Element III — Petrichor

 

1


Ioonaksa obserwowała uważnie cienką linię odgradzającą głęboki błękit nieba od pomarańczy wysuszonej gleby. Horyzont, tak określił ten punkt Amestus. To tam materializowały się ruiny różnych budowli. Sypiące się cylindry, jakieś pustostany bez okien i drzwi. Czas pożerał ich ceglane szkielety, wdzierał się do ciemnego wnętrza przez wyrwy. Czaił się gdzieś w głębi, tam, gdzie Ioonaksa widziała tylko czerń. 

— Czemu tutaj jest tak pusto? — zapytała w końcu.

Mężczyzna nieco zwolnił, przesuwając część uwagi na rozmowę.

— Wojna Grzybów zmieniła nasze lasy i miasta w popiół ponad sto lat temu. — Ziewnął. — Wszystko tutaj jest cholernie napromieniowane, dlatego musimy jak najszybciej przejechać przez pustynię.

Egzotyczne słowo odbiło się echem w jej głowie. Promieniowanie. Czy to jakaś forma broni? Wiedziała, że wojna oznacza walkę, a walka — użycie specjalnych środków, może nawet śmierć. Koniec końców przecież wszystko się do niej sprowadza

— Mogę wiedzieć dokąd jedziemy? 

— Tak, to nie jest tajemnica. — Amestus przeczesał palcami krótkie włosy, strzepując z nich łupież. — Święta wyspa Anor. Miejsce narodzin życia.

Białe płatki opadły na czarny kombinezon.

— A dlaczego mnie tam wieziesz? 

— Nie miej mi za złe, ale nie mogę cię we wszystko wtajemniczać. Kiedy przyjdzie odpowiedni moment, ktoś ci to wyjaśni. 

 — Czyli możliwe, że umrę bez odpowiedzi?

— Wszystko jest możliwe. — Uciekł wzrokiem na lusterko. 

Ciszę, która zapadła po słowach Amestusa, przerywał jedynie świst powietrza z klimatyzatora. Kobieta znów wlepiła wzrok w nijakie pustkowie. Żegnała smutnym spojrzeniem każdą nierówność i większy kamień prażony przez słońce. W jej sercu kiełkowała niepewność co do przyszłości, co do tego, że niedługo życie mogło odpowiedzieć na kluczowe pytania. Czy chciała je poznać? Czy była na nie gotowa? Karuzela pytań wystartowała, nie można było jej zatrzymać. Ioonaksa pędziła na jednym z wierzchowców, wiedząc, że im większej prędkości nabiera, tym silniejszy będzie upadek. Jednak nie zamierzała schodzić, zapłaciła, więc chciała się przekonać, jak wygląda moment, w którym człowiek wyprzedza swoim strachem światło. W końcu przerażony umysł działał zupełnie inaczej od spokojnego. Stawał się mniej ludzi, a bardziej zwierzęcy. Przełączał się z trybu człowieczeństwa na przetrwanie.

Dojeżdżając do rozstaju dróg, Amestus zwolnił znacznie i wcisnął przycisk obramowany żółtą otoczką. Pojazd wysunął koła i osiadł ciężko na podłożu, wkraczając na nierówną drogę usianą szczątkami dawnego świata. 

— Przyjemna część dobiegła końca, przechodzimy na tryb kontaktowy — oświadczył, zakładając ciemne okulary.

W stronę słońca, to tam zmierzamy.

Pojazd podskakiwał, miażdżąc szkielety pustynnych stworzeń. Ścierał je na proch, karmiąc wygłodniałą Matkę Ziemię. Ioonaksa starała się ujarzmić włosy. Jasne nitki raz za razem wychodziły spod kombinezonu. Trzęsienie, łupanie, zupełnie, jakby siedziała na młocie pneumatycznym. Kto robi takie drogi? Jak to kto, zagaiła do siebie, świat. Żłobi je Czas, zupełnie jak ludzi. Zostawia blizny, jako podpisy. Naznacza dzieła tak, by nikt nie mógł sobie ich przywłaszczyć. To największy z artystów, ten cały Czas.

Nagle jedno z kół zapadło się w sporej koleinie. Metalowa puszka wystrzeliła w górę. Mocny impuls wstrząsnął Ioonaksą. Jasne włosy przysłoniły jej świat. Pasy bezpieczeństwa spełzły czerwienią, kumulując w sobie energię. I pisk. Amestus zahamował, po czym spojrzał na Ioonaksę. Otworzył usta. Może chciał ją za coś skarcić? Może, zapytać, czy wszystko jest w porządku? Nie zdążył nic powiedzieć. Zaryczało radio. 

— Próbujesz znaleźć odpowiednie słowa, by określić swoją seksualność? Uformuj węgiel już dziś i zrozum, że płeć jest tylko grą! — Amestus popukał kilka razy w odbiornik, a ten wydał z siebie niezrozumiały bełkot, po czym znów zaczął nadawać. — Korekcja płci lub zmiana orientacji w pakiecie z implantami stymulującymi za połowę ceny! Więcej informacji znajdziesz na naszym Drzewostanie przy Rubinowym Placu. Pamiętaj: Płynne Mięśnie — stałe szczęście!

Mężczyzna palnął mocno w stary odbiornik, a ten zamilkł momentalnie, jednak był już za późno. Ziarno ciekawości zostało zasiane. Kiełkowało szybko pomiędzy zębami. Pięło łodygę aż do mózgu, gdzie wyrastały słodkie owoce. Kuszące owoce. Ioonaksa nie mogła się oprzeć, tak bardzo chciała je zerwać, jednak zapytała:

— Wiesz, co chcę teraz uczynić, ale nie zrobię tego bez twojej zgody. — Zaschło jej w ustach. 

— Nie jestem dobrym materiałem na nauczyciela w takich sprawach. — Uśmiechnął się krzywo, srebrne zęby odbiły promienie słońca. — Może coś łatwiejszego?

Owoce upadły gdzieś w zakamarki umysłu. Ioonaksa wiedziała, że sięgnie po nie, gdy tylko będzie okazja. Więc zacisnęła usta tak, by zmieniły słowa w nowe pytanie.

— Dlaczego tak dużo osób nosi imię na A?

— Masz ci świat — wycedził coś, co brzmiało dziwnie znajomo. Powiedzenie? — Widzisz, A nie jest zwykłą literą. Dotyka eee... wielu znaczeń. To początek alfabetu — złapał rytm. — Pierwszy dźwięk, jaki wydaje z siebie dziecko po narodzinach, oraz litera rozpoczynająca imię bogini. 

— Moje imię?

— Ty nazywasz się Ioonaksa — rzucił przyjaźnie, kręcąc głową. — Ale ta, co siedzi w Metropolu, nazywa się Arche. Dlatego A jest tak istotną literą. Przynosi szczęście, taki talizman, o ile wiesz, co to znaczy.

— To działa?

— Jadę teraz z czymś — poprawił się — z kimś, kto jest moim biletem do utylizacji, więc sama możesz odpowiedzieć sobie na to pytanie.

Nieśmiały uśmiech zagościł na jej bladej twarzy. Amestus docisnął stacjonarny pedał gazu, zostawiając za sobą wszelkie pytania. Nad widnokręgiem jakaś niewidzialna ręka pociągnęła nowy błękit. Jedyne niebo z jakim mógł zetknąć się ląd. Wielka woda chlupała gdzieś niedaleko. Podjechali bliżej kresu, a z pustynnego klimatu wyłonił się obraz niskiej roślinności, barwiącej pomarańczowe pola zielenią. Ioonaksa chłonęła nowy widok. Te barwy były znacznie prawdziwsze niż rewiańskie. Jakby żyły w przedsionku domu prawdziwego koloru. Pojazd stanął kilka kroków od kamiennego mostu, który łączył klif z wysepką. Gdy buczenie silnika ucichło, Ioonaksa spojrzała pytająco na Amestusa. On tylko pokiwał głową. Byli na miejscu.

Drzwi trzasnęły za długowłosą. Spojrzała niepewnie na scenerię. Za jej plecami rozciągały się pola czegoś, co Amestus nazwał pszenicą. Łodygi roślin uginały się pod wschodnim wiatrem. Słońce górowało nad krainą, a szum fal powodował w kobiecie niepokój. Przypominał jej buczenie ciężarówki, którą jechała, zanim została uwolniona. Uwolniona? Pytanie odbiło się echem w jej głowie. Nie była nawet pewna, czy kiedykolwiek miała styczność z wolnością. W lepszej sytuacji była prawda. Pojęcie niezwykle jasne jak na zamglony umysł. Zgodność perspektywy ze stanem rzeczywistym. 

Amestus odprowadził ją przed most i ani kroku dalej. Jego spojrzenie mówiło wszystko — niektóre drogi trzeba przejść samotnie. 

— Do zobaczenia, Ioonakso — powiedział, patrząc za jej plecy, chyba na koniec mostu.

Mężczyzna odszedł w stronę auta. Gdy jego sylwetka zniknęła w mechanicznej czerni, kobieta obróciła się w stronę mostu. Po jej głowie krążyły ostatnie słowa Amestusa. Brzmiały, jakby miał wrócić. Buczenie auta ucichło. Pora ruszać ku słońcu, ku prawdzie

Stare kamienie, z których zbudowany był most, pokrywała jakaś zielona maź. Bose stopy ślizgały się na jej powierzchni. Każdy następny krok mógł być tym ostatnim. Jakże głupio byłoby teraz zginąć, pomyślała. Wpaść wprost do żarłocznej toni, która bez wybrzydzania pochłonęłaby ciało. Spojrzała w dół przepaści, gdzie biel piany morskiej pływała wśród błękitu. Miliony kropel wzlatywały z rozbitych fal, osiadając na wydrążonych fragmentach klifów. Było tam coś jeszcze. Ostre szpikulce skał, wystające nieznacznie z wody. Jak zęby bestii czekały na kolejną ofiarę. Mewie mięso już je pewnie znudziło.

Czarna postać pojawiła się na końcu mostu. Zmysły Ioonaksy wyostrzyły się. Poczuła sól w ustach i specyficzny zapach bryzy. Zimne kamienie wysysały ciepło z jej bosych stóp. Rzeczywistość rozkwitała piękną różą w jej cielesności. Ten kwiat rósł z dala od uwagi, która skupiona była na tajemniczej istocie ukrywającej oblicze pod czarnym kapturem. Gdy Ioonaksa stanęła naprzeciw niej, poczuła dreszcz na karku. Przeznaczenie, czy to właśnie ono?


2


Pociągnął pędzlem kobaltową wstęgę po jej policzku. Spoważniała, pomyślał malarz, mocząc włosie w nieco ciemniejszym odcieniu. Indygo trafiło tuż pod oczy, tworząc prostą linię aż do nosa. Kolory przechodziły w siebie delikatnie, wywołując wrażenie naturalnego ombre. Mistrz lubił ten zabieg, po części dlatego, że wpisywał się w kreowany przez niego nurt upadku barw i kształtów, po części, bo sam chciałby tak wyglądać. Być istotą zdobioną różnymi odcieniami błękitu. Morskim trytonem, którego istnienie potwierdzają jedynie legendy. 

Artysta przeciągnął ręce w egzoszkielecie. Pancerz bezszelestnie wykonywał ruchy narzucone przez właściciela. Dyskomfort przyszedł z punktu pomiędzy łopatką a lędźwiami. Robaki w takich momentach używały drapaczek lub innych prymitywnych narzędzi. On był ponad tym. Wystarczył umysł. Myśl rozkazała ciemnej masie dozbroić armię i ruszyć na swędzący punkt. Czerń zmarszczyła się, jak jezioro wietrzną porą. Swędzenie ustało. 

Ścisnął pędzel mocniej, spoglądając oceniająco na swoje dzieło. Kobieta miała mocne rysy wprawiające artystę w zachwyt i niepokój nad jej perfekcyjnością. Te wargi mogły przecież wypowiedzieć słowa piękne i niebezpieczne. Takie, które budowały ducha jedności, i te rozpoczynające wojnę. Dlatego cieszył się, że milczała, trwała w wiecznym letargu. Dzięki temu jej los nie był przesądzony. Jej słowa jeszcze nie zabrzmiały, a przyszłość nie skrystalizowała się. Miała w sobie coś jeszcze. Credański ideał kobiety, symetryczne proporcje. Mimo to miała wadę, której żaden kamień nie mógł rozkuć. Była zimna. Nawet kolory, które miały malować życie na jej twarzy, nie zmieniały jednolitego wnętrza w splot rurek i mięśni. Artysta westchnął i wrócił do pracy. 

Mistrz malował nowe kreski długimi pociągnięciami, zatapiając czoło figury w błękicie, cyjanie i lazurze. Robił to niemal instynktownie. Pędzel latał jak skrzydła kolibra, precyzyjnie manewrując pomiędzy wyschniętymi kielichami kwiatów, by dotrzeć do tego skrywającego najsłodszy nektar. 

Sama twarz nie stanowiła kłopotu. Prawdziwe wyzwanie wciąż było przed nim. Chciał złapać refleksy wschodzącego słońca na bujnych włosach, które spływały falami do pasa. Nie mógł po prostu użyć do tego żółci i wydobyć z niej delikatności bielą. Musiał niejako przeżyć ten wschód i zamrozić go. Ostatecznie posiąść. Ukraść refleksy z tafli rzeki i ułożyć w połowie drogi do niewielkich piersi, rozcierając barwę na szczycie głowy, jak koronę dawno zapomnianego bóstwa.

Mistrz przyłożył twarz do zimnego posągu. Za chwilę spojrzysz na ten brudny świat. Świat, który nie jest ciebie godzien. Zamoczył włosie w bieli morskich fal. To ona miała być bazową oka, jednak kiedy przybliżył rękę do twarzy, rozległ się odgłos rozsuwania drzwi. Snop światła przeczesał pokój, odzierając go ze wszystkich tajemnic. Dziesiątki kobiecych figur zatańczyły z cieniami, po czym wróciły do swoich stałych form. Ciężka dłoń mistrza zadrżała. Biała łza spłynęła po policzku figury, naznaczając przyszłość. Niech spłonie wszystko, co przypadkowe

Ktoś wszedł do środka. Drzwi domknęły się z głuchym łoskotem. Artysta obserwował smukłą sylwetkę, która dopiero w świetle płomieni nabrała barw. Stanął przed nim, jak zwykle z zamglonymi oczami i karkiem gotowym do pokłonu. Na twarzy przybysza tańczyły niesfornie ogniki, raz za razem w oczach eksplodowała nowa gwiazda. 

— Wieści? — zabrzmiał modulowany głos.

— Wyjechała z miasta. Boże Oczy zaobserwowały ją zbyt późno. Zjechali na którąś z bocznych dróg... — Głos miał niepewny, woń strachu ulatywała z wąskich ust.

— Ona tu wróci — szepnął do siebie mistrz.

Drewno w ognisku zaskwierczało, wypuszczając z wnętrza podmuch żaru.

— Mam postawić sprawiedliwych, by skupili wszystkie siły na odnalezieniu jej?

— Nie. Są ważniejsze rzeczy. Gdzie Magnus?

Mężczyzna pobladł. Jabłko Adama podskoczyło do góry i spłynęło w dół wraz z ciężko przełkniętą śliną. 

— Od momentu jej porwania i wycieku, nikt go nie widział. Zniknął.

Więc wybrał.

— Odszukaj go i zabij.

— Ale tylko on…

— Nie, nie tylko — uciszył go. — Beze mnie byłby nikim. — Obrócił się w stronę figury. — Dlatego właśnie wolę posągi. Są w pełni oddane sztuce i swojemu twórcy. Pytanie, czy ty też taki jesteś?

— Samotwór chyba wie, że jestem całym sercem mistrzowi oddany.

Mistrz nie chciał na niego patrzeć, nie zasługiwał na uwagę. Ten robak nie zasługiwał nawet, by puścić go żywym. Był jednak lojalny, a Samotwór wiedział, jak cenna jest to cecha. 

— Więc przynieś mi głowę Magnusa, to jedyna możliwość odkupienia winy po wycieku Aleksis. W innym wypadku…

— Zapewniam jako Naczelny Sprawiedliwy, że innego wypadku nie będzie.

— Odejdź.

Wyszedł szybkim krokiem, pozostawiając w pokoju naelektryzowaną atmosferę. W Samotworze rosły emocje. Domek z kart był sam w sobie niestabilny, a w każdej chwili ktoś mógłby zacząć trząść stołkiem. Ale kto niby mógł to zrobić? Altar? Słaby z niego przywódca. Ktoś z Rady Pięciu? Nie, za bardzo jest im na rękę by utrzymać świat w obecnej formie. Więc kto? Magnus, syknęła jedna z figur. On umrze, wiedział to i wiedział, że on wie. Właściwe pytanie, które mógłby sobie zadać, brzmiałoby: ile jeszcze czystych barw skazi Magnus swoją czernią?

Spokój. Wzburzony ocean myśli powrócił do stanu gładkiej tafli. Samotwór zaczął wybierać kolory do zmieszania. Modry powinien trafić na grzbiet nosa, tak by zimna piękność mogła oddychać pod wodą. Coś zaczęło się wynurzać z umysłu. Mechaniczna ręka znów zadrżała. Czerń pożarła intensywny błękit. Gniew rozgrzał stal. Samotwór bezpardonowo wrzucił całą paletę wraz z pędzlem do ognia. Żar nie wybrzydzał. Trawił delikatne fiolety, muskał jęzorami płomieni błękit oceanu. Po chwili wszystko zmieniło się w węgiel.


3


Sześć otworzył drzwi korytarza klatkowego numer 453. Wszedł niechętnie do środka. Heliocentryczne lampy powoli zaczynały rozjaśniać przestrzeń. Światło odkrywało nowe połacie świata dziwnych roślin i zacieków. Mężczyzna ruszył spokojnie przez korytarz, skacząc wzrokiem po kolorowych trutkach na szczury. Przez jego głowę przeleciała myśl, że to miejsce wyglądałoby o wiele lepiej, gdyby pozostało w ciemności. 

Brud i grzyby malowały na ścianach ciemne obrazy, wywołujące skojarzenia z naskalną sztuką praludzi. Zupełnie, jakby to miejsce było prehistoryczną jaskinią, dowodem trwałości gatunku ludzkiego. W powietrzu unosił się nieprzyjemny zapach zgnilizny. Kradł ostatnie garstki świeżego powietrza z płuc gościa. Sześć przyśpieszył, analizując numery kwater mieszkalnych w poszukiwaniu tej właściwej. W pewnym momencie w coś wdepnął. Spojrzał w dół. Resztki szczura rozlały się po podłodze. Żółto-fioletowa substancja zabrudziła czerń butów. Poczuł dreszcz obrzydzenia. Ohydztwo. Pomachał energicznie nogą, strzepując z siebie resztki stworzenia.

— Na-a-a co ci to by-było Sześć? — zapytał retorycznie.

Po jego głowie galopowały stada myśli. Powróciła dzika niepewność, którą czuł, przyjmując misję. Czy dobrze zrobił? Czy nie zostanie zdegradowany, jeśli nie sprosta zadaniu? Zacisnął mocno pięść, czując rosnącą frustrację. Nie, jestem tutaj by coś udowodnić.

Podszedł pod drzwi. Znaki zdobione polerowanym złotem potwierdziły jego obawy. Był we właściwym miejscu. Wziął głęboki oddech i przejechał palcem po powierzchni dzwonka. Odpowiedział mu upiorny chichot. Rzutnik na drzwiach zabuczał i wypluł z siebie błękitny hologram Wyroczni. Koścista kobieta zatańczyła pośród drobinek kurzu, po czym zapiszczała: 

— Twoje imię i ostatnia myśl!

Spojrzał nieufnie na hologram. Powinien się spodziewać niekonwencjonalnych metod weryfikacji. 

— Nazy-zywam się Sześć. — Zawahał się co do następnej odpowiedzi. — Po-pomyślałem o tym, że ni-nie podołam misji.

  — Z taką przeszłością? — Zachichotała. — Nie dziwię się!

Zamek drzwi szczęknął. Z cienia wypłynęła chuda ręka. Sześć zmrużył limonkowe oczy w poszukiwaniu reszty istoty, jednak mrok skrupulatnie strzegł swoich tajemnic. Ręka zafalowała. Podszedł nieufnie do granicy cienia. Dłoń zacisnęła się na jego lnianej koszuli. Poczuł szarpnięcie. Drzwi trzasnęły za nim z łoskotem. Był w środku.

Ręka zwolniła uścisk. Pomacał tylną kieszeń bojówek. Paralizator był na swoim miejscu. Odetchnął z ulgą. To on tu był łowcą.

Ciemność, która jeszcze chwilę temu była obezwładniająca, zaczęła pulsować dziwną łuną. Nie, raczej walczyła ze światłem. Błyskające światło z kabli płynęło wprost do pomieszczenia na końcu korytarza. Sześć poczuł się jak żuk zmierzający w głąb pajęczej jamy. 

Odór zgnilizny ustąpił innemu zapachowi. Bardziej aromatycznemu i głębszemu. Herbata. Wabiła go, pomyślał paranoicznie. 

Wszedł powoli, nieufnie rozglądając się po pomieszczeniu. Ściany zdobiły ciągi ręcznie pisanych słów, chyba w jakimś zachodnim języku. Na pewno nie sederskim, bo Sześć potrafiłby go rozpoznać. Gdzieniegnie ciągi znaków zostały przykryte przez cienie drzewek. Małe, pnące się ku kablom na suficie, nie były świadome, że żyją w iluzji. Tutaj nie ma słońca, nie ma żadnego pożytku z waszych starań, pomyślał Sześć. Po chwili uderzyła go niedorzeczność tej myśli. Po co w ogóle myślał o zgubnym losie tych roślin? Przecież one pewnie nie były prawdziwe. Ale znał odpowiedź. To miejsce tak na niego działało. Spojrzał jeszcze raz w dół. Coś świeciło przy pniach. To kryształy, jakieś dziwne, powyginane, w ogóle nie przypominały mu tych z holoreklam. Co jakiś czas zmieniały kolory i hipnotyzowały. O tak, Sześć powoli tracił poczucie czasu. Były naprawdę piękne. Co właściwie tutaj robił? Kim był, zanim zobaczył te kryształy? Dryfował zawieszony poza istotnością. Te kryształy, czy mogło istnieć poza nimi? Z tego zawieszenia wyłowiło go dopiero niecodzienne pytanie:

— Więc chciałbyś wiedzieć, w jakim świetle pokazuje cię ostatnie ujęcie, tak? 

Mężczyzna otrząsnął się z letargu. Przeszedł na środek pokoju i spojrzał na nią — panią cyberstrefy. Umysł chłonący zerojedynkowe przykazania. Tą, która widziała. Siedziała na pozłacanym tronie. Sześć zauważył na nim zacieki, pewnie sama malowała. Złoto, wszędzie złoto. Nawet jej kombinezon choć czarny, to przecinany przez złote pasy. Chyba miała obsesje na punkcie swoich zdolności. 

— Nie po to tu przy-przyszedłem. Aura ka-kazała sprawdzić pewną delikatną sprawę.

Otworzyła oczy. Oczywiście, złote tęczówki…

— Ach tak, widziałam jej zmartwienie. Niepewność ciągnie się za nią, jak czas w trakcie niemiłego spotkania — zauważyła kąśliwie. — Sygnał A?

— Dokładnie — odpowiedział, krzyżując ręce.

— Liczy, że coś znajdzie. Zupełnie jak dziecko. Sprawdza każdą możliwość — szepnęła do siebie. — Dlaczego chce dołączyć do gry? 

— To ty mi po-powiedź, jesteś Wyrocznią. 

Kobieta uśmiechnęła się, ukazując szereg ostrych zębów. 

— Bycie Wyrocznią to nie bycie boginią, nie wszystko obejmuję wzrokiem. — Głęboko wzdychnęła. — Ale podzielam twoje zdanie, że nie nadajesz się do takich spraw. Za dużo wieszczów widziałeś. 

Bawi się mną! Znał ją od pięciu minut, a już miał jej dosyć. Zacisnął mocno pięść. W takich chwilach żałował, że nie miał przy sobie normalnej broni. Ale gdyby miał... Tak, przystawiłby jej lufę do czoła. Tacy ludzie to zaraza.

— Prze-prze-przestań... — w jego głowie brzmiało to lepiej. 

— Nie musisz się mnie obawiać. Nie jestem ani twoją matką, ani nikim kto grzebał przy twojej przeszłości. Jestem biedną wieszczką udzielająca pomocy bezbronnemu chłopcu.

Już nawet nie kontrolował tego, jak mocno ściska dłoń. Wyobrażał sobie, że po prostu trzyma Wyrocznię za szyję. Wdusza oczy do środka czaszki, zgniata kości, miażdży serce, z którego wycieka złota krew. 

— Nie myśl, że wiem o tobie wszystko. Z chęcią zapuściłabym się głębiej. Co byś powiedział na to, żebym postawiła ci Sekrety?

— Nie. Sy-sygnał Aleksis. Teraz. — ostatnie słowo zabrzmiało wyjątkowo groźnie. Dostała to, czego chciała. 

— Mężczyźni, nigdy nie wiecie jak odpowiednio ugryźć temat. 

Ze sterty elektroniki wygrzebała neonowy kasmokost. Kable wijące się u jej stóp podskoczyły. Tron wytworzył błękitną łunę. Wyrocznia wpisywała jakieś ciągi znaków na swoim sprzęcie. Sześć nie wiedział, co robi, nawet nie chciał. Przyszedł tu tylko po informacje. Podszedł do małego pnia i usiadł na nim. Zamknął oczy i uciekł w strefę marzeń o obiedzie. Ta papka, którą podają w Labiryncie, wciąż przyprawiała go o wymioty. Jak można jeść samą masę białkową? Bez curry i miodu życie nie ma sensu.


4


Dupek, pomyślała zakładając kaskomost. Mógł wziąć mnie tu i teraz. Gdzie zniknęli ci zaborczy mężczyźni? Poczuła się staro. Niezwykle staro. Zupełnie jak jakiś eksponat w muzeum, którego dotykają tylko dzieciaki, zostawiając na powierzchni warstwę tłuszczu z lokalnego fastfoodu. 

Oczyściła myśli. Przejechała wycieraczką przez umysł, pozostawiając lśniącą szybę. Poczuła ciepło. Zaczęła spadać w ciemności. Jej ciałem wstrząsnęły drgawki, palce odegrały dziki taniec, po czym skamieniały. Trafiła do cyberleja. Nastrojona Dusza dryfowała pomiędzy milionami informacji, plików i znaków. To było jedno z tych miejsc, do którego nie mogli trafić zwykli obywatele. Internet w końcu był w pełni niezależny, wciąż stanowił konkurencję dla Drzewostanu.

Płynęła spokojnie, przeglądając cyfrowe ślady. Lej co jakiś czas zmieniał kolor. Wyroczni towarzyszyło uczucie lekkości, zupełnie jakby coś wzięła. To miejsce narkotyzowało umysł, ale w inny sposób niż substancje z materialnego świata. Dotykało wnętrza. Hakowało serce. Nawet myśli inaczej smakowały.

Wyciek ropy na południu zatoki. Wyciek kont z Drzwostaniu. Wyciek nowej produkcji braci Wasners. Nic ciekawego. Płynęła dalej z nurtem. Wchodziła w strefę, gdzie kolory przestały się zmieniać, wszystko pozostało w nieznanej Wyroczni barwie. Zupełnie nowy kolor, którego ludzkie zmysły nie mogły wyjaśnić. Gardło leja ścisnęło się i zaczęło ograniczać przepływ wiadomości. Treści były dokładniejsze. Zajście. Incydent. Aleksis. Te słowa przelatywały przez przestrzeń. Zdjęcie jakiegoś wysokiego chłopaka i różowowłosej dziewczyny skupiło uwagę Wyroczni. Skopiowała je i schowała wewnątrz umysłu. Płynęła dalej. Zatrzymała się przy kilku wpisach na forum. Dzień prawdy, tak określił ten wyciek jeden z użytkowników. Fanatyk czy nie, wszystko mogło mieć znaczenie.

Błysk. Wszystko zgasło. Żadne informacje nie płynęły. Lej zniknął, pozostała ciemna próżnia. Niepokój to jeszcze nie przerażenie, ale sparaliżował Wyrocznię. Kaskomost się spalił? Sześć postanowił dać upust frustracji? Cokolwiek to było, nie było jej do śmiechu. 

Strumień światła przebił mrok. Wyszło z niego coś potężnego. Istota Najwyższa, to była jedyna myśl, która przeszła przez głowę Wyroczni. Umarłam? Czy to tak wyglądała śmierć? Kształt zmaterializował się. Humanoid, nie... Człowiek! Kobieta? Miała ostre rysy, ale drobną budowę. Rozsiewała wokół siebie poczucie mocy, jakby była panią burzy odzianą w suknię z pierzastych chmur, na której brzegach dochodziło do wyładowań. Do tego była wszędzie. Każdy zgaszony plik był jej okiem, każdy szyfr, sercem, a hakerzy, jedynie pasożytami rozkładającymi pokarm w jelitach. 

— Asfeno. — Poczuła dreszcz, nie słyszała tego imienia od lat. — Ziemia ma dosyć ludzkiej krwi. Wiatr nie zniesie już więcej ludzkich kłamstw. Świat potrzebuje nowego, a nowe potrzebuje odpowiednich ludzi. Asfeno, czas snów dobiegł końca. W oku orchidei znajdziesz prawdę. 

Zjawa dotknęła oczu Wyroczni. Kobieta wzdrygnęła się i poczuła przepływający prąd. Jej świadomość była sparaliżowana, jednak nie ze strachu. Paraliżowała ją potęga, siła czegoś, co było nad nią. Tego, że w cyber strefie może stać się zaledwie myślą istoty najwyższej, smugą roztartą na bezkresnym niebie. Razem z zimnym dotykiem wszystko zaczęło się cofać. Lej ją wypluł.


5


Sześć przeglądał najnowsze informacje dotyczące zmian w organizacji miejskiej zieleni. Nic, co mogłoby faktycznie zmienić stosunek ludzi do roślin. Zgasił morpha, gdy Wyrocznia wróciła do fizyczności. Była inna. Wypuściła spod kaskomostu burzę loków. Nie patrzyła już tak wyzywająco. Wstała z tronu i chwyciła za pelerynę. Śpieszyła się.

— Zabierz mnie do Aury — rzuciła beznamiętnie.

— A-ale... — Nie spodziewał się takiego obrotu spraw.

— Nie ma żadnego ale. 

Mężczyzna pokręcił głową i uśmiechnął się pod nosem. Kolejna rzecz, na którą powinien być przygotowany, ale czy ktokolwiek mógłby być w pełni przygotowany na spotkanie z taką osobą? Założył morpha na nadgarstek i wyszedł za nią. Cholera, nie domknęła nawet drzwi. To nie wróżyło nic dobrego. Pozostawianie otwartych drzwi w Labiryncie było równoznaczne ze stratą mieszkania. Gdyby menele zagnieździły się w jej domu, nie pomógłby żaden z tych wymyślnych rytuałów.

Nie pytał, co widziała. Nie chciał nawet zaprzątać sobie tym głowy. Na stacjonarnym parkingu czekał już brovley nieco nadgryziony przez ząb czasu. Srebrny lakier nieudolnie maskował wgniecenia i rysy na drzwiach pojazdu. Brovley miał swoją przeszłość, ale za to Sześć kochał go najbardziej. Czuł, że ma duszę. Bawole rogi zawieszone na grillu były jedynym elementem dodanym przez mężczyznę zaraz po zakupie. Nie chciał go zmieniać, bo to dodało brovleyowi charakteru.

Sześć widział, jak Wyrocznia spogląda na pojazd. Uwielbiał, gdy dziewczyny tak patrzyły na jego bestię. No może nie takie jak ta wiedźma. Wolał te z bojówek, blondwłose wojowniczki.

— Nie wiedziałam, że Aura pozwala wam na taką rozrzutność.

— Co za-zarobione, to moje — odparł kąśliwie. 

Drzwi trzasnęły z łoskotem, budząc silnik gwiazdowy. Sześć ustawił cel podróży, przejeżdżając palcem po mapie miasta do ikonki z napisem: Rezydencja. Chwilę później ruszyli. Miasto wykręcało budowle w niesymetryczne kształty, gdy Sześć dodawał gazu. Wyrocznia wpatrywała się w punkt poza zasięgiem mężczyzny. Wodziła wzrokiem za myślami, których treści nie mógł poznać. Widział, jak jej oczy szybko analizowały jakieś możliwości, jak pośpiesznie zmieniała kąty patrzenia w zależności od formułowanej w głowie myśli. Kreśliła długim pazurem jakieś symbole na nodze. Przynajmniej siedziała cicho. 

Zjechał z głównej drogi na jakąś boczną. Sześć nie poznawał tego miejsca. Spojrzał na monitor. No tak, chuj mi w dupę. Trasa, którą pokonywali była inna od tej, którą zawsze wjeżdżał do Podziemi. Nie rozpoznawał tych pomników i skwerów. Nawet namiotowe osiedla były niezwykle obce. Elektronika zawsze musiała coś spieprzyć.

Miał szczęście. Kolejny wyjazd nie był daleko. Wykręcił ostro w jakiejś pustej zatoczce i zaczął podążać za srebrną linią. Czarny brovley znalazł się na pasie do Podziemi, szóstej, nieoficjalnej dzielnicy. Sześć nigdy wcześniej nie wjeżdżał tym torem. Był szeroki, choć nie jeździło nim wiele pojazdów. Właściwie, to było pusto, zupełnie, jakby ktoś zapomniał włączyć ruch uliczny w tej części slumsów.

Wjazd do tunelu zdobił monumentalny łuk wykonany z setek twarzy. Kamienne oblicza ukazywały zmienność ludzkiej natury, od wytrzeszczonych oczu sypiących zaniepokojenie, poprzez szczere uśmiechy, po nierówne zmarszczki zmęczenia.

— Podobno, gdy tędy przejeżdżasz, pierwsza zauważona mina będzie tą, którą przybierzesz tam na dole — odezwała się.

— Wi-więc co widziałaś? — zapytał odruchowo.

— Blade oczy strachu.

Atmosfera zgęstniała. Może gdyby powiedziała to normalna osoba, miałby to gdzieś. Ale nie, to musiała być Wyrocznia. Właśnie tego bał się w niej najbardziej. Złych wróżb.

Skupił się więc na drodze. Ciemny tunel wyrzucił ich w mroczny świat Podziemi, gdzie węglowa czerń zjadała srebrny sufit kilkaset metrów nad głowami, dach z betonu nad którym przebiegało życie. Jestem w domu. Odetchnął z ulgą. 

Zerknął ukradkiem na Wyrocznię, która chłonęła obraz Podziemi. Zastanawiał się, ile razy mogła tu być? Jakie tajemnice pozostawiła po sobie na takiej głębokości i za czym rozglądała się z takim utęsknieniem? Ta kobieta była dla niego zagadką. Łamigłówką, której rozwiązania znać raczej nie chciał. Więc czemu nie dawało mu to spokoju? Sam już nie wiedział. 

Krajobraz zmienił się w bardziej przygnębiający. Ściśnięte bloki stworzone dla rodzin górników tworzyły labirynty pomiędzy którymi manewrował Sześć. Na drogach było prawie pusto. Tutaj życie płynęło innym prądem i to właśnie bardzo odpowiadało mężczyźnie. Dzień był nocą tych na powierzchni. A same Podziemia nie cierpiały też na bezsenność w przeciwieństwie do Labiryntu i Ageisis, a może i całej Rewy na powierzchni.

Minęli blok w którego oknach płonęły światła. Z wnętrza dochodziły dźwięki imprezy. Ktoś rzygał przez balkon. 

— Dużo was tu zostało? — zapytała łagodnie kobieta.

— Tro-trochę, w bazie Ostatniego Pokolenia żyje nas pra-a-awie czterdziestka. Mielarnia śmieci jest blisko, więc nie narzeka-kamy. — Pomyślał o wszystkich skarbach, które znalazł na wysypisku. 

— Żyjecie tu jakby was Wielka Macka nigdy nie doświadczyła! — Zaśmiała się. — Pamiętam, jak sama mieszkałam w jednym z tych bloków. Wychodziłam każdego ranka śpiewając i sypiąc kwiaty. Oczywiście na bosaka. Życie jest lepsze bez butów. — Mężczyzna zerknął na jej nogi. Może niektórzy ludzie naprawdę się nie zmieniają?

— Zmieniło się więcej, niż mógłbyś przypuszczać — odburknęła.

Sześć poczuł nagły ścisk. Czy ona w ogóle znała pojęcie prywatności? Nawet jeśli, musiała wiedzieć jak działa to zachowanie na niego. Odetchnął z ulga, gdy zza zakrętu wyłoniła się figura rezydencji, reliktu starej epoki. Jej popękane mury zdobił podziemnym gatunkiem bluszczu.

Zaparkował na tyłach posiadłości. Przeszli przez mały dziedziniec, na którym dogorywały szczątki dawnej fontanny. Jedynie cherubinek pozostał na swoim pierwotnym miejscu i zerkał na nich posagowym wzrokiem. Sześć widział, jak Wyrocznia dociska stopy do podłoża, by poczuć jego stabilność. Pewnie nieczęsto w Labiryncie ma okazję deptać taki mech. Miękki i wiecznie wilgotny. 

Grunt uległ zmianie. Weszli na stopnie prowadzące do wejścia. Drzwi znajdowały się tuż pomiędzy dwoma monumentalnymi kolumnami. Wykute z marmuru łodygi, pokryte były setkami podpisu. Czerń markera była chyba naturalnym kolorem tego materiału. Markerowy marmur, nie brzmiało to źle.

Przeprowadził Wyrocznię przez szereg pomieszczeń, które urządzone były w klasycznym stylu eko-squat. Migały ekrany porośnięte paprociami, miniaturki drzew owocowych pnących się do światła lamp. Było znacznie wilgotniej niż na zewnątrz. 

Sześć zwolnił przy swoim ulubionym graffiti. Przedstawiało dłoń ściskająca gałązkę oliwną. Nad nim umieszczony był prosty napis nawołującym do zielonej rewolucji. 


Nie zeżresz pieniędzy!


— Ten jest najlepszy. — Wyszczerzył krzywe zęby.

Doszli do zbutwiałych drzwi, zza których wypływała prosta melodia. Sześć wiedział, że gdy Aura tworzy, nikt nie powinien jej przeszkadzać. Jednak sprawa była pilna. Tak mu się zdawało. W końcu Wyrocznia tak mówiła. Narosły w nim wątpliwości. Co jeśli przywiózł ją tutaj po jakąś błahostkę? Nigdy nie słyszał co łączy te dwie. Cholera, zaklął w myślach. Zapukał i wtedy muzyka ucichła.

— Zapraszam — zabrzmiało rytmicznie wołanie.

Sześć nacisnął klamkę. Przepuścił Wyrocznię w drzwiach, a ta odwdzięczyła się uśmiechem. Czasem żałował, że zostały mu wpojone te grzecznościowe brednie. Zamknął za sobą drzwi i stanął przy zdobionej kwiatowymi ornamentami szafie. Wyrocznia podeszła do dębowego łoża. Tam właśnie, wśród lekko pożółkłej pościeli, wiła się Aura. Czekała na nich, ale oczy skrywała pod powiekami. Mężczyźnie zdawało się, że wsłuchuje się w ich oddechy, odgaduje rytm serca, by wydobyć prawdę. Ten rodzaj prześwietlania mu nie przeszkadzał. Znał Aurę. Nie zaglądałam tam, gdzie nie jest to potrzebne.

— Prawdę mówią ci, którzy głoszą, że nasze życie jest wielkim cyklem przypływów i odpływów. 

— Ciebie także miło widzieć, Auro — odburknęła.

Wyrocznia skoczyła na wolną część łóżka. Na chwilę jej twarz przysłoniła brunatna framuga. Szefowa Ostatniego Pokolenia podkuliła nogi i spojrzała prosto w oczy swojego gościa. Sześć się nie liczył. Mógł spokojnie obserwować. 

— Czemu zawdzięczam tak osobliwą wizytę?

Szeroki uśmiech spowił twarz Wyroczni. Położyła nogi wzdłuż ściany tak, że widziała świat do góry nogami. Jak dziecko

— Była w okolicy i trochę się stęskniłam. Sama rozumiesz... — przerwała grę, gdy zobaczyła, że Aury to nie bawi. — Żądasz odpowiedzi, ale co jeśli cię ona nie zadowoli? Co jeśli pytanie, które zadałaś, może nieść za sobą niszczycielski żywioł?

— Po każdej burzy przychodzi słońce. Każde powalone drzewo zostaje domem dla nowego życia, więc oszczędźmy sobie tarć ideologicznych i przejdźmy do meritum. Wiem, że nie przyszłabyś tutaj, gdyby nie chodziło o coś ważnego.

Zdjęła nogi ze ściany. Znów spoważniała. 

— To nie był zwykły wyciek. To nawet nie była akcja hakerska. To coś znacznie większego. Większego ode mnie i od ciebie. — Musnęła jej rękę, tak, że Sześć ledwo to zauważył. — Bóg z pliku, nie wiem jak inaczej mogłabym to nazwać. Zaczęła się jakaś gra i ktoś chce, żebyśmy dołączyli.

— Jako pionki, czy jako gracze?

— Tego jeszcze nie wiem. 

Aura cofnęła rękę.

— Cóż, chyba Metropol ma pożar w raju. To sztuczna inteligencja?

— Myślę, że określenie sztuczna mogłoby ją obrazić. To rodzaj istnienia, którego nigdy nie doznamy. 

— Skoro ta siła jest wszechmocna, czy mamy jakikolwiek wybór?

— Wydaje mi się, że tak. Gdyby to coś chciało, żebyśmy grali, już dawno byśmy to robili. Dostaliśmy więc wybór — zamilkła na chwilę. — I wskazówkę, gdzie czekać będzie na nas coś jeszcze... 

— Niebezpieczeństwo — skwitowała to Aura. — To niesie za sobą widmo łowców nagród i wszystkiego, co żyje w cieniu Rewy. Nie mogę tyle ryzykować, gdy nawet nie wiemy, o co dokładnie toczy się gra. Nie jesteśmy prywatną armią, tylko zielonymi pacyfistami

— Rodzeństwo. To ich szukamy. Będą w Orchideowym Gaju, to wiem na pewno, a co do wsparcia — uśmiechnęła się — jest jeden człowiek, który na słowo rewolucja mógłby spalić połowę slumsów. 

— Nie — odpowiedziała surowo Aura. — Przynajmniej dopóki nie zrozumiemy na czym stoimy, nie chcę mieć kontaktu z Altarem.

— Wiesz, że będzie trudniej.

— Wierzę, że twoje zdolności nam pomogą. 

— Milutko. 

— Cokolwiek wyciekło, jest szansą dla nas wszystkich. Z pomocą nadludzkiej istoty, czy też nie, musimy przechwycić dane. Metropol odpłacił Matce Ziemi za rany jej zadane.

— Jak uważasz. Ja jestem tylko posłańcem. — Wstała i zaszczyciła wszystkich teatralnym ukłonem. — A teraz, jeśli to nie problem, potrzebuję podłączyć się do strumienia. Sama wybiorę sobie pokój — rzuciła, wychodząc.

Sześć korzystając z chwili ciszy, zapytał niepewnie:

— To ko-koniec misji?

Jej wzrok mówił wszystko. To nie koniec, to dopiero początek. 


6


— Witaj. Jakieś imię masz? — Ta barwa głosu, znała ją.

Ioonaksa skupiła wzrok na czerni, tam, gdzie powinna być twarz. Poczuła niezwykłą chęć zdarcia ciemnego materiału i obnażenia prawdy. Pozostawienia jej gołej przed światem. Wtedy zwątpiła. Co jeśli prawda nie była taka, jaką chciała poznać? Jaką prawdę właściwe chciała poznać? Czerń nie musiała przecież skrywać mądrych oczu. Twarzy nie ozdabiałyby usta. Zamiast tego byłaby tam matowa płaszczyzna w kremowym kolorze. Naciągnięta skóra. Żadna odpowiedź, tylko kolejne pytanie. 

— Ioonaksa.

— Ja jestem Zaranna. — Nieznajoma poruszyła ręką. Czerń zafalowała. — Pytaj o rzecz jedną, nie więcej. Pytaj mało, a konkretnie. Pytaj dobrze. 

Dziwny szyk zdań wybił Ioonaksę z ciągu myślowego. Popchnął ją w ciemną strefę, gdzie wszystko było tylko teorią. Nie istniała empiria. Nie istniał świat materialny. To właśnie stamtąd płynęły te słowa. Inne. Jakby gość z odległych lądów, pozdrawiający krajanów w sobie jedynie znanym języku. Chciała brzmieć równie tajemniczo, równie ciekawie, jednak nie potrafiła. Pytanie, które padło, było proste, niemal dziecinne, ale miała wrażenie, że zadane przynajmniej raz przez każdą myślącą istotę:

— Po co tutaj jestem? 

Wtedy tajemnicza osoba ściągnęła kaptur. Wiatr przyjął w objęcia sztywny warkocz. Owinął go wokół szyi Zarannej, oddając należną uwagę twarzy. Oczy błękitne, jednak mądre. Rysy twarzy ostre, kanciaste, siostrzane. Nosek mały, zadarty, klejnot jej urody. Naszej urody. Ioonaksa chciałaby wiedzieć, co się mówi w takich momentach. Jak ludzie reagują na zmianę autodefinicji? Może powinna od tego uciec w jakieś emocje? Uderzyć Zaranną, wybuchnąć płaczem lub beznamiętnie odejść pozostawiając po sobie niewyraźne wspomnienie? 

— Jesteś mną? — wydusiła zszokowana.

Zaranna spojrzała na nią wzrokiem matki, której Ioonaksa nie pamiętała, a może i nigdy nie miała. Później ją przytuliła. Ciepły uścisk. Dotyk. Coś więcej niż fizyczne zbliżenie dwóch pojemników na krew. Metafizyczne doznanie. Bliskość. 

— Świat nie jest tak oczywisty na jaki wygląda — szepnęła.

Chwyciła Ioonaksę za rękę i pociągnęła wzdłuż polnej dróżki. Miała lepkie dłonie, ale przyjemnie ciepłe. 

— Jesteśmy siostrami tych samych serc, złączonymi atom do atomu przez te same siły.

Zaranna wbiła wzrok w skałę o rozmiarach małej góry. Potężna bryła zasłaniała otwarte wody. Górowała nad płaską wyspą. Była bogiem dla niskich roślin i owadów, grających koncert przy akompaniamencie oceanu.

  — Jestem klonem? — zapytała niepewnie.

— Prawdziwe klony istnieć nie mogą. Wbrew światu to. — Zaranna zerwała źdźbło jakiejś wyższej rośliny. — Bliżej nam do śniegu płatków. Krętych szablonów z daleka wyglądających identycznie — upuściła fragment rośliny w objęcia wiatru — z bliska szepczące różne historie. 

Przez moment Ioonaksa miała wrażenie, że to żart. Że zaraz ktoś skądś wyskoczy i wyjaśni puente. Jednak nikt nie przybywał. Żadnego śmiechu, tylko odgłos fal i owadów.

— Nic z tego nie rozumiem. Jestem... Jesteśmy boginią? 

— Raczej stworzeniami przybierającymi jej maskę. Creden historia nie jest ci znana, prawda?

— Niestety. 

Zaranna skupiła chwilowo wzrok na chmurach, zupełnie, jakby w pierzastych obłokach posiadała małą szufladę ze wspomnieniami. Bardzo dobrze skatalogowane informacje nad ziemią. Pamięć, tak zwie się ta strefa.

— Creden dziwnym miejscem jest, bardzo dziwnym. Rozciągnięte od Gór Wiecznego Zamrożenia po dalekie wody — zamyśliła się. — Credańczycy w woju zaprawieni od zawsze, nie znali smaku wiary. Podboje czynili, nawet, gdy zalała ich wschodnia cywilizacja. Takie to już typy dzikie, choć sztućcami jeść umieją — uśmiechnęła się promiennie, jakby opowiedziała dobry kawał. 

— Więc o co chodzi z boginią, z tym wszystkim?

— Do brzegu płyniemy, do brzegu... Zwoje Macki. Prawda z jaskini oświeciła i mądrych i głupich. Może znudziło ich podpalanie świata? Nastąpił czas czuwania. — Jej dłoń przejechała po czystym niebie. Wskazywała jakiś punkt, ale Ioonaksa nic nie widziała, tylko wielki błękit. Zaranna opuściła dłoń, kontynuując. — W Zwojach żywa legenda. Prastara. O początkach świata, o życiu, o śmierci. I o bogini przyjściu, co złoty czas dla wiernego ludu miała zacząć i zabrać go dalej za czas i przestrzeń. Dziesiątki lat mijały, ludzie rodzili się i obracali w proch. Światło nie nadeszło. Nastąpił okres wojen. — To stąd te pustkowia. — Ludzie zmiany chcieli. Hegemonii korporacyjni pluli na demokrację napływającą kolejny raz ze wschodu. Kilometry życia w morze szkieletów przekształcono. Szturm w stolicy był bliski obalenia resztek starego ładu, gdy przyszło, co przyjść miało. Arche ze sztandarem złotego wieku. Wieku, który właśnie dobiega końca. 

Neurony na początku nie poruszyły się, dopiero po chwili zaczęły pracować. Zapłonęły synapsy. Snes, nareszcie pojawił się sens.

— Stulecie panowania bogini. — Przypomniała sobie holoreklamę.

— Dokładnie.

— W takim razie, skoro mamy ciało bogini, nie jesteśmy świętokradztwem? — Ioonaksa zapytała niepewnie, czując, jak słońce przyjemnie praży skórę.

— Wszystko jest świętokradztwem w oczach fanatyka. Prawdziwie ani ja, ani ty, ani nasze siostry nimi nie jestesmy. Życie to nie grzech.

Dalej szły w ciszy. Ioonaksa trawiła tłuste słowa przygotowane przez Zaranną. Czym była? Chciała znać odpowiedź bardziej, niż wcześniej. Chwycić za kielich prawdy i upić się jego zawartością. Ale mogła sobie pozwolić jedynie na mały kieliszek z gorzkim zamiennikiem. Prawda, którą dostała nie smakowała najlepiej. Mdła i gorzka. Może była skrzętnie uważanym kłamstwem? Jak ludzie rozpoznają to, co fałszywe od tego, co jedynie prawdziwe?

— Mówiłaś coś o siostrach. Jest nas więcej? 

— Okrągła szóstka, siódemka z tobą. Tam za górą, z dala od wścibskich oczu. — Wskazała punkt kaleczący widnokrąg, do którego prowadziła udeptana ścieżka. — Tam mieszkamy.

— W skale?

Zaranna uśmiechnęła się pod nosem i przyspieszyła. 

Słowa nie były już do niczego potrzebna. Ioonaksa słuchała głosów, który nie płynących z ludzkiej krtani. To dźwięki proste, chlupot wody, zawodzenie wielkich ptaków, odgłosy życia. 

Wielki błękit malowany na brzegach widnokręgu, ciekawił Ioonaksę bardziej. Wodę znała tylko z prysznica i kałuż. Tak wielka jej ilość na otwartym terenie wydawała się wręcz irracjonalna. Bo niby po co tyle miliardów litrów wody miałoby stać gdzieś bez użytku? Wtedy znów uderzyły w nią słowa przyjaciółki. Niekoniecznie wszystko ma sens. Ioonaksa poczuła ukłucie gdzieś pod sercem, tam gdzie decyduje się, kogo pokochać, a kogo nienawidzić. Amnestia wciąż w niej żyła.

Skała rosła z każdym krokiem, a Ioonaksa dostrzegała w niej detale. Wzory tworzone przez małe szczeliny, korzenie walczące z naporem kamienia. Gdy była już tuż przy niej, poczuła się niezwykle mała. Zaledwie pył we wszechświecie. Przyłożyła rękę do kamiennego serca. Zimno i wilgoć szeptały tajemnice tego miejsca. Delikatnymi drganiami opowiadały o pisklętach wypadających z gniazd, falach mordujących bezbronne klify i słońcu, które każdego dnia wypalało znamiona na życiu. 

Zaranna wspięła się po stromych stopniach. Stanęła na kamiennej półce i pomachała do Ioonaksy, zachęcając ją do dalszej podróży. Przypominała jej srebrne zwierzę Amestusa. Zwinna, jakby jej ciało było dopasowane idealnie do tych warunków, stworzone pod skalny biom. Więc w górę. Krok. Ciężar. Drugi krok. Grawitacja była bezlitosna. Ioonaksa z wielkim wysiłkiem weszła po schodach. Nie należała do tego miejsca. Stanęła przy Zarannej. Była zdyszana. Powietrze, łapać powietrze za wszelką cenę, język płuc stał się momentalnie oczywisty. 

Oparła się o siostrę, która zaczęła coś wskazywać. 

— Tam świat dziki, nie dla nas. — Zobaczyła zarys kontynentu. 

Chwyciła Ioonaksę za rękę. Mocniej niż wcześniej. Trochę desperacko, ale długowłosa nie zamierzała się opierać. Wciągnięta w mrok jaskini, posłusznie podążała przez wilgotne miejsca. Z czasem, coś zaczęło pojawiać się. Rysować dziwny kształt. Kształty. Długie pasy przecinające światło. Liany. Zza nich prześwitywało ostre słońce. Zaranna odgarnęła roślinność, pozwalając, by Ioonaksa zobaczyła cel wyprawy. 

— Witaj w domu.

Wkroczyła w światło powoli, zupełnie, jakby uczestniczyła w jakimś rytualne. Bo oto powróciła do domu, a przynajmniej tak wszyscy mówili. Zamarła, gdy słońce przestało razić.

Oczy głodne obrazu chłonęły widok. Skała zataczała półokrąg, otwarty jedynie od strony wody. To tam fale obmywały biały piasek plaży. Na górnych partiach skały Ioonaksa dostrzegła wydrążone jaskinie, z których zwisały sznurki z różnokolorowymi muszlami, a ściany skał pokryte były białym pigmentem. Segmenty pomieszczeń łączyły w sobie ogrodzone szlaki prowadzące do samego środka terenu, gdzie dogorywały ruiny megalitycznej budowli. Tam, po środku pomniejszych kamieni ułożonych w okręgu, stał wielki słup z ostrzem skierowanym ku niebu, ozdobiony żółto-czerwonymi wzorami. Jakieś nieczytelne znaki. Może to tutejsza prawda? Miękka własność wszechświata rozumiana przez każdego inaczej?

— Tam pod menhir. — Zaranna wskazała kamienny słup.

Menhir przecinał nawet fragment nieba, przypominał Ioonaksię kominy fabryk mijanych w Rewie. Kłuł pierzaste chmury w najczulsze punkty. Był potęgą. Biła od niego też dziwna siła, jakby historie zawiązane przed kamiennym obliczem śpiewały swoje legendy. Może gdyby zamilkły mewy, a ocean ujarzmił fale, dałoby się usłyszeć lament matek, które poświęciły pod menhirem synów. Albo echa jakiś ceremonii do dawno zapomnianego bożka…

Zeszły powoli. Ioonaksa zaczęła dostrzegać inne punkty w tym miejscu, zagrodę ze zwierzętami, jakieś drewniane szopy, oznakowania nad jaskiniami. I postać ubraną podobnie do Zarannej. Gdy podeszły stało się jasne, to była jedna z tych całych sióstr. Siedziała oparta o jeden z głazów otaczających menhir. Żuła coś. Wstała dopiero, gdy Zaranna odchrząknęłą. Jedno oko spowijała biała mgiełka. Chyba jednak nie jesteśmy atom do atomu takie same.

— Kresowa. — Kiwnęła porozumiewawczo.

— Ioonaksa. — Odpowiedziała tym samym.

Zaranna zerknęła pytająco na Kresową. Wymieniały między sobą coś więcej niż spojrzenia. Ioonaksa czuła to. Jakby niemy język, jakby ich oczy przekazywał pomiędzy sobą informacje zdolne do odkodowania tylko przez umysły nasiąknięte morską solą. Ioonaksa przestała czuć się jak gość, bliżej jej było do intruza, niechcianego robaka, który złapany do butelki miał zaraz opuścić dom. 

— Do ceremonii gotowe wszystko?

— Tak, chyba tak — odpowiedziała, przewracając zdrowym okiem.

— Więc weź ją i pozwól pytać.

Kresowa posłała Ioonaksię niechętne spojrzenie, po czym chwyciła ją za rękę. Prowadziła przez wąskie schody w kierunku grot. Gdy ich ciała musnęły ścianę z muszelek połączonych sznurkami, słońce zniknęło. 

Nabierały prędkości. Zupełnie, jakby ciemny korytarz stanowił szyb, z którego miała wystartować rakieta. Kresowa, kimkolwiek była, nie lubiła się ociągać. Odgłosy ich kroków błądziły za nimi. Co jakiś czas drogę oświecały małe, błękitne grzybki. Rosły w różnych skupiskach, jednak ważniejsze było to, co oświetlały. Ioonaksa dopiero po pewnym czasie zauważyła, że dziwne zacieki na ścianach mają konkretne kształty. Fale i humanoidy polujące na ryby. Ciemne, patyczaste istoty nurkujące w głębinach. Nocne niebo naznaczone przez białe krzyżyki.

— Co to za malowidła? — zapytała przewodniczkę.

Jednooka na moment zwolniła, jakby spłoszona pytaniem. Czy ona zapomniała, że mnie gdzieś prowadzi?

— Mowa Wielkiej Wody. Historie z czasów przed czasami, gdy świat był jeszcze młody — odpowiedziała wymijająco.

Pośpiech powrócił. Niewyraźne kontury kwiatów pojawiały się i znikały. Wzrastały i więdły, zataczając wieczny krąg życia. Na horyzoncie rozbłysło światło. Znów wychodziła z ciemnej przestrzeni w nową gęstość świata. Specyficzną wartość zmiany perspektywy. Czy tak to mogło wyglądać przed narodzinami? Czy zostałam ubrana w cielesność? Pochodzę z mroku? 

Wyjście z jaskini prowadziło na piaszczystą plażę, która ciągnęła się aż na cypelek. To tam wyrastała tajemnicza budowla. Prosta, przypominała Ioonaksię menhir, ozdobiony biało czerwonymi pasami. Na samym szczycie lśniło się szkło. Czyli jednak wykonały to ludzkie dłonie. 

— Ścigamy się? — zapytała bezpardonowo Kresowa.

Ioonaksie zrobiło się niewiarygodnie głupio. Spuściła wzrok. 

— A czym jest ściganie? 

— Zapomniałam, że jesteś niekumata. — Posłała jej jadowity uśmiech. — To taka zabawa. — Żarówka zapłonęła. — Kto pierwszy do celu ten wygrywa.

— Lubię zabawy. — wydukała, w głowie łącząc punkty. Amnestia nauczyła ją więcej, niż myślała.

— To zaczynamy! — wykrzyknęła Kresowa, biegnąc w stronę budowli.

Naśladuj ją, to przecież proste. Poprawiła kombinezon i ruszyła w pościg. Rozgrzany piasek wystrzelił za nią. Nogi podskakiwały samoczynnie. Mijała małe krzaczki z fioletowymi owocami. Odciskała stopy tuż obok śladów pozostawionych przez Kresową. Ona sama była już gdzieś przy budowli. Ioonaksa przyśpieszyła, czując jak gorący piasek parzy jej stopy. Jak to możliwe, że nóż mnie nie zranił, a piasek już tak? Myśl ta wypadła z ust w trakcie zadyszki. W połowie drogi przez cypelek, zwolniła, ciężko dysząc. Gdy doszła na miejsce, uśmiechnęła się do Kresowej. Porażka w trakcie zabawy nie smakowała najgorzej.

— Przegrałam — rzuciła, widząc, jak Kresowa triumfalnie kręci głową.

— Z taką kondycją to cud, że trafiłaś aż tutaj. 

Wspięły się po krętych schodach na szczyt budowli. Tam zobaczyły małą, pół zadaszoną przestrzeń. Podeszły do zardzewiałej poręczy. Ioonaksa spojrzała w dół. Mieniące się, jasno błękitne fale delikatnie obmywały piasek, wyrzucając na brzeg morskie stworzenia. Czasem była to rozgwiazda, a czasem bezkształtna plama śluzu i glutów. 

— Siadaj i opowiadaj, jak tam jest? — Poklepała miejsce obok siebie. 

Ioonaksa skuliła się przy zimnej ściance, obserwując falujący błękit. Z tego co mówiła Zaranna, to nie ona miała odpowiadać na pytania. Postanowiła jednak pociągnąć to dalej.

— Gdzie?

— No w Rewie przecież! — spojrzała na nią jakby nie była w pełni władz umysłowych.

— Niebezpiecznie — odparła szczerze.

— Ha! Tyle to sama pamiętam, ale jak wygląda? 

Obraz Świetlistego Wzgórza przemknął przed oczami Ioonaksy.

— Rewa jest nieoczywista. Rozmyta na krańcach, ale przy tym piękna. Po zmroku przypomina neonowy las pulsujący życiem i niebezpieczeństwem. Jest miejscem, które rodzi strach... ale też nadzieje, na to, że gdzieś tam czeka na nas coś więcej. 

— Widzę, że nieźle cię tam pierdolnęli... — Uśmiechnęła się, ale szybko zaczęła prostować słowa, widząc jak Ioonaksa kuli się. — Przeprosiak, po prostu tęsknię za czymś, co jest poza moim zasięgiem. Czuję, że zostawiłam tam cząstkę siebie…

— Rozumiem cię, mam podobnie. 

— No to pytanie za pytanie, teraz twoja kolej. 

Długowłosa zmarszczyła jasne brwi. 

— Może to pytanie wyda ci się głupie, ale czym właściwie jest bóg?

— Tak, to zdecydowanie głupie pytanie — skwitowała ją. — Bóg jest przede wszystkim pojęciem. Istotą najwyższą.

— Czyli możliwe, że jesteśmy bogiem?

— A czy ja ci wyglądam na boga? Czy myślisz, że gdybym miała jakiekolwiek wybór, zostałabym tutaj? Bóg jest raczej czymś co żyje w ludziach. Zupełnie jak choroba. Przenosi się z ciała na ciało. Zapewnia, że po śmierci czeka na nich coś więcej. Obiecuje wiele, ale nie daje nic w zamian.

— Boga nie ma?

— Dla mnie nie ma. Leje na cały Kościół Macki i każdego przez którego się tutaj znalazłam!

Pokazała środkowy palec niebu. Ioonaksa spojrzała się pytająco.

— No co? To na wypadek, jeśli jednak coś tam jest. Niech wie, że mam go głęboko... gdzieś.

Nastała cisza. Pytaj, możesz już nie mieć okazji!

— A wy co tutaj robicie? To miejsce nie wygląda, jakbyście czekały na kogoś kto was wyciągnie.

— Zdaje mi się, że teraz moja kolej... Ale dobra, niech ci będzie. — Podrapała się po głowie, delikatnie rozwarstwiając warkocz. — Przede wszystkim żyjemy i dbamy o historię. Tę, która już minęła. Zapisujemy aktualne dzieje. Takie pierdoły.

— A Zaranna? Dlaczego jest taka…

— Dziwna? Mglista mówiła, że od zawsze taka była, pewnie coś się jej poprzewracało w głowie, jak była tutaj transportowana. Gdy nie otwiera buzi jest nawet znośna. Ale czasem za bardzo bierze do siebie to miejsce. Chyba mamy dwie różne definicje konserwowania historii.

— A jeśli mogę…

— Ostatnie pytanie, bo już mnie męczysz. A nie chcesz mnie wkurzyć, uwierz mi. — Pogroziła palcem.

— Co to za dziwna wieża?

— To latarnia. Dawniej używało się jej, żeby ściągać statki do portu. Ostre skały i mielizna to niefajne sprawy. Latarnia wyznaczała ludziom kierunek. 

Kierunek. Ioonaksa chciałaby mieć taką latarnię na własność, żeby przeczesywała cienie przyszłości wskazując najwaściwszą z dróg. Tylko dokąd? Dokąd powinna zmierzać? Donikąd. Była przecież tylko zabawką, szmacianą lalką przerzucaną z miejsca na miejsce. 

Położyła głowę na ramieniu Kresowej, obserwując, jak słońce powoli zanurza się w odmętach oceanu. Brzoskwiniowe smugi na niebie, z każda chwilą zaczynały ciemnieć. Jedynie pelikany zdawały się nie przejmować zapadającą nocą. Ioonaksa czuła na sobie ich wzrok. Świadomy, niemal ludzki. Chyba widziały coś, czego dawno tu nie było. Później przeleciały wgłąb wyspy, pozostawiając po sobie jedynie spadające pióra. Jedno z nich tańczyło przed nosem kobiety, zawijając z wiatrem w stronę wody. 

— Muszę iść — wyszeptała Kresowa, gdy słońce znikło za horyzontem. — Przyjdź gdy będziesz gotowa. Oczyść myśli i nie bój się.

Te słowa nie brzmiały dobrze.

— Czy ja umrę? 

— Tak — wyszeptała beznamiętnie.

Przyszedł strach. Inny od tego, który czuła w burdelu. Silniejszy niż ten, gdy przekraczałą most. Pierwotny. Obezwładniający. Pomyślała, że to nieludzkie, że śmierć powinna nadejść o swojej porze. Żaden człowiek nie ma prawa nią rządzić. Po tej rozmowie bała się jeszcze bardziej. Rosły wątpliwości. Co jeśli nic tam dalej nie ma? Po co była ta cała szopka ze sprowadzeniem jej tutaj? To wszystko nie miało sensu…


7


Skoro koniec miał za chwilę nadejść, postanowiła umrzeć godnie. Starała się oczyścić umysł. Migoczące punkty zagościły na niebie Były jak żywe płomienie. Nie, raczej jak światła Rewy, gdy ją opuszczała. Piękne. Dalekie. Nieosiągalne. Stanę się jedną z nich

Wyszła na spotkanie przeznaczeniu, smagana delikatnym wiatrem. Przechodząc przez tunel, poczuła coś w środku. Zupełnie, jakby setki tysięcy lat historii tego miejsca, krzyczały do niej swoje prawdy. Wzory zamykane w rytualnych obrazach morskich fal przelewały przez jej umysł nową prawdę. Moc historii. Potęgę echa tego, co minęło. Cokolwiek miało się zdarzyć, nie miało znaczenia. Tylko ten moment cokolwiek znaczył. Posiadał sens. Gdzieś z tyłu głowy przybłąkało się słowo — ponowne narodziny. Wcielenie.

Znów na końcu tunelu widziała światło, jednak tym razem było inne, mniej intensywne. Zmienne. Wyglądał, jakby żyło. Poruszało się. Nawet błękitne grzyby nie były już potrzebne. Ścieżka odsłoniła wszystkie kształty praludzi. Patyczaste postacie zastygłe w trakcie wielkich łowów czy składaniu ofiar bogu. Bóg. Ioonaksa żałowała, że nie pojęła pełnego znaczenia tego słowa. Wciąż zagubiona, krążyła po labiryncie, szukając odpowiedniego znaczenia. Miała tylko nadzieję, że gdy umrze, wszystko się wyjaśni, a bóg, nawet jeśli jest tylko pojęciem, złoży się w sensowny szyk znaków i objawi swoją naturę. 

Odgarnęła sznurki z muszelkami i wyszła. Na początku pomyślała, że świetliste punkty zeszły na ziemię i stanęły by pożegnać jej istnienie. Spojrzała dokładniej. Plac pod nią skąpany był w blasku pochodni. Jakieś trzy osoby, pewnie jej siostry, krążyły z ogniem dookoła megalitycznej konstrukcji. Dwie inne rysowały coś na kamieniach. Nie widziała Kresowej, ale Zaranną poznała od razu. Jako jedyna ubrana była na biało w prosta togę. 

Wtedy do jej uszu doleciało coś więcej poza świstem wiatru. Mantryczna pieśń. 


 Z mocą najwyższej z gwiazd, wypłyń na wody nieznane 

Dotknij ciemnej toni, przypomnij, co zapomniane


Gwiazdy, to tak nazywają się te punkty, przypomniała sobie. 

Zeszła powoli. Obserwowała malowidła na wielkich głazach. Fale. Wszędzie były fale. A co jeśli tu chodziło o wodę? To ona była kluczem? Łzy, krew, ślina. Para, kałuża, lód. Płynność, ciągła zmienność. Wieczne poszukiwanie kształtu. A może zamarznięcie i stałość?

Ioonaksa przeszła do serca dziwnych ruin. Stanęła naprzeciwko Zarannej. Nawet wiatr nie śmiał przeszkodzić w ceremonii. To będzie piękna śmierć

  — Porzuć wszystko, co nosisz.

Kobieta ściągnęła kombinezon i położyła na placyk rytualny. Mistrzyni ceremonii spojrzała się na nią nieobecnym wzrokiem oznajmiając:

  — Nie tylko materię. Oddaj wszystkie wspomnienia. 

Zamknęła oczy. Przyłożyła dłoń do kamienia. Poczuła jak zimno wysysa z niej życie. Było to przyjemne. Zimno rozchodziło się powoli po ciele. Przejmowało serce, zamrażało płuca. Kradło po kolei wszystkie uśmiechy Amnestii. Gdy otworzyła oczy, cofnęła dłoń.

Ktoś podszedł od tyłu i uciął jej mały pukiel włosów. Kresowa? Nie, inna. Położyła włosy na placyku i odeszła. Jej kształt rozmył się w blasku pochodni. Zaranna położyła palce na oczach Ioonaksy i zamknęła je ponownie. Człowiek umiera w ciemności.

Ciepło. Gorąco. Żar. Otworzyła oczy dopiero, gdy Zaranna przestała trzymać powieki. Ioonaksa zobaczyła na ręce znamię, jakieś wzory, koła wypalone ogniem. Miejsca spełzły czerwienią i zaczęły puchnąć. Spalenizna. Płonęły jej włosy, kombinezon i wspomnienia. Wszystko to czym była. Ogień tańczył na ołtarzu, a dym ulatywał gdzieś do gwiazd.

Zaranna chwyciła Ioonaksę za lewą rękę i poprowadziła w stronę wody. Tajemnicze pieśni powędrowały za nimi. Wtedy pierwszy raz dotknęła serca oceanu. Jego zimna krew obmyła ją. Poczuła ulgę. Czerń zalała tors. Reszta sióstr również weszła z pochodniami do wody. Zaranna chwyciła Ioonaksę tak, by narysować na czole geometryczne wzory. Gdy skończyła, wypowiedziała głośno sentencję:

— Witaj dziecię Wielkiego Błękitu. Zrodzona z kwantowej zupy i abstrakcyjnych szlaków. Przychodząca od gazu, zmierzająca do ciała stałego. Tak jak czerń nocnego nieba łączy się z mroczną głębią, tak ty łączysz się z rozgrzanymi sercem wszystkiego.

Zanurzyła jej ciało pod wodę. Ioonaksa stłumiła chęć walki. Wiedziała, że za chwilę nastąpi ponowne wcielenie. Tonęła. Woda zwiedzała wnętrzności. Kradła oddech ulatujący bąbelkami w stronę powierzchni. Świat tonął w czerni, a ona w jego esencji. Wtedy usłyszała syk. Wynurzyła się w całkowitej ciemności. Nie płonęły pochodnie. Tylko gwiazdy były świadkami.

— Gwiazda Neutronowa, imieniem twoim będzie. Boś zrodzona by wskazać drogę innym. Rozbłyskiem zmieść mrok.

Gwiazdy przeskakiwały po nocnym niebie rozmazując blask. Ioonaksa czuła, jakby znów runęła pod wodę, tylko znacznie głębiej. W jakiś niewidzialny rodzaj metafizycznej toni, stamtąd, skąd pochodzą marzenia.


8


Tonęła w ostrym świetle spływającym z sufitu. Wydawała się przez to niezwykle blada… Nie. Nie blada. Ona promieniała. Jakby miała skórę wykonaną z serca rozgrzanych olbrzymów. Jej pusty wzrok wodził za jakimikolwiek okruchami człowieczeństwa. Aris nie był pewien, czy była świadoma. Nie odpowiadała na pytania, ale wciąż kontaktowała. Za czym mogła tak wodzić tym pustym spojrzeniem? Może widziała coś, co on przeoczył? Nie, przecież w sali przesłuchań nie ma nic za wyjątkiem ścian i lustra weneckiego. Łapie cię paranoja, stary

Wziął łyka energetyka, który stała na biurku. Biała Strzała — ananasowa, jego ulubiona. Oparł się o kant mebla, nie odrywając wzroku od pulchnej kobiety. Ona coś wiedziała. Musiała. Każdy świr skrywa w sobie jakąś tajemnice. Była kluczem. Była jedyną sensowną drogą, jaką mógł obrać w śledztwie. Nie wierzył w to, że jest jedynie ślepą uliczką. 

Praca po godzinach dawała mu jeden plus. Mało kto siedział nocami na komisariacie. Mógł spokojnie zawalić całe biurko stosem papierów bez obawy, że komisarz zgani go za bałagan. Nigdy nie mógł się odnaleźć w świecie poukładanych karteczek i lśniących wizytówek.

Od samego patrzenia nie zacznie gadać, skwitował w myślach. Przyłożył usta do mikrofonu i postanowił zacząć od nowa. 

— Twoje imię to Apurita Ving, jesteś czterdziestoletnią, bezdzietną sprzątaczką z Cytrynowego Gaju. Nie posiadasz Drzewostanu. Czy potwierdzasz te dane?

Wbiła wzrok w róg pokoju i otworzyła usta, ale nic z nich nie wybrzmiało. Nawet piśnięcie. Cisza jak makiem zasiał. To wkurzyło Arisa jeszcze bardziej. Najchętniej wszedłby tam i poruszył jej ustami tak, by dostać zeznanie. Cokolwiek, co pozwoliłoby mu ruszyć gdzieś dalej. A tak tkwił na mieliźnie jej błędnego wzroku. 

Rozrzucił stos dokumentów na podłogę. Dane pofrunęły, tworząc wzburzone morze znaków. Szlag by to wszystko strzelił! Zaczął poważnie myśleć nad tym, żeby wejść tam do niej. Była związana, a on miał pozwolenie na użycie siły. Mógł z niej wydobyć prawdę, ale nie wiedział nawet w jaki sposób. Skatowanie jej tak po prostu nie miałoby sensu. 

Rozległo się pikanie. Ktoś wszedł do środka. Aris odwrócił wzrok od Apurity. Android Pomocniczy Pe2 szedł spokojnym krokiem. Jego uśmiech był niezwykle sztuczny, jakby namalowany na metalowej czaszce. 

— Mogę?

— Tak, tak, przepraszam za bałagan — rzucił, klękając na podłodze i zbierając papiery. 

— Przyniosłem dokumenty do podpisania od komisarza Verena w sprawie zgłoszenia pomocy w prowadzonej przez detektywa sprawie.

— Ech — wzdychnął głośno. — Wytłumaczysz mi, dlaczego przy tak zaawansowanej technologii nie możemy wszystkiego załatwiać elektronicznie, bez sterty druku?

Robot położył dokument na biurku.

— Biurokracja to bariera, której nawet postęp nie przeskoczy — odpowiedział niemal ludzko, może nawet mu współczuł w jakiś ograniczony sposób.

Android wyszedł. Aris przestał udawać, że sprząta i usiadł za biurkiem. Przed nim leżał cyrograf. 


 Ja, niżej podpisany, wnioskuję o pomoc w sprawie rządowej numer 3998 9928 ze względu na zastój w śledztwie. Jestem ponadto zobowiązany do odstąpienia sprawy, jeżeli podmiot pomocniczy wykaże lepsze wyniki w toku procesu lub zaistnieje taka odgórna potrzeba.


— Zastój w śledztwie — powtórzył.

Jak to jadowicie brzmiało. Żałował, że czasy, gdy na komisariacie każdy każdemu pomagał, minęły jeszcze przed jego narodzinami. Machnął koślawy podpis i odłożył dokument na bok. Miał dosyć tej dziwnej sprawy. Miał nawet dosyć samego siebie. Nie chciał wracać do tego opustoszałego mieszkania skrytego w cieniu wielkich pomników bogini. Nie chciał znów włączać holowizji tylko po to, by nie czuć się samotnie. Nie chciał nawet dłużej tutaj siedzieć, ale co miał zrobić? Przecież nie mógł oddać znienawidzonej części siebie do komisu i spokojnie podążać po nocnych ścieżkach. Albo mógł. Klucz do tego spoczywał bezpieczny w kieszeni. Nie, jeszcze nie. 

Przeszło mu przez myśl, żeby oddać klucze Larsonowi, stróżowi nocnemu, popchnąć obracane drzwi i udać się tam, gdzie znikają wszyscy smutni mężczyźni. Ale nie mógł. Ta sprawa wierciłamu dziurę w żołądku. Jeszcze raz, może coś przeoczyłem. Odpalił morpha i włączył ostatnie nagranie z dyktafonu. Zamknął oczy i wsłuchał się w swój głos. Przez sekundę przeszła go myśl, że brzmi gorzej niż zazwyczaj.

— Sprawa 3998 9928 zanotowana w okręgu Cytrynowego Gaju, profil danych Apurity Ving. Czterdziestoletnia, bezdzietna właścicielka jednoosobowej firmy sprzątającej „Czyścioch”. Nie notowana poza Labiryntem. Starała się o przyznanie karty leczenia, jednak odrzucono jej wniosek. Bez Drzewostanu. Według zeznań osób powiązanych, ukończyła Szarą Szkołę Wideonauk, jednak nie widnieje w żadnych oficjalnych rejestrach. Również według zeznań, praca sprzątaczki była przykrywką do prowadzenia nielegalnego biznesu dziecięcej prostytucji. Zamieszana w handel nielegalnymi substancjami stymulującymi. Posiadała kilka mieszkań w Cytrynowym Gaju, w tym jedno zawierające pokój echomancji. Idealne miejsce do cyberataków.

— Prawie idealne — szepnął do siebie.

— Apurita została zatrzymana zaraz po ataku hakerskim. Niedługo po wycieku danych z serwerów Metropolu, pomieszczenie w którym wykryto sygnał zostało podpalone przez nieznanych sprawców. Nieoficjalnie kilka osób widziało w tamtym miejscu łowców nagród.

— Łowców nagród — powtórzył zatrzymując aplikacje. — Na Drzewostanie nie było żadnej oferty z tamtego rejonu wystawionej przez rząd. Więc co by ich tam przywiało?

To było oczywiste. Nawet dziecko wiedziałoby gdzie można znaleźć największe szumowiny tego miasta. 

— No jasne, internet!. 

Złapał trop, teraz już nie mógł się zatrzymać. 

Wcisnął guzik pod biurkiem. Android zjawił się po minucie z tym samym sztucznym uśmiechem.

— Pe2, przygotuj stosowny dokument by udzielić mi dostępu do internetu. Sprawa jest na już.

— Oczywiście. 

Więc czekał. Minutę. Dwie. Dziesięć. Później liczby na holograficznym zegarze przestały już go obchodzić. Musiał być jakiś sposób, żeby ją złamać. I był. Spoczywał w jego lewej kieszeni, w srebrnym woreczku izolującym ciepło. 

Spojrzał na nią jeszcze raz. Supernowa przed wybuchem. Była zmęczona, a w każdym razie jej ciało było. Przypominała mu wydmuszkę, z której cała osobowość wyciekła. Jakiekolwiek tajemnice skrywały orzechowe oczy, były poza jego zasięgiem. Mógł tylko snuć wyobrażenia o jej przeszłości. Czy jakakolwiek informacja o niej była prawdą? A może po prostu należała do tych ludzi, którzy znaleźli się w nieodpowiednim miejscu, w nieodpowiednim czasie?

Wyszedł z sali przesłuchań. Po drodze do toalety nie minął nikogo. Dobrze. Zatrzasnął drzwi kabiny. Cuchnęło świeżym stolcem i silnymi środkami dezynfekującymi, ale miał to gdzieś — taki uroki męskich kibli. Najważniejsze, żeby nikt go nie przyłapał. Znał konsekwencje. Utrata Status Skupienia, utylizacja cech, a kto wiedział czy nawet nie zarekwirowanie Drzewostanu. 

Postanowił zaryzykować.

Poklepał się kilka razy po twarzy. Wziął głęboki oddech. Coś zaszeleściło w kieszeni. Wyciągnął czerwony kryształ z woreczka. Delikatnie wsunął go w kanał ucha i czekał. Czekał aż on przyjdzie. Wiedział, że przyjdzie. 

Wbił wzrok w biel sufitu. Ile osób mogło to tutaj robić? Podobno wszyscy ćpają. Cukier, kofeina, heroina, miłość. Czym to właściwie się różniło? Cały świat jest na wielkim haju i nigdy nie chce zjechać. Może to jakaś zasada? Ćpać, żeby nie widzieć prawdy? A cholera wie. Wtedy poczuł przyjemne mrowienie. Jest tu.

Mruczenie. Z każdą chwilą słyszał je coraz wyraźniej. Przechodząc przez korytarz, poczuł, jak po mózgu rozpływa się się coś ciepłego. Substancja ściekała niżej. Miał wrażenie, że jego stopy są napełnione tą esencją życia. Że powoli wytłumia problematyczne cechy i pozwala być sobą bez wad. Było mu z tym bardzo dobrze.

Wrócił do sali przesłuchań. Ving wciąż była posągiem. Przyłożył twarz do lustra półprzepuszczalnego. No dalej, widzisz ją. Co skrywa? Cisza. Wodził wzrokiem po partiach jej ciała. Blade nogi, blade ręce. Dzikie ludy, o których ostatnio czytał pewnie nazwałyby ją blada dupa. 

Z a p a l  i  z g a ś. 

Dobry Głos przemówił.

Trop. Postanowił go sprawdzić. Światło mignęło raz. Drugi. Nic. Zrobił to wolniej. Kobieta coś wyszeptała. Zdawało mu się, że nawet wzrok miała mniej zamglony. Bingo.

— Ale dlaczego światło?

M r o k.

Czyli bała się ciemności. Musiała widzieć tam coś więcej. Podszedł do wizuatora, maszyny obrazującej myśli pod postacią filmu. Uruchamiał go już wiele razy, w końcu przydawał się przy tych dziwnych sprawach, gdzie wszyscy świadkowie byli w zmowie milczenia. 

Przeciągnął żelastwo do pomieszczenia, w którym przebywała Apurita. Skierował laser kodujący na jej głowę. Ekran wyświetlił zamieć. Czyli jednak wydmuszka

Światło zgasło. Ekran wciąż wyświetlał zimowy obraz. Pojawił się szept. Coraz głośniejszy. Aris podszedł do niej tak, jak robi to łowca, gotowy by zaatakować. 

— Co takiego? — warknął oschle.

— Jest tu. Nie chcę. Nie wiem!

Jej twarz drgała w mroku. Aris czuł to przestrzennie, jakby przez niewidzialną rękę.

— Ona. Była. Ona

— Jaka ona?!

— Nie. Nie…

— Mów!

Śnieg ustępował. Coś się wyłaniało.

— Oczy. Jej oczy.

Ekran błysnął. Z początku detektyw widział tylko dwie niewyraźne, czerwone plamy. Dopiero po chwili obraz nabrał ostrości. Gałki, żywa czerwień jak rozgrzany metal. Miały w sobie coś demonicznego. Obietnice śmierci. 

— Czyje to oczy? — zapytał łagodniej.

— Oczy widma. 


9


Obudziła się pusta, jakby cała jej tożsamość została zmyta przez morskie fale. Wciąż czuła na sobie ten specyficzny rodzaj zimna obmywający ciało. Fala była językiem oceanu. Fala pochłaniała Ioonaksę do potężnej paszczy. Taka wizja śmierci nie wydawała się jej zła. Widziała gorsze. W wodzie było coś mistycznego, coś czego nie można było łatwo złapać. Może to w niej leżała praprzyczyna? Istota życia. Odległe światła stworzenia.

Podniosła się z trawiastego materaca. Była w jednej z jam. Sama. Skorzystała z okazji i wyszła. Za cel obrała latarnię. Sama do końca nie wiedziała dlaczego akurat tam. Może ze względu na widok? A może, bo tak jak ona sama, miała wskazywać drogę?

Niebo było matowe, prawie całkowicie szare. Pomiędzy piaszczystymi wydmami nie było nawet podmuchu wczorajszego wiatru. Ioonaksa kroczyła w ciszy. Nie poznawała tego świata. Pomyślała, że trafiła w jakiś dziwny moment letargu rzeczywistości. Całe życie zostało wyłączone. Pozostał tylko martwy świat, tak surowy, jak na początku stworzenia.

Krętymi schodami weszła na górę. Usiadła przy poręczy, wystawiając nogi by wisiały bezwładnie. Z początku nie myślała o niczym, zrywała tylko płatki rdzy z barierki. Rude fragmenty spadały do wielkiej wody, jako pokarm dla fal. Linia widnokręgu zlewała się z czernią nadchodzących chmur. Ta ciemność niepokoiła Ioonaksę. Była jak niezmordowana armia — dla swojego władcy, gotowa podbić całe niebo. I tak też się działo. Ciemne chmury pożerały wszystko. Gdziekolwiek było słońce, nie miało wstępu do tej krainy. 

Deszcz przeszedł obok, zrzucając krople do oceanu. Ominął cypelek i przeleciał w głąb wyspy. Pojawił się wiatr. Mocniejszy niż wczoraj. Dziki. Jednak to nie jego moc skupiła uwagę kobiety. Zapach. Bardzo dziwny, ale przyjemny. Ziemisty i głęboki. Jakby uchodził z wnętrza Ziemi, ukrytego raju. Był świeży. Oczyszczał umysł. Pustka zniknęła. Ioonaksa wzięła spory wdech. Chciała schować fragmenty tego zapachu na później. Ukryć cząsteczki gdzieś w płucach, by w smutnych dniach nadać sens życiu. Tak, by było znośne. 

— Petrichor — głos dobiegł zza pleców Ioonaksy. 

— Słucham?

Z cienia zadaszonej części wyszła Zaranna. Śledziła mnie?

— Zapach petrichoru się unosi. Przedsmak nadziei, którą przywiały chmury uschniętym roślinom. — Dosiadła się. — Wytwarzany, gdy na suchą glebę spadnie obfity deszcz. Z północy go przywiało, znad suchych szczytów. — Wskazała dłonią na pasek lądu nieopodal ich wyspy. — Powinnaś drzemać. Czemuż nie drzemiesz?

— Sama nie wiem — przyznała. — Mam coś wewnątrz, co każe mi robić różne rzeczy. Jakby głos, który nie mówi. 

— Uczucia — Ioonaksa zerknęła na nią zaciekawiona. — To paleta, świat malująca. Niebo zasklepiamy smutnym błękitem, a mroki dziejów rozjaśniamy czerwienią życia. Uczucia są wszystkim. 

Ioonaksa kolejny raz znalazła słowa Amnestii w ustach innych osób. Czyżby ta mała nad nią cały czas czuwała?

— Cała magia zniknęła… — szepnęła do siebie. — Czasem to właśnie czuję. Pustkę. Jakbym coś straciła. Coś, czego nie pamiętam.

Gdzieś z oddali dochodziły pierwsze grzmoty. Burza, a może nawet coś gorszego.

— Mysleć mogłaś, że nowe imię nową drogę ci przyniesie. Niestety, dawno wygasłe gwiazdy szeptały, że twój los nie jest przypisany Anor.

— Dlaczego? Więc po co to wszystko? — zapytała z nutą rozczarowania. 

— Rytuał musiał mieć miejsce, tak, jak po nocy nastaje dzień. Naturalnego porządku burzyć nie możemy — zamilkła na chwilę. — Setna rocznica Zejścia, rozpala nie tylko wiernych. Rewolucja ciągnie się za tobą cieniem. 

— Rewolucja? Nie jestem rewolucjonistką. — Mgliste znaczenie przywołało niepokój. 

— To problem główny. Nawet nie wiesz kim jesteś, więc możesz być każdym. Od nas dostałaś błogosławieństwo oceanu.

— Mam się stać rewolucjonistką?

— Ci, którzy twe karty układają, liczą na posłuszeństwo. Swoją cenę znaj. 

— A twoja cena? Czemu to ty nie będziesz symbolem?

— Jestem za stara, jak wszystkie tutaj. Życie nie zostało stworzone by trwać wiecznie. W złotej cyrkulacji wszystko jest zamknięte. Rodzimy się, trwamy i zapadamy. My, podłoże istnienia. My, glina — wystawiła dłoń. Ciemna blizna rozciągała się od najmniejszego palca, po skrawek rękawa. Ręka Ioonaksy była w lepszym stanie, choć nadal zaczerwieniona. — Jędrność i młodość, to twoja waluta. Towar deficytowy. 

Fale rozpoczęły walkę. Woda była niespokojna.

— Nie chcę brać w tym udziału.

Zaranna uśmiechnęła się.

— Co do tego chyba wyboru już nie masz. Ale warunki, warunki są twoje.

— Po co mi jakiekolwiek warunki, skoro mój los jest przesądzony?

— Dziury. Dziury są wszędzie, nawet dziecko to wie. — Popukała się w skroń. — Ten świat od dawna rozżarzony. Są tacy, co w ogniu zabawy szukają, rzucają w jego kierunku szmatki nasączone benzyną.

— Czyli narodziłam się by podpalić ten świat? By wszcząć rewolucję?

— Nie, nie, nie! — Wstała, by spojrzeć na Ioonaksę z góry. Jej wzrok był niezwykle trzeźwy. — Są osoby chcące takiego myślenia. Przy ogniem zabawie pożar jest nieuchronny. Ty petrichor. Nadzieja, która ostudzi świat przed eksplozją. Powiew zmiany, sprawiający, że ludzie odrzucą wojowniczą naturę i staną się czymś więcej…

— To w ogóle możliwe?

— Oto pytanie, na które odpowiedź musisz znaleźć sama — powiedziała, odchodząc.

Świetlne blizny przecinały mrok chmur. Z każdym uderzeniem w głowie kobiety rodziło się nowe pytanie. Czy da radę? Czy przypadkiem nie jest prawdziwą boginią? Czy tak naprawdę istnieje coś poza wątpliwościami? Na tafli wody znów zawitały wklęsłe kropki. Wtedy zrozumiała. Nadchodzi sztorm, a schron jest zbyt daleko żeby się w nim schować.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

© Agata for Wioska Szablonów