalne. Już nigdy nie będzie tej świetlnej kreski nad rozkładem jazdy. Już nigdy przechodnie nie zmienią się w różowy ciąg. Nietrwałość rzeczy odrzucała i pociągała Ioonaksę. Pragnęła ją zgłębić, ale podskórnie czuła, że prowadzi to tylko do smutku. Co z tego, że piękno istnieje, jak jest chwilowe. Zmienia się w popiół, gdy ktoś stara się je schować przed czasem. A te światła ze Świetlistego Wzgórza, kiedy one zmieniły się w popiół? 

— Wychodzimy — syknął.

Słońce skryło się pod pierzastą kołdrą. Dzień zaczął umierać. W cieniu małych straganów ożywały neony. Ioonaksa widziała, jak jeszcze w pełnym świetle dnia, starają się pokolorować rzeczywistość. Wtedy nic nie znaczyły, ale teraz mogły wszystko. Cień był ich płótnem, na którym rozciągały barwy. Świat był ich płótnem. Piękne miraże odległych lądów pojawiały się na brudnych ścianach. I jeszcze te szyldy, tysiące nazw, uśmiechających się konturów kobiet, elektrycznych zwierząt. 

Po przejściu dwóch ulic skręcili w mały zaułek. Wyszli na parking. Błękitny neon układający się w anonimowy napis hotel przywitał ich jasną łuną. Zupełnie, jakby chciał odciążyć przyszłych gości ze wszystkiego, co przeżyli. Wejdźcie, spocznijcie, o nic nie musicie się martwić

Weszli do holu. Było całkowicie pusto, tylko przy recepcji stał robot. Stary, z lekka pordzewiały, wyglądał, jakby był tam od tysięcy lat, czekając na właściwe osoby. Ożył, gdy Jeździec podał mu jakiś świstek papieru. Ioonaksa stała grzecznie z boku, obserwując, jak jej porywacz odbiera klucze. 

Przecięli korytarz na dwunastym piętrze w poszukiwaniu pokoju 654. Ioonaksa przeskakiwała wzrokiem po drzwiach. Wszystkie takie same, gdyby nie złote cyfry zawieszone na nich, można by było pomyśleć, że to miejsce jest jakimś dziwnym błędem. Źle wygenerowaną strukturą, która przeczy indywidualności wszystkiego, co istnieje. 

Mieszkanie wydało się Ioonaksię niezwykle ciasne. Prawie jak korytarz. Dwa materace połączone były jednym prześcieradłem. Dźwięki ulicy sączyły się do środka przez uchylone okno, które zaraz po wejściu zamknął Jeździec. Ioonaksa stanęła przy drzwiach, obserwując, jak porywacz zmierza do kuchni. Ściągnął kask i położył go na blat oddzielający pomieszczenia. Znów widziała jego twarz, te szare oczy pełne skupienia. Blizny wycięte w symetryczne wzory, ciągnące się od nosa gdzieś za kark. Jeździec dotknął jedną z białych szafek. Ekran w środku zamigotał, czekając na komendy. 

— Nie mamy dużo czasu. Przygotuje posiłek. Usiądź i nic nie mów.

Ioonaksa posłusznie pokiwała głową. Usiadła na materacu bliżej okna. Zaczęła wpatrywać się w holograficzny zegar, delikatnie falujący nad ścianą. Zegar to ciekawe urządzenie, daje złudne poczucie kontroli poprzez odliczanie sekund. Daje poczucie władzy nad czasem. Wróciła wspomnieniami do tych wszystkich ludzi na ulicach, sprawdzających pośpiesznie czas, by zdążyć w jakieś miejsce. Rozplanowywali dzień tak, żeby czuć kontrolę nad czymś, czego nigdy nie dało się kontrolować. Wizje wędrowały dalej po samym znaczeniu czasu, jego konsystencji i tego, czy istnieją rzeczy wyrwane poza tę sprawczość. Ioonaksa próbowała przypomnieć sobie najstarsze wspomnienie. Ściana czerni, to tam prowadziły ją przemyślenia. Stworzona z innego rodzaju materii, a w zasadzie jej braku. Zupełnie, jakby to tam powstała świadomość. Jakby narodziła się z niczego. 

Ostry zapach wyrwał ją z przemyśleń. Zobaczyła, że Jeździec idzie w jej kierunku z dwoma naczyniami. 

— Anyż. Tak pachnie anyż. Nie jedź za szybko, bo się poparzysz. — Dopiero po tych słowach zobaczyła, jak pięknie lśnią się jego zęby. Nie bielą, a czystym srebrem.

Nitki pary wzlatywały z miseczki. Na widok barwionego na fioletowy kolor ryżu i kilku kawałków mięsa poczuła ssanie w brzuchu. Głód. Jak to możliwe, że do tej pory jej umysł zagłuszał tak pierwotny instynkt?

— Po prostu włóż do ust, zacznij gryźć i połknij — dodał, widząc, jak kobieta niepewnie zabiera się do jedzenia.

To proste. Kawałek za kawałkiem, jedzenie znikało w jej ustach. Gdy była w połowie, poczuła, jak coś w jej brzuchu bulgocze. Żołądek odmówił posłuszeństwa. Przez moment myślała, że Jeździec ją otruł. Czerwono purpurowa substancja uciekłą z żoładka na podłogę. Ioonaksa zaczęła dygotać. Wytarła przestraszona usta.

— Wychodzę pozałatwiać formalności z naszym wyjazdem. Posprzątaj to, co zrobiłaś. — Posłał jej nienawistne spojrzenie, ciągnąc dalej. — Jeszcze jedna ważna sprawa, nie wpuszczaj nikogo do środka. To hotel bez obsługi. Zostawiam cię pod opieką Sindy. Jeśli nie pojawię się do wieczora, odblokuj morpha, wciskając na raz zieloną i czerwoną diodę. Na pulpicie będziesz miała różową ikonkę płatka orchidei, kliknij ją i skontaktuj się z MO. Potrafisz czytać, prawda?

— Tak — odpowiedziała, obserwując jak Jeździec wstaje.

— Świetnie. Resztki tego, co posprzątasz, wywal do pojemnika numer cztery, to ten pomarańczowy — rzucił, domykając drzwi.

Została sama. Znowu.

Zgarnęła wymiociny do ręki i rozglądnęła się w poszukiwaniu pojemnika numer cztery. Pomarańczowy, mówił, że jest pomarańczowy. Błądziła wzrokiem po jednolicie białych meblach. Nic. Żadnego innego koloru, tylko śnieżna zamieć. Dała za wygraną, wrzucając wszystko do zlewu. 

Wróciła na materac. Zauważyła nowego ducha, tę całą Sindy. Kobieta pomachała do mechanicznego zwierzęcia, to jednak nic nie odpowiedziało. Sindy siedziała na parapecie i obserwowała. Ioonaksa zaczęła się zastanawiać nad tym, na ile jest to zwierzę a na ile maszyna. Astra była inna, pełna życia, a Sindy? Zimna, nieobecna, zwrócona w wycinek rzeczywistości niedostępny dla ludzkich oczu.

Była w tym mieszkaniu jeszcze jedna rzecz, która nie dawała spokoju Ioonaksię. Drzwi. Proste, takie jak wszystkie. Tylko dokąd prowadziły? Jakich sekretów strzegły? Brak jeźdźca ośmielił kobietę. Ruszyła powolnym krokiem w stronę tajemnicy. Oglądnęła się tylko przez ramię, sprawdzając, czy Sindy nie rusza za nią. Na szczęście wciąż leżała. 

Gdy dotknęła panelu, wyświetlił się błękitny napis — Łazienka. Ioonaksa przekroczyła próg nowej krainy, zaciekawiona tym słowem. Łazienka. Gdy wypowiedziała je na głos, zabrzmiało magicznie. Zupełnie, jakby rzucała zaklęcie. 

Przeszła przez wąski korytarzyk. Minęła umywalkę i rurę klozetową. Zmierzała w stronę kabiny deszczownicy. Kiedyś już coś takiego widziała. Może nie potrafiła przywołać konkretnego wspomnienia, ale wiedziała, że gdzieś tam już z tego korzystała. Gdzieś tam, jako ktoś, kim już nie jest.

Stanęła przed prysznicem. Drzwi delikatnie zaskrzypiały. Była w środku. Czujnik uruchomił maszynę. Zaczęła lecieć gorąca woda. Łazienka zniknęła wśród białych obłoków pary. Początkowy szok ustąpił odprężeniu. Gorąca woda lekko szczypała skórę. Bezpieczeństwo, jakie Ioonaksa czuła w tamtym miejscu, nie chroniło jednak przed bolesnymi wspomnieniami ostatnich kilkunastu godzin. Przeszłość wróciła jak bumerang. Gniew. Znowu go czuła. Zacisnęłą pięści. Pomiędzy palcami gniotła wszystkie wspomnienia. Merdanie ogona Astry. Uśmiech Amnestii. Świecące punkty Rewy, połączone w abstrakcyjne kształty. Obraz za obrazem, wszystko zjadała ciemność. Wzięła głęboki wdech, a wilgotne powietrze wypełniło płuca. Rzeczywistość zaczęła mieszać się z nierealnymi obrazami, przyjmując konsystencję kwasu rozpuszczającego wszechświat. Tak ciężko się jej oddychało. Przyszła następna wizja. Ioonaksa miała na rękach krew Amnestii. Rubinowa substancja ściekała w rytm cichych szeptów. Gdzieś wśród pary ktoś wypowiadał jak mantrę — Ioona. Ręce znów drżały. Ioonaksa padła na podłogę kabiny, walcząc o każdy oddech. Już nawet nie starała się ścierać krwi z dłoni. Szkarłat wyciekał ze ścian i luk w ścianie. Gotowała się we wrzątku. Czuła to, koniec nadchodził. Znowu. W jednym momencie zrozumiała, że całe dobro, które czyni człowiek, i zło żyjące wewnątrz, staje się niczym, gdy wszystkie światła gasną.

Ruszała się, jednak nie spadała. Ktoś ją ciągnął. Powietrze wróciło do płuc. Z ciemności wyłoniło się światło. Jeździec ją uratował. 

— Do reszty cię pojebało? Mieliśmy umowę.

Nadal się trzęsła, jednak zebrała się w sobie na jedno proste słowo:

— Przepraszam.

Obraz się wyostrzył na tyle, by Ioonaksa mogła zobaczyć, jak ten mężczyzna cały kipi ze złości.

— Nic mi po twoich przeprosinach. Zostawiłem cię na chwilę, a ty już próbujesz się zabić!

— Nie chciałam tego. Widziałam moją przyjaciółkę — w jej oczach zagościła pustka — i krew. Ona umarła na moich oczach.

— Co jest z tobą nie tak? Dlaczego nie możesz być mniej…

— Ludzka? — przerwała.

— Irytująca — dokończył. — Same z tobą problemy — zamyślił się.

— Przepraszam.

— Nie masz za co. To moja wina, ciężko mi jest przebywać z czymś… z kimś tak nietypowym — przyznał niechętnie.

— To dlatego wszystkich dookoła mnie spotykają złe rzeczy?

— Po części. Chyba zdążyłaś zrozumieć, że nie należysz do tego świata.

— Gdybym miała wybór, nigdy nie pojawiłabym się w takim miejscu.

Cisza. Patrzyli sobie w oczy. Ioonaksa zastanawiała się, czego mogły być świadkiem te tęczówki? Ile łez wylały? Dlaczego są tak szare, zupełnie, jakby cały kolor starł się w trakcie oglądania czegoś piękniejszego.

— Nie mogłaś jej uratować. Nie wiem, kim była, ale jej życie zostało przegrane jeszcze przed narodzinami. Tutaj każdy kogoś stracił, każdy płaci jakąś cenę, więc nie ma sensu obwiniać się o całe zło świata.

— Cały czas mam wrażenie, że mogłam coś zrobić.

— Nie mogłaś. Zawsze będzie za późno by kogoś uratować, by coś przeżyć. Nie wiem, jak potoczy się twoja historia, ale prędzej czy później zrozumiesz, że czasem trzeba pozwolić innym odejść, tak po prostu.

— Czyli powinnam o niej zapomnieć? — zapytała zdziwiona.

— Śmierć to śmierć. Koniec bez filozoficznych bzdur. Jeśli ktoś znika, trzeba wyczyścić pamięć. Nie powinno się trzymać trupów w głowie. 

Westchnął i ruszył w stronę wyjścia. Zanim zamknął za sobą drzwi, szepnął tylko:

— Amestus. Pytałaś mnie wcześniej o imię. Nazywam się Amestus.

Wyszedł, ale pozostawił nadzieję na to, że może nie wszyscy w stolicy byli złymi ludźmi. Ioonaksa powoli zaczynała rozumieć tak wrogie nastawienie Amestusa do niej, widziała to już w oczach innych. Nawet Biały Baron stworzył dystans, jakoby nie była człowiekiem. Traktują mnie jak produkt, bo boją się zobaczyć coś więcej.

Po wysuszeniu weszła do salonu, gdzie zachęcona gestami Amestusa, spoczęła na jednym z materaców. Czuła, jak po jej ciele rozpływa się przyjemność. Przejmuje falami kolejne połacie ciała, unieruchamiając je. Z każdym kolejnym mrugnięciem powieki były coraz cięższe. Odpływając w senne mary, poczuła jedynie ciepły koc na skórze.


7


Obudziła się z poczuciem ulgi. We śnie nie spotkał jej już żaden upadek. Żadna śmierć. Nawet myśli o Amnestii, choć wprawiały ją w niezwykle ciężki stan, trzymały się z daleka. Lampy heliocentryczne zaczęły rozświetlać pokój. Nowy dzień budził się do życia. Jej towarzysz przekręcił się na drugi bok, zasłaniając twarz puchownicą. Jego ciężki oddech zagłuszał dźwięki z ulicy, każdy zgubiony klakson niknął w falach głośnego sapania. Ioonaksa podniosła głowę, spoglądając na pokój. Jej kombinezon lśnił się przy uchylonym oknie. Wszystkie krople, które zdobiły tkaninę, gdy zasypiała, uleciały gdzieś tam, gdzie zniknęły kłęby pary ze Świetlistego Wzgórza.

Bezczynność męczyła Ioonaksę. Wstała więc i podeszła do okna. Świat na zewnątrz mozolnie wypuszczał pierwsze zwiastuny dnia. Ruch. Pojazdy chyba nie wiedział, co to sen. Mknęły, rozmazując światła drogi. Ioonaksa przyłożyła twarz bliżej szyby, a wtedy wyrosła przed nią potężna holoreklama. Kobieta odskoczyła. Usłyszała, że coś spadło. Morph Amnestusa wylądował na ziemi. Zaświecił się. Ioonaksa wcisnęła losowe diody, by go zablokować. Świat z niej zażartował. Przypadkowo otworzyła wiadomości. Spojrzała na Amestusa. Spał. Odżyła w niej potrzeba poznania prawdy o samej sobie. Postanowiła skorzystać z okazji.

Na głównym ekranie widniał prosta notatka, zatytułowana: Instrukcje odnośnie do osobliwego zlecenia. Z szeregu klikniętych punktów, jedynie ta sprzed kilku godzin dała się otworzyć ponownie. 

Przewieź obiekt na Anor. 

Ogranicz kontakt do minimum.


Anor? I kim w ogóle był ten cały MO? W głowię Ioonaksy zapaliła się czerwona lampka. Kim właściwie był Amestus? Jeździec. Porywacz. Sprzymierzeniec. Ile jeszcze mógł mieć imion? 

Siedziała tak, myśląc o tym wszystkim. Nawet nie zauważyła, gdy Amestus obudził się. Wyrwał ją z przemyśleń, gotowy do drogi.

— Wyjeżdżamy, nie ma sensu dłużej czekać.

Kobieta ostatni raz rzuciła okiem na mieszkanie tonące w ostrych promieniach poranka, po czym opuściła je na zawsze. Amestus oddał kartę pokojową i wyszli przez szklane drzwi. Amestus z zadowoleniem wskazał na auto zaparkowane na parkingu. Ioonaksa widziała już podobne wcześniej. Ciężkie, delikatnie unoszące się nad ziemią. Szybko znalazł zastępstwo za motocykl...

Amestus zniknął w czerni pojazdu, a Ioonaksa stanęła niepewnie przed otwartymi drzwiami. Wiedziała, że jeśli do nich wejdzie, nie będzie już odwrotu. Zapytała więc niepewnie:

— Czy wieziesz mnie na śmierć?

Widziała, jak Amestus się uśmiecha. Słońce odbijało się od jego srebrnych zębów.

— Przeciwnie, wiozę cię do domu.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

© Agata for Wioska Szablonów