Element IV — Ciała jak galaktyki

 

1


Wybiło południe. Sześć uśmiechnął się, gdy zobaczył swojego zmiennika — nareszcie mógł się załatwić. Podniósł tyłek z czerwonego krzesła i rozprostował kości. Coś latało mu przed oczami. Błyszczały białe kwadraciki i żółte pasy. Nie był pewien czy to od przepracowania, czy może raczej rzeczywistość płatała figle. Wziął dwa głębokie wdechy. Przekazał hełm do skanowania cyberśladów swojemu zmiennikowi, po czym odszedł w stronę toalet. Zostawił za plecami punkt obserwacyjny, ogromną bramę główną Orchideowego Gaju. Na boginię, jak dobrze, że tutaj jest tak pusto. Nienawidził korzystać z toalet w dolnych kondygnacjach centrów handlowych. Tam zawsze ktoś walił do kabin albo obszczał deskę. Załatwianie potrzeb fizjologicznych było przecież rzeczą niezwykle intymną — niemal świętą. Muszla klozetowa to świątynia, którą co jakiś czas odwiedzał bóg, by wydalić resztki pożartego świata. Więc dlaczego żyją ludzie niszczący to sacrum? Sześć nie wiedział, ale pomyślał, że dałby wiele, żeby spuścić tych świętokradców w klozecie. By pochłonęła ich biała piana, a środek do odkażania wypalił ostatnie słowa. 

Minął rząd nieczynnych wind. Przeczytał napis zdobiący żółte tabliczki przyklejone do drzwi.


Sektor zamknięty. Trwa renowacja przestrzeni użytkowej refundowana przez Główny Zarząd Korporacji Labiryntu. 


Dobrze się składało. Zbyt dobrze. Zupełnie jakby sama Rada Pięciu ułatwiała im drogę. Jeszcze niech tylko porzucą tę dwójkę i będziemy w domu.

Przemierzał korytarz wyłożony czymś, co kiedyś najprawdopodobniej było białymi kafelkami. Ich potłuczone fragmenty tworzyły wąskie wały tuż przy ścianach. Niektóre przypominały mężczyźnie zęby zmutowanych zwierząt żyjących na pustyniach daleko za współmiastami. Ostre. Przystosowane do przegryzania metalu. Sam kiedyś kupił sobie taki ząb. Był wielkości małego palca, lekko pożółkły, zawieszony na rzemyku. Gdzie przepadł? Sześć szukał w pamięci odpowiedzi, jednak nic nie znalazł. Biała plama zajmowała miejsce ostatniego wspomnienia związanego z zębem. Pomyślał, że to śmieszne, że czasem coś ginie, że przez jedną lukę w pamięci, człowiek traci dostęp do jakiegoś wycinka rzeczywistości. A może po prostu się starzeję? Podobno po trzydziestce neurony zaczynają szwankować; to chyba dobry czas na pierwsze wszczepy.

Wszedł do obszernej toalety skąpanej w świetle neonów zza okna. Miła dla oka różowa otoczka nadawała pomieszczeniu klubowego klimatu, zupełnie, jakby za chwilę miał tutaj wparować tabun nastolatków. Ktoś całowałby się namiętnie przy brudnym lustrze, ktoś rzygałby do jednego ze zniszczonych sedesów. Sześć dopadło poczucie, jakby kiedyś już był w tym miejscu. Deja vu, czy jak to tam zwą. Nadchodzi w najmniej spodziewanym momencie i rozbudza pamięć czegoś, czego człowiek pamiętać nie może. Zupełnie, jak echo teraźniejszości, która nie mogła zaistnieć. Wołanie zza grobu linii czasowej, odrzuconej poza istotność.

Przeszedł obok rzędu umywalek. Kręte szyjki kranów były tak naprawdę ciałami węży — kobr królewskich. Ich głowy zostały zamrożone w powietrzu na chwile przed atakiem. Nieliczne kły jadowe zostały pozbawione połysku. Wytarte z historii. Szkoda ich. Były reliktem, który najprawdopodobniej wyląduje w trakcie remontu na śmietnisku. Kiedy produkowano takie krany? Dawno. Bardzo dawno. Ze sto pięćdziesiąt lat temu. Przez moment jego umysł przecięła myśl, czy nie wyrwać jednego z kranów. Ocalić świadectwo historii tego miejsca. Wtedy w jednej z umywalek zauważył martwego szczura. Przeszła mu ochota na ratowanie czegokolwiek.

Wszedł do ostatniej kabiny i usiadł na desce klozetowej, była to miła odmiana od tych kucanych kibli w Rezydencji. Jego pośladki trafiły do nieba — nagrzewały deskę własnym ciepłem. Sześć przeklął pomysł kucanych kibli. Po co srać na kucaka jak zwierzę, skoro można rozsiąść się na desce jak bóg? Wtedy przypomniał sobie napis na ścianie w bazie: Świata nie zmienisz na złotym sedesie

Odrapane ściany kabiny skrywały na sobie setki pseudonimów, imion i nieczytelnych sformułowań. Gdzieniegdzie morską zieleń farby skalały brązowe pasy, ale Sześć wolał nie myśleć czym były. Wyciągnął więc morpha i odpalił wyszukiwarkę w poszukiwaniu swojego ulubionego kanału. Wychwalał dzień, gdy zmienił Drzewostan na internet. Oczywiście, Drzewostan był czymś znacznie głębszym. Przenosił świadomość użytkownika do cyberstrefy. Miejsca, gdzie świadomości nie ograniczał już czas i przestrzeń. Mur jednak stanowiła cenzura — bezlitosny kat dla ciekawych rzeczywistości — której internet po prostu nie posiadał. I to właśnie był jego największy plus. Dostępność treści. Filmy o próbowaniu narkotyków, testowaniu jadów egzotycznych zwierząt, eksperymenty wytrzymałościowe ludzkiego organizmu. A jak jakiś twórca zmarł w trakcie takiej próby, to zawsze przyszedł ktoś nowy, jeszcze śmielszy. Popyt nie generuje próżni.

Na ekranie rozbłysnęło czerwone logo smoka z pociętym napisem — (Nie)świadomość. Pojawił się Chojrak Ares, siedemdziesięcioletni mężczyzna, który miał w zwyczaju mawiać, że „żaden narkotyk mu nie straszny, bo system jest gorszą trucizną”. Jego łysina odbijała ostre promienie słońca. Szedł pustą ulicą gdzieś w Mefeście, południowym współmieście, które z powodu narastającej suszy wyludniało się. Sześć miał okazję kiedyś tam pojechać, zasmakować ciepłych wód Srebrnego Morza, pooddychać rozgrzanym południowym powietrzem. Jednak ten klimat nie był dla niego. Wolał Rewę, tutaj przynajmniej padało, a słońce nie gwarantowało czerniaków od jednego spaceru. 

Ares eksperymentował tym razem z Mertirem, lekiem obierającym za substancję czynną mirtazapine. Sześć już kiedyś słyszał o tym specyfiku. Afera z dzieciakami, które zapadały po tym syfie w śpiączki, miała miejsce może pięć, może siedem lat temu. Od tego czasu sporadycznie widział go na szyldach sklepów w Labiryncie. Być może testowali w slumsach nowe, bezpieczniejsze dawki… O ile w ogóle istnieją bezpieczniejsze dawki narkotyków.

Ludzki głos zaczął sączyć się z niedaleka. Sześć zablokował morpha w momencie, gdy Ares opisywał pierwsze skutki zażycia specyfiku. I cisza. Może nie doskonała, bo pod stopami miał tętniący życiem gaj, ale mimo wszystko w łazience panował spokój. Może Sześć miał już omamy? Był na nogach ponad dobę. Przydałoby się naładować baterię. Znowu coś usłyszał. Głos ewoluował w sapanie. Sześć wyciągnął z kieszeni dżinsowej kurtki małą saszetkę. Wsypał jej zawartość do ust i połknął, krzywiąc się. Sproszkowana kofeina smakowała gorzej niż zwykle. Usta wyschły na wieczną pustynię. Pora na deszcz, pomyślał. Wstał i już muskał drzwi kabiny, gdy ktoś wszedł do pomieszczenia. Ktoś niezwykle ciężki. Może ranny? Sapanie było głośne. To nie mógł być nikt z ekipy. Tajemnicza osoba włączyła kran i chlapnęła wodą tak, że małe kropelki przeleciały nad kabiną, lądując na głowie Sześć.

— Arth kurwa, słyszysz mnie?! Jesteśmy już w Orchideowym Gaju, co dalej? — Jednak dwie osoby. Kobieta i mężczyzna. — Po co nas tutaj ściągałeś?! — głos, choć gniewny, zawierał nutkę rozpaczy i desperacji. 

Sześć przyłożył oko do niewielkiej szczeliny między drzwiami a ścianą kabiny. Ten cały Arth leżał oparty o brudne kafelki. Jego sflaczałe ciało przypominało bardziej manekina lub wyłączoną roboprostytutkę. Twarz pozostawała ukryta pod kapturem, ale dziewczyna nie była już anonimowa. Znał ze zdjęć tę różową czuprynę. Wiedział już wszystko, tylko jak to możliwe? Co za zbieg okoliczności sprawił, że wpadli na siebie akurat w tej toalecie? Jak inni nie wykryli ich przy wejściach do gaju? Wolał nie myśleć, że to przeznaczenie. Nie chciał dawać matce satysfakcji z tego, że zasiała w nim swoje niebezpieczne przekonania. Skwitował to więc jako okazję, którą trzeba szybko wykorzystać.

Wyszedł spokojnie, hałasując przy tym, by zaznaczyć swoją obecność. Nie chciał dostać kulki na powitanie. Udawał, że zapina rozporek. Dziewczyna podskoczyła, gdy zobaczyła mężczyznę. Wyciągnęła zza pasa broń. Solarniak. Prosty, pochłaniający światło i zmieniający je w niebezpieczny promień. Za ciemno tutaj, słońce.

— Strzel, a stracicie o-ostatnią szansę na prze-e-eżycie.

Jej ręce drżały. Nie chciała strzelać. Sześć czuł to. Nie należała do tych ludzi, którzy bezrefleksyjnie naciskając na spust. 

— Szukają was se-setki łowców. Nie znikniecie z radarów. La-labirynt ma wszędzie oczy.

— A ty skąd to wiesz? Pewnie jesteś jednym z nich! — Jej głos zabrzmiał jeszcze bardziej piskliwie. Ile mogła mieć lat? Szesnaście?

— Przychodzę z Po-podziemi. Wyrocznia mówiła, że tutaj za-a-agościcie. Nie macie dokąd u-u-uciec. Jakiś łowca w końcu was dopadnie. To wasza je-jedyna szansa.

Wyciągnął dłoń w jej kierunku. Jednym pewnym ruchem złożył propozycję nie do odrzucenia. Gdy ściga cię całe miasto, nie ma dobrego miejsca na kryjówkę… Poza Podziemiami. Zaraz po tym do głowy przyszła mu myśl, że to wszystko przypomina dziwny spektakl. Na razie ktoś z góry zbierał aktorów, ale pewnie niedługo zacznie się pierwszy akt. A scenariusz? Kto go napisał? Sześć nie wiedział nawet, dlaczego akurat oni mają brać w tym udział. Gdy ta dziewczyna podała mu rękę, poczuł, że cokolwiek mogło się wydarzyć, właśnie zostało przypieczętowane. 


2


Słońce mozolnie wdrapywało się na najwyższy punkt nieba. Żadna chmura nie chciała przyćmić tego wydarzenia. Ioonaksa obserwowała tę wspinaczkę niezwykle uważnie. W pewnym momencie słońce jednak zniknęło za białą skałą. Wyprawa wstrzymana, Ioonaksa podjęła więc swoją. W górę, ku niebiosom. Wspięła się po kamiennych schodach na szczyt klifu. Usiadła pod drzewem. Znów obserwowała swoją niemą siostrę. Słońce. Istotę, która hojnie obdarzała swoje rodzeństwo ciepłymi promykami. W tak pogodne i bezwietrzne dni ocean tworzył z niebem nierozerwalną całość. Zszyty niewidzialnymi dłońmi materiał. Ioonaksa wbiła wzrok w tę błękitną płachtę otaczającą wszystko. Co właściwie było za nią? Pustka? Kraniec, z którego upadek trwa wiecznie? A może znajdowała się tam sypialnia boga, w której znikał, gdy miał dosyć patrzenia na ten brudny świat?

Jej uwagę przykuł chrabąszcz wdrapujący się na drzewo. Przemierzał dzielnie chropowate nierówności kory, zupełnie, jakby gdzieś w koronie czekała na niego kraina wiecznego szczęścia, której bramy otwarte są jedynie dla najdzielniejszych. I brnął tak, a Ioonaksa myślała nad tym, czy te małe stworzenie coś czuło? Czy wiedziało, że jest obserwowane? Co zrobi, gdy pojmie, że nad szczytem zawieszony jest błękitny całun? Pewnie to go nie zatrzyma, wzleci w kierunku bezkresu i umrze. Czy więc chrabąszcz był zapętlony w kręgu dążenia do niemożliwego? Tego nie wiedział, jeśli jednak tak faktycznie było, to ona również trwała w takim stanie rzeczy. Cały świat byłby wtedy jak wielki cyferblat, na którego płaszczyźnie ślizgałoby się wszelkie stworzenie. 

Z rozmyślań wyrwało ją chrupnięcie, jakby ktoś łamał suche gałęzie. Wtedy zobaczyła dłoń. Z koniuszków palców ściekał zielono-żółty sok, esencja życia, która jeszcze do niedawna wypełniała żuka. Ioonaksa znała tę rękę. Kresowa uśmiechnęła się, wycierając o trawę resztki robaka. Jedyne, co z niego pozostało, to myśli kobiety na temat jego ostatnich chwil. O tym, że umarł niesprawiedliwie, że umarł, zanim zrozumiał, co czekało na szczycie korony. Zanim poznał smak rozczarowania.

— Dlaczego to zrobiłaś? — zapytała wrogo Ioonaksa.

Kresowa zrobiła zdziwioną minę. 

— Spadłby z drzewa i pogryzłby nas.

— Skąd wiesz? Kto ci w ogóle dał prawo do tego?

Usiadła obok siostry i zaczęła przeczesywać źdźbła trawy. Wyrywała je i wyrzucała za plecy. Prowokowała ją.

— To tylko robak. Jesteśmy nad nim, więc możemy decydować o jego losie. Być może jesteśmy też boginiami, więc to, co boskie, to nasze. Śmierć jest nasza — dodała kąśliwie, kierując twarz w stronę słońca.

Skąd Kresowa brała tak dziwną energię? To pytanie powracało do Ioonaksy jak bumerang. Nie spotkała wcześniej osoby tak przepełnionej życiem, a jednocześnie tak martwej. Jak można zabić żywą istotę, a później z uśmiechem na twarzy spoglądać w blask słońca? Ioonaksa bała się, że w niej też żyje taki potwór. Szakal. Żądza śmierci.

  Momentalnie straciła całą ochotę na obserwowanie oceanu, nieba czy słońca, wszystkie one wyblakły. Kolory spłynęły poza kraniec i zniknęły w wiecznej otchłani. Podniosła się. Coś ją zatrzymało. Mocny, wręcz żelazny uścisk. Kresowa ściągnęła ją na ziemię. 

— Siadaj, droczę się tylko. — Na twarzy siostry zagościł błędny uśmiech, taki, co do którego szczerości można mieć wątpliwości. — Mam coś dla ciebie, ale musisz mi powiedzieć, czy umiesz dochować tajemnicy?

Tajemnicy? Całe jej życie było jedną wielką tajemnicą. Błądziła w niej od momentu, gdy ruszyła w poszukiwaniu zasypanej ścieżki własnej historii. Skoro umiała trzymać sekrety przed samą sobą, to na pewno była gotowa dochować ich przed drugim człowiekiem. Ciekawość skutecznie zagłusza wszystkie inne uczucia. 

Ioonaksa oparła się plecami o drzewo. Czekała na kolejny ruch Kresowej. Ta wyszczerzyła zęby jeszcze szerzej i sięgnęła do torby. Coś brzdęknęło. Ze środka wyciągnęła dwa tajemnicze przedmioty. Bliźniacze pałki, niewielkie, chyba wykonane z liści. Wyglądały trochę jak poczwarki, nieruchome i bezbronne. Ioonaksa szybko odrzuciła tę myśl, wiedziała dokąd to zmierza.

— Co to jest? — zapytała niepewnie, biorąc niezwykły prezent do ręki. 

Był niezwykle lekki, jakby wykonany z samego powietrza, gotowy ulecieć przy mocniejszym porywie wiatru. 

— Nie ściskaj go tak, bo zniszczysz — syknęła Kresowa. — To skręt z tutejszego zielska. 

Liście? Czemu mamy palić liście?

Siostra szybko wyczuła niepewność, więc dodała:

— Skręty, takie jakie te we współmiastach, tylko bez chemii. Ludzie to palą, żeby wyluzować, zmarszczyć freda czy coś.

— Zmarszczyć freda? 

— Slang z forum, i tak nie zrozumiesz… To co, palimy? — rzuciła. — Sprawdzony przepis!

Ioonaksa nie wiedziała czy chce. Kresowa była nieobliczalna. Z drugiej strony, siostry powiedziały, że na razie ma wolne. Mogła więc do końca dnia bezczynnie patrzeć na niebo i ocean albo zaryzykować. Tkwiła tak chwilę, zawieszona pomiędzy wyborem, oceniając wszystkie za i przeciw, gdy Kresowa znów zabrała głos.

— Och, nie daj się prosić! Wszyscy są tutaj tak nadęci, proszę, to dla mnie ważne.

To ją rozbroiło. Może i Kresowa była wkurzająca, ale potrafiła być w całej swojej osobie niezwykle realna. Znacznie bardziej niż Zaranna i reszta sióstr. Nawet bardziej niż Amestus. Ioonaksa czuła, że chciałaby kiedyś być tak ludzka, jak ona, no może bez tej bezsensownej brutalności. 

— Niech będzie.

Kresowa wyciągnęła zapalniczkę, a Ioonaksa zaczęła się zastanawiać, skąd właściwie ją miała? Przecież były setki kilometrów od czegokolwiek, a raczej, w połowie drogi donikąd.

Płomień liznął dwa kształty, które Kresowa nazwała skrętami. Z ich nadpalonych końcówek zaczął ulatywać dymek o korzennym zapachu. Ioonaksa niepewnie spojrzała na swoją siostrę. Kresowa wciągnęła dym przez usta. Rozkoszowała się, jakby był czymś lepszym od powietrza. Tchnieniem prawdy zesłanym ludziom na tyle odważnym, by chcieli go pochwycić. 

— Musisz to wciągnąć do płuc i wypuścić. Jak z oddychaniem. Tylko rób to wolniej. Poczuj, jak cię wypełnia.

Ioonaksa przyłożyła skręta do ust. Pocałowała jego liściastą skórkę i wyssała ducha do swojego wnętrza. Wypełniał ją powoli. Zapuszczał korzenie pomiędzy językiem, ślizgał się po gardle, a na końcu zatańczył w płucach. Wtedy poczuła drapanie. Ostre, jakby dym, który miał nieść błogą przyjemność, okazał się sabotażystą wzniecającym ogień w jej ciele. Wykaszlała złośliwego ducha, ale drapanie nie minęło. Łzy napłynęły jej do oczu. Kresowa pokręciła głową, szczerząc zęby szyderczo.

— Źle. Ty nie masz się dusić. Masz to na kilka sekund przytrzymać i wypuścić, mózgu.

Kresowa znowu zaciągnęła się skrętem. Po chwili wypuściła z siebie śnieżną chmurę. Ioonaksa powtórzyła to. Poszło jej trochę lepiej, ale nadal nie potrafiła opanować tej sztuki. Coś niedobrego działo się z jej wzrokiem. Obraz przestawał być ostry. Drzewo traciło kontury. Niebo było mniej niebieskie, a bardziej… Żywe? Ioonaksa nie wiedziała, czy to od skrętów, czy od załzawionych oczu, ale podobał jej się stan. Gdy po kilku próbach zrozumiała w końcu, o co w tym chodzi, poczuła, że dryfuje. Opuszczała swoje ciało. Płynęła w stronę wysokich ziem, tam, gdzie nie sięga materia. Ich obraz był niejasny. Ot zaledwie ciemne plamy, niepojęte dla mózgu kształty raju. Wizje na chwilę zakłócił głos:

— Dokąd płyniemy? — spytała Kresowa.

— Tam, gdzie będziemy szczęśliwe.

— Czyli jak najdalej stąd.

Ioonaksa dryfowała dalej. Czuła dziwny dotyk na piersiach. Niewidzialne dłonie ściskały jej sutki. Bawiły się nimi, szczypały. Szybko powróciła do właściwej częstotliwości świata i zobaczyła, że Kresowa smyrała jej piersi. Przyjemność przepłynęła falą po ciele. Zalewała partie ciemnych lądów — lepkie wnętrzności. Wnikała w miejsca nieużywane, ślepe uliczki żył, o których zapomniała nawet matka natura. Ioonaksa chciała odwzajemnić przyjemność. Oddać to, by jej siostra też poczuła tak miłe uczucie. Sięgnęła dłonią w stronę bliźniaczych piersi, jednak Kresowa odepchnęła ją.

— Gdzie te paluchy?

I śmiech. Ioonaksa poczuła, jak coś w niej wrze. Wstyd. To musiał być wstyd. Zanurkowała w nim i znów wypadła poza rzeczywistość. Tym razem nie popłynęła na nieboskłon, zapadła się do świata podziemia. Mijała szkielety dogorywające głęboko w mięsie planety. Szukała najciemniejszego miejsca, by schować się i trwać. Gdzieś tam, z dala od żywego błękitu, w krainie rozkładu.

Powrót był nagły. Ciało wezwało świadomość do swojego wnętrza. Czas wizji dobiegł końca. Ioonaksa rozejrzała się. Wciąż siedziała na wzgórzu. Kresowa też tam była.

— Ale jazda — wydusiła z siebie Ioonaksa.

Kresowa chyba potraktowała to jako komplement, bo obdarzyła siostrę miłym uśmiechem. 

— Widzisz, mówiłam, że będzie fajnie. 

Czy cokolwiek z tego, co widziała, było prawdziwe? Kresowa zachowywała się, jakby nic się nie stało. Żadnego dotyku, żadnych wysokich ziem, żadnego wstydu. Dziwne te skręty, bardzo dziwne.

Ioonaksa podkuliła nogi. Spojrzała w oczy Kresowej. Jedno zamglone, opustoszałe. Drugie przekrwione, ale żywo spoglądające na ocean. Pomyślała, że taką też miała naturę. Zawsze skrajna. Zawsze na krawędzi. Imię dobrane idealnie.

— Wspominałaś o jakimś forum — zaczęła Ioonaksa. — Myślałam, że nie opuszczacie wyspy.

— Bo nie opuszczamy. Forum to takie miejsce w cyberstrefie. Widzisz, odpowiadam tutaj za bardziej ludzką stroną dokumentacji, zapisuje nowe nurty, używki, slangi, wszystko to, czym faktycznie żyje miasto. Jestem ponad polityką i nauką.

— Tylko dobra zabawa?

— Coś w tym stylu. Wiesz, chciałabym się urodzić jako jedno z tych dzieciaków ze Skier — rozmarzyła się. — Żyć w jakimś dobrym Gaju, mieć swoją paczkę przyjaciół, chodzić na imprezy.

— Marszczyć freda?

Kresowa parsknęła śmiechem.

— W szczególności. To życie, które dostałam, nie jest dla mnie. Chciałabym wyjechać.

— A ja chciałabym zostać — przyznała szczerze Ioonaksa.

— I pewnie żadna z nas nie dostanie tego, co chce. 

No tak, życie zawsze wymyka się poza plan. A co jeśli można je oszukać? Jeśli można zakpić z obranej ścieżki i ruszyć zupełnie nową? 

— Zawsze możesz zająć moje miejsce. Mój wyjazd stąd to problematyczne przeznaczenie... — Raczej fatum, dodała w głowie.

— Oko. — Popukała palcem nad powieką. — Gdyby nie oko, to mogłoby wyjść. 

Ioonksa znów poczuła coś na kształt wstydu. Przecież przed chwilą spoglądała w te oczy, jak mogła to pominąć?

— Ale podoba mi się, jak kombinujesz. Może jeszcze będą z ciebie ludzie — dodała, łapiąc Ioonaksę za rękę. 


3


Konewka powoli wypełniała się wodą. Aura bacznie obserwowała, jak jej odbicie pnie się ku górze. Na powierzchni wody twarz ulegała deformacji. Przybierała dziwne kształty, asymetryczne, trochę zwierzęce. Zupełnie jakby była ogniwem łączącym ludzi z prehistoryczną fauną. Brakującym elementem, dla którego archeologowie przekopali połowę Ziemi. Strumień przestał zniekształcać odbicie. Aura zrozumiała, że czas wypełnić obowiązki. Podniosła konewkę i ruszyła w stronę drzwi. Słyszała szepty. Tysiące głosów. One ją wołały. One — te głosy. Przyjaciele. Więźniowie. Najgorliwsi wyznawcy.

Przeszła do pomieszczenia obok. Stara biblioteka czasy świetności miała już dawno za sobą. Wszystkie książki zostały spalone. Bezcenna wiedza ulotniła się, chociaż nie zniknęła. Aura zawsze uważała, że prawdziwa nauka nigdy nie znika. Że gdy ktoś coś raz coś zrozumie, to zostaje zapisane na wielkiej chmurze ludzkości. Każde spalone zdanie musiało więc gdzieś opaść jak radioaktywny pył po wielkiej awarii. 

Zaczęła od paproci, bo stały najbliżej. Skryte w cieniu regałów czekały, aż odwiedzi je najwspanialsza. Delikatnie przetarła ich zakurzone liście. Czuła, że ją kochają, ale nie w taki sposób, jak zwykli to robić ludzie. Nie przesyłały jej czekoladek. Nie śpiewały ckliwych piosenek. Po prostu były i obdarzały Aurę energią. Potęgą współistnienia. 

Swoich wiernych podlewała w ciszy, by pięli się nieskrępowani, by zdobywali obce im połacie półek i dziurawej podłogi. Słowa były niepotrzebne. Słowa tylko wadziły, gdy ktoś próbował skontaktować się z czymś nieludzkim. To całkiem zabawne, pomyślała Aura. Największe dzieło ludzkości — język — jest w tym przypadku bezużyteczne, a wręcz problematyczne. Język narzucał schematy myślenia. Zabijał więź. Być, to nie mówić. Być, to czuć.

Jeden hibiskus próbował zdradzić Aurze przyszłość. Chciał ją ostrzec, ale ta poprosiła go o milczenie. Wiedziała, jak źle kończą ci, którzy znają to, co jeszcze nie miało miejsca. Przeszła dalej do chamedory. Piękna pani z wyprostowanymi liśćmi czekała dostojnie na swoją kolej. Była to jedyna roślina podchodząca do Aury z nieufnością. Dlaczego? Pewnie czuła się lepsza od reszty zieleni. Bardziej człowiecza przez wyprostowaną postawę. Aura znała jej marzenia. Chciałaby wstać z donicy i ruszyć poza pokój, w świat dziwów. Ale czy nie rozczarowałby ją widok Rewy? Betonowe przestrzenie, gdzie nie ma miejsca dla takich, jak ona. Pojazdy mknące z zadziwiającą prędkością. Skażone strumyki płynące wartko pomiędzy blokowiskami. Nie, ten świat nie był dla niej. Pewnie skończyłaby w jakiejś bocznej uliczce ze strzykawką pełną denaturatu. Aura pogładziła jej liście i przeszła dalej, nucąc pod nosem prostą melodię. Pieściła każdego ze swoich wyznawców. Nikt nigdy nie został pominięty przy rozdawaniu miłości. Od liścia do liścia, wszystko łączyło to samo uczucie.

Na koniec odwiedziła wetiwera. Z zatroskaniem zaczęła gładzić jego łodygi. Co oni ci zrobili? Energia wetiwera nie dawała żadnej odpowiedzi, w końcu taki już się urodził. Taki był od zawsze… Ale Aura znała prawdę. Ten wetiwer to zaledwie karykatura naturalnego odpowiednika. Nieświadoma ofiara konsumpcjonizmu. To właśnie dlatego powiększono jego cienkie korzenie. To dlatego łodygi straciły elastyczność. Człowiek nie niesie ze sobą ewolucji. On niesie rewolucję. Zmianę, której można się podporządkować albo zginąć. 

Aura przekazała wetiwerowi żal za to, co zrobili mu jej przodkowie. Chwilę później ucięła kilka korzeni swojemu wyznawcy. To była ofiara, dar dla bóstwa. Rośliny to rozumiały. Wiedziały, że w naturze wszystko musi czerpać korzyść. Aura czasem myślała, że dzięki tej symbiozie dokonała czegoś wielkiego. Przed snem przychodziły myśli, że zakończyła wielowiekowy konflikt i zawarła przymierze z roślinami. Podpisała deklarację o pokoju.

Wróciła do centrum dowodzenia, do sali tronowej Rezydencji — do swojej sypialni. W takie dni, jak ten, pełne rutyny, Aura miała wrażenie, że jest jakimś mechanizmem. Samonakręcającą się pozytywką. Maszyną, która zapętlała myśli. A co jeśli tak faktycznie było? Nieśmiały uśmiech zagościł na jej twarzy. W takim razie nie mogła z tym nic zrobić. Jutro znów połaskocze paprocie i pobierze ofiarę od swoich poddanych. Cykliczność to piękna sprawa.

Aura podeszła do małej suszarki na zioła, kwadratowego urządzenia, które we wnętrzu wytwarzało podmuchy suchego powietrza. Wyciągnęła ze środka wysuszony korzeń wetiwera, a w zamian włożyła świeży. Sprężystym krokiem przeszła do łóżka. Runęła w brudno-białą pościel. Było jej wygodnie, tak jak zwykle. Cztery materace pozostawione przez pierwszych lokatorów tego miejsca gwarantowały dobry sen. Na takich materacach można śnić tylko dobre sny. Wszystkie złe ześlizgiwały się z jego powierzchni i spadały na ziemię. Ukrywały ciemne oblicza pod łóżkiem. Aura znała je. Były ich setki. Co piątą noc bratały swoje mroczne serca. Łączyły się w dziwne kształty i wychodziły z cienia. Czasem siadały na brzuchu. Szeptały słowa w trakcie paraliżu sennego. Nie był to język ludzi. Nie był to też język zwierząt ani roślin. Aura wiedziała, co to takiego. Wszyscy w Creden znają ten pomruk. Czerń nigdy nie opuszcza człowieka.

Aura zrzuciła z siebie szlafrok. Aksamitny materiał zsunął się z krawędzi łóżka. Jeszcze tylko podpaliła korzeń i położyła go na ceramicznym naczyniu. Strużka białego dymu wzleciała, ciągnąc białą linię pod sam sufit. Do nozdrzy Aury wpłynął ten zapach. Nieziemski. Uwalniający płuca od powietrza. Ambrozja do wdychania. Aura poczuła się monumentalnie, zupełnie jak posąg czekający na dokończenie. Przejechała swoim marmurowym palcem wzdłuż nogi. Zwolniła przy wzgórku łonowym. Wyobraziła sobie, że cały wszechświat zamyka się teraz w niej i czeka na chwilę wytchnienia. Przyjemność fizyczną, tą najprostszą, ale też najskuteczniejszą. Gdy jej łechtaczka spotkała się ze sztywnymi palcami, przyjemność eksplodowała z siłą supernowej. Nie była to ta zwierzęca potrzeba prokreacji. Pożądanie drugiego mięsa. Aura czuła w sobie połączenie z każdym kiełkującym ziarenkiem i umierającym człowiekiem. Najprawdziwsze piękno.

Drzwi otworzyły się z hukiem. Aura na moment zamarła. Przyjrzała się gościowi. Był wysoki i miał limonkowe oczy. Sześć. Nie spodziewała się, że ma tyle odwagi, by wejść tu bez pukania. Ale nic nie szkodziło. Nie miała nic do ukrycia. Z rozbawieniem obserwowała, jak zmęczenie na jego twarzy zastępuje zakłopotanie. Zasłonił oczy, ukrywając wzrok przed tym, czego widzieć nie powinien, a raczej, czego widzieć nie chciał. Aura pośpiesznie wymacała szlafrok i nałożyła go na siebie. Narastała w niej ciekawość. Sześć musiał mieć powód, żeby tak wparować. I to solidny.

— Więc mów — zaczęła.

— Ma-ma-ma... 

  Spojrzała na niego cierpliwym, matczynym wzrokiem, tym, który rezerwowała dla roślin. 

— Mamy ich — wypluł.

Łatwo poszło, pomyślała. Za łatwo. Czyżby faktycznie czuwała nad nimi jakaś istota wyższa? Aleksis. Coś w tym wszystkim nie grało, ale Aura nie mogła przestać. To była jedyna szansa na zmianę. Na zemstę.

— Zaproś ich. 

— Cze-czekają za drzwiami…

Kiwnęła głową i przyprowadził ich. Byli młodzi, za młodzi na to, żeby mogli wszystko sami zorganizować. Dziewczyna niska, prawie karzeł, nosiła na głowę neonową perukę. Wściekły kolor zaburzał harmonie tego miejsca, przynosił chaos. Miała też na sobie porozdzierane kabaretki na krótkich jeansach i do tego top wycięty w taki sposób, by zasłaniał okazałe piersi, ale też rozbudzał wyobraźnie. Zadziornica. Ten drugi, z tego, co przechwycili informatorzy Aury, jej brat, wyglądał, jakby przekraczał właśnie kolejne granice poznania. Coś szeptał pod nosem. Bredził. Na twarzy miał wytatuowaną czaszkę. Reszta ciała też była pokryta tuszem. Setki piktogramów, szablony postaci z kreskówek, broń, ciągi języków zza oceanu. Brudnopis świata.

Aura wstała i wyciągnęła ręce w przyjaznym geście. Ta dwójka była niezwykle zagubiona. Widziała to w ich oczach. Obłąkane rodzeństwo, któremu nagle runął cały świat. Stare prawa zostały zamazane z tablicy pamięci. Wszelkie drogi zablokowane szlabanem.

— Oto jesteście. 

— Nie da się ukryć — odburknęła dziewczyna.

Aura zignorowała kąśliwość. To nie był odpowiedni czas na docinki. W zasadzie nigdy takiego czasu nie było.

— Niesiecie coś, o czym marzy wielu. Wiecie, czym to jest? — Po tych słowach wstała i podeszła bliżej gości.

— Jakbyśmy wiedzieli, to już dawno by nas tu nie było. Ale ty paniusiu, chyba też nie do końca wiesz, co to takiego, prawda?

Aura wyczuła od dziewczyny woń strachu. Przypominała zaszczute zwierzę w klatce, marzące, by przegryźć tętnice swoich oprawców. 

— Nikt z nas nie wie — przyznała.

Wtedy ta dziewczyna podeszła do Aury. Szybko i agresywnie. Coś błysnęło. Nóż, broń w sanktuarium pokoju. Liderka Ostatniego Pokolenia poczuła zimne ostrze na szyi.

— Do rzeczy — syknęła napastniczka.

  Sześć zareagował od razu, celując paralizatorem w dziewczynę. Aura złapała z nim kontakt wzrokowy. Spokojnie, nic mi nie zrobi

  — Tracimy czas, macie brzemię, a my chcemy was odciążyć.

W jej zmęczonych oczach Aura dostrzegła łzę. Nie chciała tego robić, ale musiała. To było oczywiste. Nie dla siebie. Dla brata. 

— Obiecaj, obiecaj, że Arth znów będzie normalny!

Obietnice to coś, czego Aura wolała unikać. Mętne przysięgi, pakty z przyszłością. Jak można cokolwiek obiecać, nie znając jutra? Jednak podjęła ryzyko.

— Obiecuję.

Dziewczyna schowała nóż do kieszeni i wróciła do brata. 

— Wyjdźcie i poczekajcie na Sześć. 

Dziewczyna odgarnęła swoje różowe włosy z czoła. Nawet nie spojrzała na Aurę. Po prostu wyprowadziła brata i zamknęła za sobą drzwi. Trudna to dziewczyna.

— Na-naprawdę ją sprawdzałem. Nie-e-e miała tego noża. Nie wiem, gdzie go u-ukryła

Aura mu wierzyła.

— Oni cały czas są na celowniku. Nie mogą tutaj zostać, dopóki nie dowiemy się na czym właściwie stoimy. Posłuchaj mnie uważnie. — Cofnęła się i usiadła na łóżku. — Zabierzesz ich do wszechmistrza Dukana. Adres wyślę ci na morpha. Dukan jest jedyną osobą, która może wyciągnąć coś z tego chłopaka i ewentualnie poskładać go.… Tylko jest pewien problem.

— Oho.

— Dukan jest nieufny. Żyje w tej swojej norze i mało kogo zaprasza do środka. Ale jest ktoś, kogo wpuści bez wahania.

— Niech zgadnę, wiedźmę?

— Też nie jestem zadowolona z tego, że tutaj przebywa, ale pomaga nam. Jest naszym łącznikiem z cyberstrefą. Zabierz resztę i jedź. Wierzę w ciebie — dodała na pokrzepienie.

Usłyszała tylko ciche kurwa i powrócił spokój. Znów była sama. Zanim dokończyła rytuał, pomyślała, że wreszcie nadchodzi czas zmian. Pytanie tylko, w którą stronę?


4


— Nie lubię Podziemi. 

Sześć ją zignorował. Zerknął za siebie. Rodzeństwo pozostawało kilka kroków w tyle. Szli niezwykle ociężale, zupełnie, jakby byli przykuci niewidzialnymi łańcuchami, zniewoleni przez konsekwencje własnych czynów. Trochę żałował, że nie mógł im towarzyszyć. Atna sprawiała wrażenie niezwykle szorstkiej, ale też wymownej osoby. A do tego pachniała różami. Kwiatami, o które tak dbał w rodzinnym domu. Zamiast z nią, maszerował krok w krok z Wyrocznią. Irytującym ptakiem, który nigdy nie zamyka dziobu.

— Byłam tu kiedyś. Lata temu. Pióra, wszędzie latały pióra. Dalej zabijacie gołębie na dzień pamięci?

Nie sprowokujesz mnie.

— Ostatnie Pokolenie nie zabija nikogo i niczego. 

— Och, wybacz panie obrażalski. Po prostu nie mogę uwierzyć, jak bardzo umarło to miejsce. Dwadzieścia lat temu Podziemia były bardzo modne. Uciekała tu zbuntowana młodzież. Tak bardzo chcieli być inni, że zamiast palić róże, zabijali gołębie. Nie powiem, miało to swój klimat, ale trochę to bezsensowne.

— Mordowanie to zabawa dla słabych.

— Raczej dla tych, których na to stać. 

Szli wąskim korytarzem, który robił za tutejszą ulicę. Podziemia miały to do siebie, że największą ich część stanowiły szyby, setki linii krzyżujących się ze sobą. Sześć nie przepadał za tymi klaustrofobicznymi ciągami. Nazywał tę część Małym Labiryntem. Trudno było oprzeć się wrażeniu, że tak to miejsce powinno być nazwane. Zawiłe korytarze pełne komór, jakieś stoiska. Ludzi żyło tu niewiele, dlatego każdy stanowił potencjalne zagrożenie. Paralizator i usypiacz czekały przypięte do pasa Sześć, gotowe na każdą ewentualność. 

W tej części Małego Labiryntu nad podłogą przepływała dziwna niebieska mgiełka. Budziło to w Sześć wspomnienia horrorów oglądanych w dzieciństwie pod kocem w sekrecie przed rodzicami. Tylko się nie rozdzielajcie, szepnął głos w głowie. Oczywiście, morderca zawsze rozbijał grupy, a później dokańczał dzieła. Chociaż wizja rozdzielenia z Wyrocznią nie była aż taka zła, nawet za cenę walki z jakimś monstrum. W końcu takie wariatki zawsze szybko giną.

Zgubili się dwa razy i po dobrej godzinie w końcu trafili na miejsce. Zobaczyli ciemny zaułek z włazem na ścianie. Sześć spojrzał na tabliczkę obok niego. Napis był nierówny, chyba wydrapany paznokciami. Niedobrze


Gabinet Wszechmistrza. 

Ustalenia dotyczące usługi prowadzone są zdanie. 

Każde niezapowiedziane wtargnięcie jest traktowane jako atak.


Spojrzał na Wyrocznie. No dawaj, teraz twoja kolej. Ona odpowiedziała przerysowanym westchnięciem i podeszła do włazu. Skąd ona brała tyle uporu? Dlaczego nie mogła po prostu robić swoje, nie udając przy tym nie wiadomo kogo? Sześć zaczął powoli tracić nadzieję, że uwolni się od niej w najbliższym czasie. Świat przecież działał w taki sposób, że gdy tylko pokazało się mu słabość, dążył do tego, by złamać człowieka. No i oczywiście, jeśli ten cały sygnał Aleksis okazałby się czymś poważnym, to mogiła. Wiedźma zostanie w bazie na dłużej. Jeszcze bardziej przeraziła go świadomość, że wybrała pokój naprzeciwko jego. 

Znów o niej myślał, choć tak naprawdę tego nie chciał. Czemu właściwie się w to wszystko angażuje? I co ją łączy z Aurą? Tym właśnie była dla niego Wyrocznia. Wielkim pytajnikiem. Czerwonym pytajnikiem. Takim, który morduje kropkę na końcu zdania i wskakuje bezczelnie na jej miejsce. A do tego cały czas grała. Zakładała dziwną maskę, którą Sześć już kiedyś widział. Wszyscy wróżbici przybierali takie maski. Chciała coś ukryć. Coś na tyle obrzydliwego, że musiała za wszelką cenę odwracać od tego uwagę. Cokolwiek to było, Sześć wolał, żeby pozostało w mroku jej umysłu. Potrząsnął głową, by wyrzucić z niej resztki myśli. Koniec, więcej tu nie zagościsz.

Obserwował, jak Wyrocznia dotyka panel włazu. Wpisywała ciągi liczb i... Uśmiechała się? Później coś wyszeptała i odsunęła się na pół metra. Wejście wchłonęło do swojego wnętrza niebieską mgiełkę. 

Wyrocznia zrobiła teatralny ukłon, po czym odsunęła się, by Sześć mógł wejść pierwszy.

— Panie przodem — dodała. 


5


Właz trzasnął głucho. Jeśli w środku czaiło się coś złego, to był odpowiedni moment, żeby się ujawniło. Asfena zwolniła. Jej zmysły wychwyciły tylko szmer elektroniki. Czysto. A na co innego liczyła? Przecież Dukan więcej śpi niż knuje. I to się Wyroczni najbardziej w nim podobało. Wiedział który świat jest lepszy. Żył we śnie, a śnił w życiu. Z tym, że ten jego sen był tak naprawdę koszmarem. Kto chciałby się budzić w grobowcach Rewy? Z przemyśleń wyrwał ją Sześć. Szepnął coś i przepuścił. Pewnie liczył, że Asfena zarobi kulkę w łeb.

Pracownia Dukana była niewielka. Większość miejsca zajmowało legendarne, sztuczne łono. Wyrocznia słyszała dużo o tym cacku. Gdy człowiek wchodził do tej kapsuły, tracił całkowicie świadomość. Ciało unosiło się w dziwnych płynach. Hydrozasada, chyba to na tym polegało. Troszkę upiorne, ale w sumie niegłupie. To nie był odmóżdżacz, tylko narkotyk. Skrojony na konkretnego człowieka. Zamykający w sobie płynne marzenie o powrocie do brzucha matki. Więc podróżuje od ciała stałego do gazu, ciekawe.

Wtedy go zobaczyła. Siedział zgarbiony przy ekranie. Spoglądał na gości ukradkiem, bardzo nerwowo. Czyżby spodziewał się kogoś jeszcze? Wyrocznia wiedziała, że dużo ryzykuje. Pewnie nie wziąłby tego zadania od obcych, ale ona nie była przecież obca. Dzielił z nią wiele sekretów. Wiele wspomnień nocy poza współmiastami. Asfena uśmiechnęła się pod nosem, myśląc o tym, jak wiele rzeczy uległo zmianie. Jej ciało sflaczało. Poddało się najbardziej pierwotnej zasadzie, a jego? Na woskowej twarzy nie było najmniejszej zmarszczki. Ktokolwiek chciałby określić wiek Dukana, nie zdołałby nic wskórać. Mógł być nastolatkiem. Mógł być starcem. Mógł być kolejną nikają twarzą ukrywającą pod sobą stal. Tylko błękitne oczy zdradzały prawdę o nim. Asfena momentalnie wyczytała z nich wszystko. Stres przy kontaktach z klientami. Frustrację przy wykonywaniu czynności fizjologicznych — irytującej pamiątki od stwórcy. I to, że pewnego dnia chciałby po prostu rozpuścić się w sztucznym łonie.

Asfena wsłuchiwała się w buczenie urządzeń. Sześć pewnie myślał, że ona wszystko załatwi. Niedoczekanie. Rzuciła mu spojrzenie pełne pretensji. Nie, ja cię miałam wprowadzić, dalej radź sobie sam.

— Je-jestem Sześć i przychodzę jako wysłannik A-aury z Ostatniego… 

Dukan przyłożył palec do ust. Wymowny gest. Zamknij morde. Wskazał na Asfenę. Ta przewróciła oczami i zaczęła niechętnie tłumaczyć. Wszystko zawsze było na jej głowie.

— To nie był mój pomysł. Pamiętasz Aurę? To jedna z tych dziewczynek, które kiedyś uratowaliśmy. — Jakże mógłby zapomnieć, przecież gdyby nie jego pomoc porwane dzieciaki nigdy by się nie znalazły. — Wspólnie wpadłyśmy na osobliwy trop. Sygnał Aleksis w człowieku. Jakieś dane we Wszechsercu. Nie wiemy dużo. — Tak konkretna nie była od dawna.

Dukan przejechał dłonią po łysinie. Wyrocznia z rozbawieniem obserwowała, jak Sześć i rodzeństwo czekają na jakąś odpowiedź. On jest niemową, dzieciaki

Wszechmistrz wskazał palcem na obiekt przykryty płachtą. Asfena podeszła do niego i zobaczyła znajomy kształt. Stół chirurgiczny. Zimny kawał blachy, z małymi rowkami po bokach do zbierania krwi. Leżała kiedyś na takim, w czasach, gdy nadzieję wprowadzano do organizmu dożylnie. W bardzo mrocznych czasach.

Sześć położył tego nieszczęsnego chłopaka na stole. Z tego, co słyszała Wyrocznia, i co udało się jej wyczytać z myśli Atny, nazywał się Arth. Niemodne imię. Asfena gdzieś już je kiedyś słyszała, chyba jej pradziadek się tak nazywał. A może to był Aghrt? Sama już nie wiedziała. 

Arth wiercił się, zupełnie, jakby przeczuwał, co go czeka. Po chwili Dukan przypiął go pasami. Leżał na brzuchu, ciężko dysząc. Asfena nie wyczuwała od niego żadnych fal, żadnych myśli, poza jedną, którą ją przerażała. To wołanie. Wołanie Aleksis. Syreni śpiew ściągający żeglarzy na skały. 

— To na pewno bezpieczne? — odezwała się Atna. 

W bladym świetle oczy dziewczyny przybrały postać kosmicznych spodków, tych z legend sprzed dziesiątek lat. Najpierw cienie, później diabły, kosmici, a teraz co? Asfena wiedziała. Teraz złym bytem jest po prostu drugi człowiek.

Dukan stanął przy stole. Założył magnetyczne rękawice, by zminimalizować drżenia. Oglądał siebie. Co mógł myśleć? Pewnie żałował dnia, w którym poznał Wyrocznię. Oj tak, przez te całe śledztwo musiał spędzić wiele lat na rozmowach ze sprawiedliwymi. Ale pewnie też po części był jej wdzięczny za te chwile pod rozgwieżonym niebem. Za czas, który utopili w butelkach wina.

— Aura po-po-posiła jeszcze, żebyś zobaczył, czy u-uda się chłopaka wyciągnąć z tego — rzucił Sześć.

Dukan kiwnął i niechętnie zabrał się do roboty. Obszedł Artha jak ofiarę. Wytyczył bezpieczny krąg. Nikt nie mógł go przekroczyć. Atna i Sześć odwrócili się. Pewnie wiedzieli, jak okropny będzie to widok. Asfena patrzała. Lubiła obserwować wszechmistrza w pracy. Przypominał jej wtedy artystę. Maestra bólu. Człowieka, który trzyma życie na samym skraju, by wydobyć z niego prawdę. 

Pamięć przywołała wspomnienie nocy na pustyni, gdzieś za Mefestem. Leżeli, ciesząc się, że to piekielne słońce już zaszło. W jakimś momencie Dukan napisał Asfenie proste pytanie — dlaczego ludzie tak bardzo boją się zabiegów na wszechsercu? Wyrocznia w pierwszej chwili chciała odpowiedzieć, że przez ból, w końcu trzeba doprowadzić człowieka do bram śmierci, żeby taka akcja wyszła. Wyrocznia pamiętała, że dopiła to pytanie wytrawnym winem, tym z wyższej półki. Później z kwaśną miną odpowiedziała, tak, jak czuła. Dla ciebie wszechserce to zwykłe urządzenie do życia społecznego, ale dla większości to coś znacznie głębszego. To Dusza. Cała pamięć. Notatki zapisane zaraz po przebudzeniu. Wszystko to, czym się jest. Więc myślę, że drżą o utratę człowieczeństwa. Teraz dodałaby do tego jeszcze, że w zasadzie boją się bezsensownie, bo człowieczeństwo już dawno sprzedali za cyfrowy nagrobek.

Dukan zaczął przejeżdżać palcem po kręgosłupie Artha. Asfena spróbowała wtopić się w zmysły wszechmistrza. Zamknęła oczy. Skupiła myśli na oddechu. Na powietrzu, które dzielili. Wysłała nim swoją świadomość. Wdarła się przez nozdrza wprost do rdzenia. Weszła w niego.

Dotyk. Kręgosłup. Czuła go. Był ciepły. Pełen życia. Palce Dukana żerowały na tej energii. Wysysały ją z kręgów. Szukały miejsca, gdzie jest jej najwięcej. Zatrzymał ruch w okolicy kręgów lędźwiowych. To tu zrobi włam. Wkradnie się do wnętrza i zabierze owoc pracy mózgu. 

Sięgnął po igłę. Nawet jej nie wyczyścił. Kto miał ją wcześniej w sobie? Asfena szukała odpowiedzi w jego pamięci. Jakaś zatroskana matka chciała zbadać swoje dziecko. Heroxa. Płyn mózgowo-rdzeniowy miał kolor błękitny. Pewnie aniołek już się gdzieś tam ładnie rozkłada.

Najpierw znieczulił miejsce. Rozpuścił wewnątrz Artha mgiełkę usypiającą mózg. Tak, niech niczego nie przeczuwa, myślała Asfena, choć nie była do końca pewna, czy to jej myśl. Czasem, gdy przebywała w ciałach takich osobliwości, czuła, że myśli przeplatają się. Trudno jest określić, gdzie właściwie biegnie granica między obcą prawdą a własną. 

Wbił igłę-sączek w kręgosłup. Wyciekła bezbarwna substancja. Fiolka szybko zapełniła się. Koniec, starczy bogactw. Wyciągnął pośpiesznie igłę i założył opatrunek. Mózg nadal nie wykry braku, ale zrobi to. Pewnie jutro, gdy mgiełka opadnie, umysł uda się do skarbca. Zapyta, gdzie mój płyn? Gdzie me bogactwo? Skarci kręgosłup i będzie lamentował. Oj tak, zespół popunkcyjny jest wyjątkowo okropny, szczególnie jeśli ma się bystry umysł.

Dukan wrzucił fiolkę do prostokątnej maszyny. Ta syknęła i połknęła dar. Chwilę później na ekranie pojawił się wykres kołowy przedstawiający szanse na przeżycie Artha. 43. Całkiem sporo. Poprawił rękawice i zabrał się do roboty. 

Rozcinał jego ciało powoli. Skalpel ledwo musnął skórę, a krew zatoczyła się sznurkiem dookoła nadgarstka i spłynęła powoli do rowków. Kolejne cięcia były znacznie głębsze, jakby zadawane z pasji. Przecinał najważniejsze żyły, jednak nie robił tego, by go zabić. Musiał być na granicy, tak, żeby wszechserce myślało, że umiera.

Asfena weszła głębiej w umysł Dukana. Co on właściwie czuł? A co czuje gwałciciel zaraz po gwałcie? Kat chwilę po egzekucji? Generał wypowiadający wojnę? Wierny występujący przeciwko stwórcy? Naukowiec tworzący śmiercionośnego wirusa? Czuł obrzydzenie do samego siebie, jak i niebezpieczną chęć powtórzenia tego. Zatopienia się w odmętach własnego mroku i poddania się psychopatycznej żądzy krzywdzenia innych — siania tego strachu, który sam odczuwał każdego dnia. Gdy zadawał ból, to on był panem. To on miał wtedy głos.

Asfena wyszła z Dukana. Nie mogła wytrzymać tego, co siedziało gdzieś głęboko w zwojach mózgu. Nie była taki, kiedy ostatni raz go widziała. Zdziczał i to bardzo, ale stanowił chyba poważnego zagrożenia. Nie robił żadnych nacięć poza wymaganymi. Wciąż znał grace, chociaż kto wie, może pewnego dnia mu odbije? Nie dziś, jeszcze nie dziś.


6


Sześć patrzył na pustą przestrzeń na ścianie, gdzieś pomiędzy rurami doprowadzającymi chłodne powietrze a migającymi diodami jakiegoś okrągłego urządzenia. Próbował nie myśleć o tym, co działo się za jego plecami, chociaż pojedyncze chluśnięcia i szczeknięcia działały na wyobraźnię. Wyrocznia oczywiście patrzała. Tacy jak ona zawsze karmią się najbardziej nieludzkimi widokami. Sześć znał tę śpiewkę. Jesteśmy wtedy bliżej boga”. Gdyby bóg naprawdę istniał, wolałby być jak najdalej od was.

Nie wiedział już ile patrzy na ścianę. Diody na okrągłym urządzeniu zmieniały kolory z niebieskiego na różowy i z różowego na niebieski. Wieczny krąg pożerania i bycia pożartym. Było w tym też coś pięknego. Łuna, jaką wytwarzały światła, nadawała temu miejscu zupełnie nowego charakteru. Przytulnego. Sześć miał wrażenie, że kiedyś, bardzo dawno temu, widział coś takiego. Może w dzieciństwie, gdzieś pomiędzy wizytami w domach wróżbitów. Może w którymś z opuszczonych budynków nieopodal Rezydencji. 

Pomyślał o Atnie i o tym, co zrobi, gdy to wszystko dobiegnie końca. Jeśli jej brat zginie, pewnie będzie chciała się zemścić. To było oczywiste, bardziej skomplikowanie zrobiłoby się, gdyby przeżył. Aura pewnie zaproponowałaby im dołączenie do Ostatniego Pokolenia. Niby Sześć powinien się cieszyć, to zawsze jedna ręka więcej do walki z antropocenem i władzą, ale jakoś nie widział ich tam. Nie mieli w sobie skruchy, a w każdym razie Atna jej nie miała. Chociaż z drugiej strony, za dnia Rezydencja jest prawie pusta, więc dobrze byłoby mieć kogoś do ochrony. Ta mała pokazała, że ma pazur, a do tego chyba była hakerką. Zarzucił myśli, bo cokolwiek miałoby się stać, to nie będzie zależeć od niego. I dobrze.

Coś się zmieniło. Sześć zaczął błądzić po ścianie w poszukiwaniu nowości. Nadal była szara. To musiało być co innego. Spojrzał na morze diod. Róż, błękit, róż, błękit… I czerwień? Za chwilę zapłonęły już dwie w tym kolorze. Trzy. Cztery. Czerwień rozlała się po innych kolorach. Przykryła dawny ład. Pożarła harmonię. Sześć przełknął ślinę i zerknął nieśmiało w stronę Wyroczni. Spojrzał jej prosto w oczy. Liczył, że znajdzie tam spokój lub cokolwiek, by mógł zbagatelizować tę czerwień. Zamiast tego wyczytał pierwotną emocję — przerażenie.


7


Serce Wyroczni biło szybko. Szybciej niż przez ostatnie kilka lat. Pojawił się też dziwny smak, jednak nie na języku. W głowie. Cierpki. To znajome niebezpieczeństwo, podniecenie akcją. I coś jeszcze. Przerażenie. Czyste, takie, które czuje zwierzyna uciekająca łowcy. Cokolwiek było po drugiej stronie włazu, pragnęło ich krwi i kości.

— Dukan, mamy towarzystwo — mruknęła. 

Dukan rzucił Asfenie jakiś pojemnik. Spojrzała na nazwę. Kit do ciała. Bez zastanowienia podeszła do Artha i zaczęła smarować jego rany. Stracił dużo krwi, jednak najbardziej przerażało ją to, że zdawał się przytomny. Nie majaczył już. Spoglądał na nią wzrokiem pełnym bólu. Niemal współczuła mu, gdy smarowała rany. Uszczelniała każdą lukę. Może coś powinna mu powiedzieć? Uspokoić? Skłamać, że wszystko będzie dobrze? Nigdy nie była w takich gadkach dobra, więc sobie darowała. Smarowała cięcia, które pozostawił jej przyjaciel. Blizny, które nigdy w pełni nie znikną. Arth stanie się więc mapą, zbiorem prostych linii i strzałek. Układem elementów przypominających, w jakich miejscach trzeba człowieka przeciąć, by znalazł się na granicy światów.

Spojrzała na Dukana. Wciskał szybko świecące przyciski. Budził bestię. Wzrok Wyroczni uciekł na obraz z perspektywy jednej z zewnętrznych kamer. Laserowe działko podniosło się ze sterty kartonów. W głowie Asfeny ożył obraz jakiejś filmowej batalii pomiędzy dwoma potężnymi armiami. Ciemny zaułek miał zostać polem bitwy. Broń czekała na rozkazy Dukana. Coś wciąż się dobijało. Wyrocznia widziała, że jej przyjaciel się waha. Jednak mu odbiło.

— Dukan do kurwy, zabij to coś! — wykrzyczała.

Wcisnął przycisk i to rozpoczęło piekło. Dźwięki strzałów mieszały się z krzykami. Asfena miała wrażenie, że krzyczą wszyscy. Sześć, Atna, Arth. Działko i intruz. Nawet Dukan wydobył z siebie jakiś dziki dźwięk. Wspólnie odśpiewali hymn przerażenia, by przeprosić boga za to, co czynią. 

Po tym nastąpiła cisza. Nie było żadnego głosu, który zadałby jakiekolwiek pytanie. Tylko martwa cisza. 

Ktoś wyrwał jej z ręki maść. Atna. Coś mówiła, ale wszystkie słowa ginęły gdzieś w trakcie drogi albo raczej odbijały się od niewidzialnej ściany. To przyniosło Wyroczni spokój. Odsunęła się i pozwoliła działać tej dziewczynie. Obserwowała całe piekło w ciszy. Ziemia wciąż drżała. Kamery nie mogły już wyłapać nic poza tumanami pyłu bitewnego. Asfena niepewnie zerknęła w stronę stołu chirurgicznego. Rodzeństwo gdzieś zniknęło. Czy to wszystko miało naprawdę miejsce? Zacisnęła dłonie. Wciąż żyła i wolało, żeby tak pozostało. Dam radę, to jeszcze nie ten czas. Zrobiła krok w stronę Dukana, który nadal wciskał sekwencje na klawiaturze. To nie mogło się tak skończyć.

Znów poczuła czyjąś dłoń. To Sześć. Drżał. Zaczął ją gdzieś ciągnąć. Wyrocznia poczuła się niezwykle słaba. Ot zaledwie plastikowa lalka w dłoniach Sześć. Zabawka dla dużych chłopców. 

— Nie — wydusiła z siebie.

Dane z wszechserca! Spojrzała nerwowo na pokój. Tuż obok zakrwawionego stołu chirurgicznego leżał mały, czerwony kryształ. To tam Dukan musiał skopiować całą tajemnicę z głowy Artha. Chwyciła skrzący się diamencik w ostatniej chwili. Sześć przełożył ją na plecy i zaniósł za sztuczne łono, jednak jej to nie obchodziło. Spoglądała tylko na ten rubin, żałośnie mały jak na sekrety, które dzierżył. Co mogło być w środku? Odpowiedź na to, czym do cholery jest Aleksis? Samotwór? A może czym w ogóle jest ludzkość? Pośpiesznie schowała kryształ do kieszeni, gdy zobaczyła, że Sześć wciska ją do jakiejś ciemnej przestrzeni. Tylne wyjście, takie dla tchórzy.

Przed wejściem do szybu, spojrzała na Dukana. Chciała mieć pewność, że jeszcze przez chwilę istnieją w tej samej linii czasowej. Chciała skupić się na jego twarzy, ale był odwrócony w stronę ekranów. Stał jak słup soli. Nie walczył. Przegrał? Nie, on widział coś więcej. Wyrocznia z przerażeniem obserwowała, jak pośród opadającego pyłu coś się mieni. Już rozumiała, dlaczego Dukan tak stał. Tam były oczy. Wielkie. Pełne nienawiści. Krwiste, jakby ludzkie żądze rozlały się po białku i tęczówkach. Czyli to tak wyglądają oczy śmierci.


8


Bose stopy Wyroczni zniknęły w szybie. Teraz przyszła kolej na Sześć. Odwrócił się tylko na chwilę w stronę Dukana. Wiedział, że nie ma już czasu, by spróbować go uratować. Ten dziwny mężczyzna obudził się z letargu i ponownie rozpoczął koncert na klawiaturze, zupełnie jak wirtuoz na pianinie. To jasne, chciał ich uratować. Sekundę po tej myśli, Dukan przestał grać ochronną pieśń i zerknął w stronę Sześć. Jego oczy. On coś mówił. Była to mowa źrenic, prastary język. Sześć zrozumiał. Nie powinno go już tu być. Wskoczył do szybu, myśląc tylko o tym, że nigdzie w Rewie nie spotkał się z takim rodzajem poświęcenia. Kimkolwiek była dla Dukana Wyrocznia i Aura, chciał za nie zginąć. I to właśnie było piękne. 

Sześć szybko dogonił resztę. Wlekli się. Pewnie robili to najszybciej, jak umieli, ale wciąż za wolno. Cokolwiek było po drugiej stronie włazu wejściowego, zaraz podąży ich tropem.

— Ale tu ciasno, kurwa! — zapiszczała Atna.

Przed jego twarzą galopowały nogi Wyroczni. Nie były tak gładkie, jak mu się wcześniej wydawało. Zrogowaciała skóra zmienia kończynę w pancerz. Wytarte buty podróżnika. Może dlatego nie bała się wszędzie chodzić na boso?

Ich oddechy były ciężkie. Duchota. Sześć coraz łapczywiej nabierał powietrza. Zwolnił na chwilę. Poczuł się jak ryba wyrzucona na brzeg. Wody — tlenu, kurwa. Czegokolwiek. Władzę w ciele przejęła prosta wola przetrwania. Nie chciał umierać, nie jak szczur. Nie chciał, żeby ktoś znalazł go w stanie zaawansowanego rozkładu. Nadepnął i wytarł buty z obrzydzenie. Chociaż w takim miejscu to raczej nie groziło. Nikt by nawet nie wiedział, gdzie szukać truchła. Coś w oddali strzeliło. Plusk wody. To pewnie to łono. Usłyszał, jak Wyrocznia szepcze pełne bólu: nie, i zwalnia. 

— Je-je-jego już nie ma. Na-nas też może nie być!

Przyspieszyła, ale Sześć chwilę później stracił ją z oczu. Po prostu zniknęła. Przeczołgał się dalej i już widział. Koniec szybu. Upadek w bożą próżnię. To tutaj miało się okazać, czy wszechmocne dłonie architektów skrzyżowały kolejne ścieżki, czy pozostawiły puste pomieszczenie — grobowiec.

Upadek trwał chwilę. Ziemia była sprężysta. Sześć podniósł się i przetarł oczy. Coś szeleściło i migało. Byli na zewnątrz? Raczej nie. Obraz wyostrzył się. Sześć zamarł. Nie miał pojęcia, czy to, co widzi jest rzeczywiste. A może umarł? Tunel Macki, Wieczne Światła, wszystko się zgadzało. Ale te dziwne dźwięki. Zobaczył, jak Wyrocznia klepie się po policzku. Wciąż żyli.

Rzucił okiem po pomieszczeniu. W dziesiątkach szarych wnęk na wszystkich ścianach spoczywały słoje wypełnione biało-błękitnym światłem. Żywym światłem. To były mechaniczne ćmy. Cała armia uderzająca w szkło. Walcząca z siłą starszą od nich samych. Trwały w cierpieniu. Światło żarówki wystającej ze sztucznego sklepienia mamiło ich wizją wieczności. Całe niebezpieczeństwo wyparowało. W sercu Sześć pozostało jedynie poczucie winy. To w końcu ludzie tworzą takie istoty, by cierpiały. By pragnęły czegoś, co jest poza ich zasięgiem. Zastygł, gdy pomyślał, że cel jest nieosiągalny i przez ludzi i przez ćmy. Poznanie sekretu wieczności, wejście w światło oznacza śmierć. Cielesne więzienie jest więc po części czymś pięknym. Jedyną formą ratunku dla wolnych duchów. Jedynym skrawkiem lądu, na którym można się ukryć przed nieistnieniem. Cokolwiek czai się dalej, jest śmiercią. Wszystko, o czym marzy człowiek, to śmierć. 

— Czy t-t-to…

— Wolisz nie wiedzieć — mruknęła Wyrocznia. — Wyjście. Szukajcie wyjścia!

Pułapka. Na boginię, to pułapka! Przerażenie skropliło się i wlało ponownie do jego umysłu. Nie był filozofem. Był jąkającą się ciamajdą, która zaraz zginie, jeśli czegoś nie wykombinuje. Poczuł frustrację. Złość. Gniew. Chwycił za jeden ze słoi. Spojrzał na małą ćmę w środku — słabą, przerażoną. Wyrocznia krzyczała coś, ale go to nie obchodziło. Ćma uderzała o szybę jakby zrodzona do takiego działania. Co to za życie? Żadne. A twoje? Tak samo małe. Bez znaczenia. Uwięzione.

Rzucił słojem w podłogę. Ziemia zaczęła lśnić od fragmentów potłuczonego szkła. Mieniły się odłamy więzienia. Później Sześć stracił kontrolę nad tym, co robił. Ciskał słojami we wszystko. Setki ciem wzlatywały w stronę światła i spadały martwe na podłogę. Celem życia jest śmierć. Opamiętał się dopiero, gdy zobaczył zakrwawioną twarz Wyroczni. Coś mówiła. Jej wargi poruszały się, ale żaden dźwięk nie płynął. Przez głowę przeleciała mu myśl, że jakiś złośliwy bożek wyłączył dźwięk w jego świecie. Że robił to zawsze, ilekroć człowiek doświadczał emocji tak silnych, że nie jest w stanie ich znieść. Wyrocznia chwyciła go za rękę i poprowadziła gdzieś. Gdzieś do jakiegoś czegoś. Czerni. Mroku świadomości. Czuł, że idzie, ale jego mózg nie wykrywał żadnej przestrzeni. Żadnego dźwięku. Żadnego obrazu. Tylko tę ciepłą dłoń. 


9


W połowie drogi do auta Asfena zaczęła go ciągnąć. Trochę ważył, ale przenoszenie tych wszystkich roślin i pudeł pełnych magicznych akcesoriów wyrobiły u niej mocne ręce. Oparła jego bezwładne ciało o maskę i wytarła krew z czoła. Nawet nie chciała myśleć, dlaczego to zrobił. Mimo wszystko była mu wdzięczna, bo gdyby nie to, łowca nagród pewnie by ich załatwił. Kto by się spodziewał, że zabicie właściwej ćmy spowoduje otworzenie ukrytego wyjścia? Kluczyki. Zaczęła szukać kluczyków. Przetrzepała kieszenie Sześć. Znalazła. Prostokąt z przyciskiem i logiem brovleya. 

Spojrzała na rodzeństwo. Atna wciąż się trzęsła, ale brat był spokojny. Chyba Dukan faktycznie dał radę go poskładać. Jego skóra miała niezdrowy, pergaminowy odcień, zupełnie jakby był z papieru. Gotowy do podarcia, rozpuszczenia we łzach. Trzeba mu tylko załatwić krew i pewnie będzie taki, jak dawniej. Wyrocznia kiwnęła głową w stronę auta i rodzeństwo zajęło tylne siedzenia. Odjechali z piskiem opon i nadzieją, że ktokolwiek ich ścigał, odpuści sobie. 

Asfena jechała na wyczucie, chociaż trochę jeszcze pamiętała. Stare skróty, ulice, na których lata temu odbywały się festiwale. Wszystko porastała jakaś dziwna roślinność, a może raczej grzyb. Pleśń, to musiała być ona. Rysowała okręgi na ścianach bloków. W milczeniu przejmowała świat Podziemi. Asfena skupiła na niej wzrok. Nie pamiętała, żeby takie coś było tu wcześniej. Może Metropol testuje jakąś nową broń i przy okazji chciał się pozbyć lokalsów? Pisk wyrwał Wyrocznię z przemyśleń. Posypał się deszcz iskier. Auto otarło się o barierkę. Asfena automatycznie zatrzymała pojazd. Atna podała jej jakąś szmatkę. Wytarła dokładnie twarz. Piekło i to cholernie, ale do przeżycia. Gorzej z dłońmi. Okropnie drżały. Zupełnie, jakby to tam uciekały wszelkie emocje. Spływały żyłami do koniuszków i wywoływały spazmy, by rozładować to, co nie mogło wybrzmieć w sercu.

Asfena wzięła kilka głębokich wdechów. Wiedziała, że nie ruszy bez odpowiedzi. Musiała wiedzieć, dlaczego nagle świat upomniał się o nią. Podłączyła szybko mały kryształ do morpha. Implanty w jej oczach przywołały obrazy. Znaki. Ciągi słów. Prawda, to musiała być o ona. Zwariowana. Szalona. Na usta cisnęło się, że wręcz nieprawdopodobna. Ale czasem taka właśnie jest prawda. Wyrocznia przerwała odczyt, gdy Atna zaczęła się niecierpliwić. Wciąż byli na celowniku. 

Chwilę jej zajęło dojechanie do tej całej Rezydencji. Po drodze często sprawdzała, czy Sześć oddycha. Zaparkowała na tyłach posiadłości. Rzuciła tylko do rodzeństwa, by wprowadzili Sześć do środka, a sama ruszyła na spotkanie z Aurą.

Przebiegła przez korytarz i kręte schody. Po drodze minęła dwie kobiety. Jedna z nich, rudowłosa, chciała o coś zapytać Wyrocznię. Chwyciła ją za nadgarstek, jednak ta się wyrwała. Nie wiedziała, o co chodziło i tak naprawdę nawet jej to nie obchodziło. Liczyło się teraz tylko to, że musi działać.

Zobaczyła ulubiony mural Sześć i odetchnęła z ulgą. Trafiła. Pamięć miała w formie. Wpadła bezpardonowo do pokoju. Aura kreśliła coś na mapie, ale natychmiast odłożyła ją na bok. Już wiedziała, że sprawy skomplikowały się jeszcze bardziej.

— Ciężar. Czuję, że niesiesz ciężar. — przywitała ją.

— Kochana, kryształ, który przynoszę, jest niezwykle lekki, więc bredzisz. 

Wyrocznia podeszła do komody i zaczęła oglądać rzeczy Aury. Nieudolnie starała się ukryć, to co przed chwilą miało miejsce. Z jej ran znów zaczęła wyciekać krew. Zignorowała to. Chciała podnieść figurkę słonia, jednak ręce za bardzo drżały. Pamiątka rozbiła się na podłodze. To był znak. Czas gier powoli dobiegał końca. 

— Okazuje się, że świat jest zwariowany — syknęła Asfena.

— Jak bardzo? — Aura położyła nogi na podłodze z mchu. 

— Na tyle, żeby bogini nie była tą, za którą ją uważamy.

Wyrocznia zobaczyła błysk w oczach Aury. Teraz już nie miała wyboru, musiała skontaktować się z Altarem

— Konkrety. Muszę mieć pewność, że nie mam wyjścia.

— Lepiej usiądź — rzuciła, podchodząc w jej kierunku. — Nic co się ostatnio działo, nie jest przypadkowe. Rozdawanie kont na Drzewostanie przez Metropol, Aleksis, nawet pogłoski o tej prostytutce z twarzą bogini. Ktoś chce nas przenieść na w pełni cyfrową płaszczyznę. 

— Kogo dokładnie? Slumsy? Rewę? — zapytał Aura.

— Cały kraj. 

— Zamierzają dać ludziom wybór?

— A czy wysyłając wroga do piekła, daje się mu bilet powrotny?



10


Aris dawno nie używał komputera z dostępem do internetu. Nawet klawisze wciskały się jakoś oporniej niż dawniej. Dawniej, to w zasadzie kiedy? Trzy lata, jakoś od wtedy, gdy Kesfen trafił do hospicjum. Po tym Aris nabrał dziwnego obrzydzenia do tego zakątka świata. Ale znów tam zawitał. Starszy. Z konkretnym celem. Zmotywowany jak jeszcze nigdy.

Widmo zagościło na ekranie pod postacią pięciu znaków. Ikona wyszukiwania rozpoczęła wieczną gonitwę. Aris dobrze pamiętał, jak w dzieciństwie obserwował ten obrazek — wąż pożerający swoje ciało w nieskończoność. Czasem, gdy zasięg znikał, cyfrowe zwierzę zjadło się godzinami. W takich momentach Aris rozumiał, o co chodziło tym wszystkim kapłanom mówiącym tu nie ma początku, to nie ma końca. Gdy wąż pożerał blady ogon, znikała historyczność świata. Była tylko czynność zawieszona poza czasem i przestrzenią. Wieczne oczekiwanie.

Aris przetarł oczy, nie będąc pewien, kim już właściwie jest. W jeden chwili był wężem łapczywie pochłaniającym ogon, a w następnej znów detektywem. Rzeczywistość chyba znów ulegała rozpadowi. Poczuł, że jego świadomość w każdej chwili mogła zostać uwięziona w jakimś naczyniu. Duch przeciął linkę łączącą go z ciałem, by osiąść w starych meblach. Zrezygnować z fizjologii na rzecz prostego butwienia.

Wąż zamigotał trzy razy i zniknął. Na ekranie mignął szereg artykułów. To otrzeźwiło Arisa. Zastanowił się, czy aby na pewno wziął leki. Tak, ale chyba muszę zwiększyć dawkę, albo po prostu przestać ćpać. Przegryzł wargę i zaczął wertować to, co internet miał mu do zaoferowania.

Widmowy pająk — okazja. 

Nie

Widmo w proszku. 

Nie

Widmo kazało mu trzymać kredens — zobacz, co ukrywa rząd! 

Przy tym nawet się uśmiechnął. 

Doprecyzował. 

Widmo — łowca nagród.

Wyskoczyły reklamy karmy dla psów. Tym razem się nie uśmiechnął. Wcisnął szczęśliwy traf. Koniczynka zamigotała. Wyskoczyło jakieś forum. Szata graficzna przypominała tą używaną kilka dekad temu. Plamy w pudrowych kolorach służyły za awatary. Post zamieszczono rok temu.

 

Lapuss: Wczoraj znowu ją widziałem w Kokonie. Pachniała talkiem i, może to dziwne, zgniłą rybą. Siedziała kilka stolików ode mnie. Nie zwracała na nikogo uwagi. Barman przyniósł jej bez pytania coś do picia. Najwidoczniej zna właścicieli. To chyba było mleko, ale nie wiem. Zresztą, kto pije mleko w barach? Mleko! :Y


Koniec postu. To tyle? Zajrzał w sekcję komentarzy.


Oczarma45: Lapuss ty pojebie, pisz więcej! Jeśli to faktycznie ona, to pewnie niedługo ktoś będzie chciał zdjąć ten post!


Lapuss: Bez wątpienia to Widmo. Może nie widziałem oczu, ale… Te cycki, na boginię, jakie ona miała cycki! 


Oczarma45: To po czym ją poznałeś jak nie po oczach?


Kiks: Po cyckach przecież!!! ;p


Lapuss: Po tych dziwnych wzorach, którymi jest pokryta. Nie miała rękawiczek. Wszędzie rozpoznałabym te znaki. Może spróbuje ją następnym razem zagadać. Wciąż nie wiem, kiedy dokładnie przychodzi. Po prostu zjawia się…


Jak widmo, dopowiedział Aris.

To był dobry trop. Bardzo dobry. Aris wiedział już, gdzie jej szukać. Czuł, że teraz jest już z górki. Nawet gdyby potwierdziły się jego obawy, co do tego, że Widmo jest łowcą nagród, to prawo wciąż miał po swojej stronie.

— Niech bogini czuwa nade mną. Niech każdego dosięgnie niewidzialna ręka funkcjonalizmu i strukturalizmu! — mruknął.

Poczuł, że bredzi. Zgasił sprzęt. Zdjął z siebie przepocone ubrania. Zmęczonym krokiem ruszył w stronę rozłożonego tapczanu. Przez niezasłonięte rolety do pokoju wciąż sączyły się blade światła miasta. Zmieniały małą kawalerkę w sabat czarownic. Aris zawsze widział w plastikowym krześle diabła, a kupka brudnych ubrań pod osłoną nocy ewoluowała w południcę z prastarych legend. Pomyślał, że jest pewnie jednym z ostatnich ludzi, który widzi takie potwory. Młodzież nie drżała już na widok strzyg. Teraz nie dawały im spać jakieś byty energetyczne. Nieokreślona nieprzyjazna siła. Jak można panikować na myśl o czymś, czego nawet nie widać? Spojrzał w oczy diabła. Szczebelki krzesła wyglądały jak wyszczerzone zęby. Poczuł ukłucie wewnątrz. Jednak nie narzekałby, gdyby nawiedziły go te byty energetyczne.


11


Ioonaksa tej nocy spała niezwykle głęboko. W jej głowie zagościły zamglone kontury wieżowców. Śniła, że ucieka. Biegła pustymi ulicami Rewy. Pamięć o tym, przed czym uciekała, zacierała się, jak hieroglify na starożytnym obelisku. Ale biegła. Tylko to miało znaczenie. Świat był wypłowiały, ktoś zdarł z niego wyraźne kolory. Mijała szyldy sklepów i niedziałające neony. Posępne pomniki jej samej i puste place. W pewnym momencie zwolniła. Musiała złapać oddech. Wtedy zapomniała nawet, że ma uciekać. Stała pośrodku martwego miasta. Podeszła do szyby jednego z lokali i zobaczyła swoje odbicie. Zamarła. Nie miała długich włosów, twarz nabrała rumieńców. No i ciało. Miała fałdy tłuszczu. Wtedy poczuła uderzenie. Odwróciła głowę i ujrzała wysłannika piekieł. Białe dredy spływały wzdłuż ciała. Mierzył do niej. Uśmiechał się. W jego oczach wciąż była ta czerń, którą Ioonaksa widziała w burdelu. Głęboka i nieprzejrzysta. Taka, w którą skacze się tylko raz, by zostawić świat za plecami. Zamiast wystrzału usłyszała śmiech Amnestii. Serce eksplodowało samoczynnie.

Obudziła się gwałtownie. Zaczerpnęła łapczywie powietrza. Żyła. 

W pieczarze panował mrok. Noc, Ioonaksa musiała wstać w jej środku. Rzuciła okiem po ciemnym pomieszczeniu. Ani śladu Białego Barona. Odetchnęła z ulgą. Otarła pot z czoła i spojrzała w stronę wyjścia. Koszmar szybko zniknął z pamięci. Ioonaksę zaciekawiła ta cała noc. Dlaczego w jej trakcie trzeba było spać? Co za siła przyciskała człowieka do łóżka, gdy ciemna fala pochłania zielone wzgórza? A co jeśli to właśnie wtedy miał miejsce cud życia? Jeśli bóg schodził na Ziemię i objawiał prawdy, choć nikt nie chciał go nie słuchać? Już raz widziała noc w pełnej okazałości, wtedy, gdy powstała z wody jako Neutronowa. Noc była piękna. Delikatna. Noc jest czuła. Daje życie tajemnicom wypalanym przez światło dnia. I to właśnie je Ioonaksa chciała poznać.

Wyszła na zewnątrz. Było ciepło, trochę wilgotno. Oparła się o drewnianą barierkę, spoglądając w gwiazdy. Ich piękno wzbudzało w Ioonaksie nieznany wcześniej rodzaj ciekawości. Kim one właściwie są? Przypominały oczy żywych istot. Ślepia bogów spragnionych ludzkich dramatów. Skierowane w miejsca największego szczęście i najgłębszego smutku. Skoro została Gwiazdą Neutronową, to jej miejsce było gdzieś w połowie drogi do nieboskłonu. Lśnić i trwać, jak to pięknie brzmi. Więc wzięła oddech i zamarzyła sobie, by po śmierci właśnie tam trafić. Nie musiałaby lśnić zbyt mocno. Wystarczyłby jej rozmazany blask. Jedno mądre oko.

Nie chciała dłużej oglądać tego odległego piękna. Na ten moment było zbyt nieosiągalne. Wróciła do pieczary. Zdziwiła się, gdy zobaczyła, że ktoś siedział w środku. W świetle księżyca Ioonaksa ujrzała zamglone oko. Kresowa. Jej nagie ciało zdobiły blizny, zupełnie jak pioruny rozdzierające niebo przed wielką bitwą. Ioonaksa o nic nie pytała, po prostu położyła się obok. Miło jej było poczuć ten inny rodzaj ciepła — ciała nie do końca obcego. Dłoń Kresowej muskała jej uda. Rysowała zawijasy. Czytała ciało jak mapę, błądząc po wzgórkach i zwalniając na zrogowaciałych miejscach. Zwiedza, ona mnie zwiedza. Zapamiętuje, by odtworzyć mnie, gdy już zniknę. 

Kiedy Kresowa poznała wszystkie zakamarki dolnych kończyn, przeszła wyżej. Wdrapała się na krocze. Zatrzymała przed otworem do wnętrza jej wszechświata. Dłoń zamarła. Ioonaksie przez głowę przeleciała myśl, że Kresowa może chcieć ją skrzywdzić. Amnestia. Szakal robił coś podobnego… Ale to było inne. Niosło przyjemność, nie śmierć. Czy więc robiły coś złego? Nie, nie mogły. Gwiazdy nie mogą robić złych rzeczy

Kresowa weszła w nią niezwykle delikatnie, tak, że na samym początku Ioonaksa nie wiedziała, czym jest to dziwne ciepło w jej wnętrzu. Później kosmos zamknął się w ich powłokach. Ciała zmieniły się w galaktyki. Ocierały setki gwiazd o siebie. Krople potu były kometami przecinającymi blade połacie skóry. Trwało to aż do wielkiego wybuchu. Po nim wszystko pożarła czerń jak zawsze. 


12


Wstał o świcie. Przeszedł chwiejnym krokiem do kuchni. Światło lodówki na chwilę przeniosło go w krainę wiecznej bieli. Chłód przywiał wspomnienie zimy, tej, która sparaliżowała ulice Ageisis wiele lat temu. Aris zamrugał kilka razy i wrócił do swojego świata. Spojrzał na półeczki. Nie było tam papryki czy cebuli, żadnej marchewki upchniętej na samym końcu, tak, by spokojnie mogła gnić w cieniu lepszych produktów. W dziesiątkach pojemników spoczywała za to bezkształtna biomasa. Szara i pozbawiona zapachu. Nijaki glut. Aris każdego poranka oszukiwał się, że mu to smakuje, że to oszczędność i przyjemność w jednym. Prawda była znacznie smutniejsza. Ten glut to jedzenie dla straceńców, tych, co nie mają czasu, by usiąść z bliskimi i wspólnie zjeść coś chrupiącego. Albo po prostu nie mają z kim.

Wyciągnął masę z pojemnika i wlał do podgrzewacza. Dosypał do niej przyprawnik o smaku pieczonego łososia. Trzy minuty i posiłek był gotowy. Aris zajął miejsce na tapczanie. Łyżka za łyżką, szara breja spływała do żołądka. Jadł, bo musiał. Jadł, bo tak mu kazało ciało. W innym przypadku brzuch burczał. Wygłaszał manifest głodu. Przeszkadzał w pracy i śnie. Czasem Aris miał wrażenie, że jego ciało lepiej by sobie poradziło bez świadomości. Żyłoby sobie spokojnie, oddając się fizjologicznym potrzebom. On przecież wszystko skomplikował. Bezcześcił piękne płótno dane mu przez Wielką Mackę. Ciało w końcu było niezwykle mechaniczne, a ten problematyczny lokator, umysł, jako jedyny mógł popełniać błędy. Ręka, gdyby miała możliwość, nigdy nie podpisałaby niekorzystnej umowy. Noga, bez woli lokatora, nie rozdeptałaby żuka dla zabawy. Ale pewnego dnia ten lokator wyniesie się z ciała, tak, by mogło ulec rozkładowi w jakiej ciemnej uliczce. Oddać materiały, z których było złożony do potężnej puli stworzenia, by powstało z niego coś lepszego. 

Aris wpatrywał się w zarysy pokoju. Słońce dopiero muskało ostre krawędzie mebli. Przeganiało wszystkie późne duchy. Koszmary, które jeszcze nie zniknęły w rogach pokoju. Detektyw wiedział, że one powrócą następnej nocy. Krzesło znów zmieni się w diabła. Jednak teraz to on triumfował, to on obserwował, jak koszmar znika i pozostawia po sobie jedynie posmak absurdu.

Po zjedzeniu odłożył naczynie na stolik, tam, gdzie leżało już kilka podobnych bambusowych misek. Później założył czystą bieliznę. Wygrzebał ze stosu najmniej śmierdzący t-shirt i jakieś spodnie. Włożył buty z wytartą podeszwą. Spojrzał na holofigurkę bogini jaśniejącą w półmroku. Niech ma mnie dziś w opiece, pomyślał. Każda pomoc się przyda.

Wyszedł w pośpiechu. Nie był nawet pewien, czy dobrze zamknął drzwi. Założył ciemno-niebieską kurtkę, po czym spojrzał na windę — wciąż zepsuta, zresztą jak wszystko w Ageisis. Zbiegł pośpiesznie po schodach. Sąsiedzi, których minął, pewnie pomyśleli, że biegnie do pracy. W jego głowie zabrzmiało to niemal jak komplement. 

Drzwi główne rozsunęły się. Aris zobaczył, że Rewa nawet nie zmrużyła oka. Ciężkie, przestarzałe pojazdy ociągały się na asfaltowej drodze, jednak tuż nad nimi unosiły te zdobycze techniki. Piękne i lekkie. Najznamienitsze osiągnięcie ludzkości. Ale tam na górze, na błękitnych pasach, ruch nie był wcale mniejszy od tego przy samej ziemi. Więc auto odpada

Ruszył żwawym krokiem w stronę przejścia podziemnego. Zaciągał się słodką wonią spalin. Lubił ten zapach. Połączony z bryzą z zatoki przywoływał miłe wspomnienia. Wędkowanie z ojcem. Nocne pływanie z Kesfenem na jednej z przemysłowych plaż. Aris wiedział, że w zasadzie nie powinien tak się cieszyć tym zapachem, bo choć jego dzielnica zajmowała drugie miejsce w rankingu najczystszego powietrza w Rewie, to wciąż norma szkodliwych substancji zostawała kilkukrotnie przekroczona. To wystarczyło, żeby rząd zafundował wszystkim młodym filtr. Szkoda, że dla Arisa było już za późno.

Zakaszlał. Coś mu zaświeciło w głowie. Cholera, zapomniałem o tej jebanej maseczce. Zazwyczaj jej nie nosił, jednak teraz zmierzał do Czerwonego Młota, fabrycznej dzielnicy, czarnego serca Rewy. Tam bez maseczki, to jak bez kamizelki kuloodpornej w Labiryncie. Nie zawrócił Szkoda czasu, nowe płuca w końcu nie były aż tak drogie. 

Skręcił w stronę metra i pokonał strome schody. Zaczął grzebać coś przy morphie. Ustalał muzykę. Po chwili implanty w jego głowie zaczęły grać Rip This World od Nicole Saboune. Aris zawsze miał słabość do wiekowej muzyki zza wielkiej wody. Wiele ksiąg i historii niszczył ząb czasu, a muzyka pozostała. Może w dziele stworzenia to właśnie dźwięk niósł za sobą prawdę? Może to była kolejna macka, która oplatała ten świat? Tego nie wiedział, jednak cieszył się, że na studiach jako jeden z zatartych języków wybrał angielski. Nie wiedzieć czemu, to właśnie w tym języku mówił kiedyś cały świat. Zupełnie, jakby to był jakiś uniwersalnym twór. Język zbliżającym wszystkich do siebie. Drzewostan ludzi prymitywnych.

Aris podszedł do maszyny skanującej, prostego słupa z ruchomym czytnikiem dopasowującym się do wzrostu konsumenta. Czerwony laser przeczesał siatkówkę, badając wszechserce. Pewnie maszyna sprawdzała czy Aris ma jakieś kredyty i czy nie był notowany. Czy miał ważny bilet miejski i czy regularnie chodził do psychiatry. Zamigotała zielona lampka, przeszedł dalej.

Ludzi nie było dużo, co zbytnio go nie zdziwiło. Z rana wszyscy ruszają samochodami tak, by stworzyć legendarny smog, brzydką wizytówkę miasta. Później zmieniali środek transportu na metro i narzekali, że jak zwykle Rewa jest miejscem nie do życia. Społeczeństwo to piękna sprawa.

Stanął przed żółtą linią wskazującą bezpieczną odległość od torów. Spojrzał na zegar. Miał jeszcze chwilę. Wsłuchał się w piosenkę. 


Go go people

20th century people

You go round wasting all the blood in your hearts


Aris pomyślał, że to mogłoby być dobre rozpoczęcie hymnu Creden. Dobitne i przejmujące. Takie, które skłania do przemyśleń i zaciąga kredyt zaufania w uszach słuchacza, że dalsze partie będą jeszcze lepsze. W takich momentach żałował, że z przeszłości pozostały tylko utwory, a ich historie wytarły się. Kimkolwiek była Nicole, przepadła. Jej kości przeżuła już żarłoczna Ziemia, a marzenia uleciały w stronę gwiazd.


You see strangers

Like their falling angels 

And then you rip this world apart


Refren wybrzmiał idealnie w momencie, gdy podjechał wagon metra. Aris wsiadł do niego, obserwując ludzi. Widział obcych, ale gdzie skrywały się ich spadające anioły? A może oni sami nimi byli? Czy aniołem tej kobiety w podartym płaszczu było dziecko przytulające jej nogę? A tamten mężczyzna w welurowym kapeluszu? Czy on spadał sam w sobie? Czy był gotowy rozerwać ten świat? Zamachy to podobno największa forma poświęcenia dla sprawy.


You lived to rip this world apart


Ostatni wers zasiał w Arisie wątpliwość, czy w tym wszystkim chodziło o innych, czy o niego, słuchacza dawno zapomnianego utworu. Może to kapsuła czasu, ostatni manifest wokalistki, by Aris spełnił jej wizję. Rozerwał świat na strzępy i wyrzucił do którejś z nieużywanych szuflad, żeby zacząć wszystko od nowa.

Usłyszał, że następną stacją będzie Zagłębie Spokoju. Pomyślał, że to całkiem urocza nazwa, jak na okolicę usianą hospicjami. Przecisnął się między dwoma wydziaranymi kobietami, których irokezy zahaczały o sufit. Stanął przy wyjściu. Jeżdżenie metrem sprawiało problem z tego powodu, że nawet jeśli na jednej stacji nie było żywej duszy, to na następnej mógł już czekać cały tłum. A co jeśli to coś znacznie głębszego? Może metro to osobne środowisko z różnorakim zagęszczeniem. Miejsce wiecznego ruchu. Ciało napędzane małymi, wątłymi ludzikami. Krwinkami ściśniętymi w brzuchach stalowych bestii. Pełnymi nadziei, że zdążą jeszcze na umówione spotkania albo w ramiona kochanków, które stygły z każdą sekundą nieobecności. 

    Aris wyszedł pospiesznie z wagonu. Zazwyczaj przyjeżdżał do hospicjum samochodem, dlatego zwrócił uwagę na to, jak nijaka jest ta stacja. Szara podłoga łączyła się z szarym sufitem poprzez równie szare ściany. Szare też były myśli ludzi, których mijał, bo niby dlaczego miałyby być kolorowe? Nie zdziwiłby się, gdyby szara płynęła w ich żyłach krew. Pozbawiona tego, co czyni człowieka człowiekiem.

    Postanowił, że wyjedzie windą, wolał darować sobie przeciskania przez tłum. Wsiadł do szklanej paszczy i w towarzystwie jakiejś starszej kobiety na wózku inwalidzkim, wyjechał na powierzchnię. Ciemne pasy po chwili ustąpiły miejsca zamglonemu obrazowi miasta. Wychodząc, Aris pożałował, że nie wziął maseczki. Okolica cuchnęła roztopionym plastikiem i chemikaliami. Nauka płytkiego oddechu, którą opanował, odwiedzając północną część Labiryntu, nie poszła jednak w las. Więc oddychał tak, by toksyczne powietrze jedynie ocierało się o płuca i nie zagnieździło w środku. By jego wnętrze stanowiło motel dla smogu, nie dom.

    Aris szybko uzupełnił aplikację w oczach o lokalizacje hospicjum. Niebieska strzałka wskazała mu drogę. Poprowadziła go pomiędzy magazynami, brudnymi fabrykami i monumentalnymi kościołami, których szpiczaste dachy przypominały grzyby wyrastające na skażonej ziemi. Hospicjum Cyfrowej Chryzantemy leżało obok splotu potężnych rur, żył jakiejś fabryki nieopodal. Aris przeszedł wąską dróżką, obserwując, jak wielkie rury delikatnie drżą. Może miały już dość takiego życia, a może coś śpiewały? Piękną pieśń miasta, której mieszkańcy nie mogli usłyszeć. Gdy jedna z rur zasyczała jego imię, Arisowi zaświtało w głowie — leki. Sięgnął do kieszeni spodni i ucieszył się. Niebieskie pastylki szybko zniknęły w ustach. To, co martwe powinno pozostać martwe. 

Wszedł do środka. Przeciął pusty hol i stanął przy recepcji. Na początku pomyślał, że kobieta po drugiej stronie blatu jest droidem. Miała dziwnie sztuczny uśmiech i nienaturalnie jasne włosy. O człowieczeństwie poświadczył fakt, że uzupełnia ubytki w uzębieniu jakimiś złotymi implantami. Roboty nie bywają przecież kiczowate. 

— Ja do Kesfena Błękitnego — burknął.

Recepcjonistka przyłożyła mu do oka czytnik. Prześwietliła jego kartotekę. Wszystko grało. Poprosiła, żeby poszedł za nią. Szli prostymi korytarzami z dziesiątkami drzwi. Aris wolał nie myśleć, ile ludzkich tragedii się za nimi znajdowało. Miał w końcu swoją własną. 

Wszedł do pokoju po cichu, prosząc, by recepcjonistka zostawiła ich samych. Spojrzał na niego. Siedział na krześle z pustym wzrokiem, jak zwykle. Nie ruszał się. Jego bujna broda już dawno pożarła delikatne rysy twarzy. Aris usiadł naprzeciwko i spoglądał głęboko w jego ciemne oczy, by dojrzeć coś więcej poza pustką. Nic tam jednak nie było. Człowiek, którego znał, od lat żył po drugiej stronie. Tam, w Drzewostanie. Wszyscy w tym hospicjum tak żyli. Obłąkani wizją lepszego świata, utknęli w iluzji. A może tak naprawdę żyli w pięknie? Nie, nie mam teraz na to siły. Wyrzucił wszystkie natarczywe myśli. Chciał po prostu zobaczyć, jak wzrok Kesfena skupia się na nim. Jak wita go o poranku opiekuńczym spojrzeniem.

— Mam bardzo ważną sprawę — odezwał się do ludzkiej skorupy. — Jeśli ją rozwiążę, dostanę awans, a to oznacza więcej pieniędzy. Powinno starczyć na Budzik. Jest taki specjalista przy granicy z Metropolem, który wyciąga takich jak...

Stracił wątek. Zawsze gubi go, gdy zaczynał mówić do Kesfena. Zastanowił się, czy w ogóle powinien odwiedzić go na Drzewostanie? Niby to właśnie w tej alternatywnej Rewie mógł go spotkać, ale to nie to samo. On tam był inny, mniej ludzi a bardziej… No właśnie, nawet nie wiedział jaki. Na pewno inny. Jakby wszystkie wspomnienia z fizycznego świata zostały zamazane lub zagłuszone. Liczyło się tylko życie wśród szklanych słupów, wieczne bieganie pośród sprężystych łodygach wetiwera. Fałszywe piękno.

13


Wewnętrzny kosmos Ioonaksy regenerował się po wielkim wybuchu powoli. Godziny snu pozwoliły wymazać wszystkie hektyczne pytania z głowy. Pozostał jedynie szczęśliwy świat, synapsy żyjące w zgodzie, wesoło przesyłające pomiędzy sobą impulsy.

Obudziła się, czując morską bryzę na wargach. Ot pocałunek pozostawiony przez kochanka, jako pieczęć wierności. Ocean musiał już dawno wstać. Ioonaksa słyszała jak woła do siebie dzieci i kochanków. Szum fal brzmiał jak prosta prośba — zbudźcie się i chodźcie. Ioonaksa nie mogła nie odpowiedzieć na wezwanie. Wyszła z groty i rozejrzała się. Siostry już pracowały. Pomyślała, że to miło z ich strony, że dały jej pospać. A może po prostu myślały, że nic nie potrafiłaby zrobić?

Zeszła na dół, ostrożnie kładąc stopy na śliskich kamieniach. Stanęła przy menhirze i zaczęłą bładzić wzrokiem w poszukiwaniu Zarannej. Wtedy ktoś podszedł. Na pierwszy rzut oka była taka sama jak wszystkie. Chuda, wysoka, zażartować by można, że z taśmowej produkcji. Ioonaksa skupiła wzrok na jej włosach ułożonych w bezładny warkocz. Nie były białe. Ich kolor przypominał ostatnie promienie, które wypuszcza słońce, zanim zatonie w wielkim błękicie.

— Mglista — kiwnęła w stronę Ioonaksy blondwłosa siostra. — Zaranna kazała przedstawić cię Szlachciance. 

— Komu? 

— Jednej z naszych głównych żywicielek — odburknęła i chwyciła siostrę za rękę. 

Huragan pytań znów uderzył w spokojne wybrzeże. Człowiek? Czy tutaj są inni ludzie? Tacy z normalnymi twarzami, obdarowani przez słońce dziesiątkami piegów? 

Zamarła, kiedy skręciły w stronę zagrody. Oczywiście, to było do przewidzenia…

— A oto nasza szanowna Szlachcianka. Ukłoń się.

Ioonaksa nie ukłoniła się, ale chyba sama Szlachcianka tego nie wymagała. Dla niej najważniejsze były te rośliny, które mieliła w paszczy. Maniery musiała pozostawić gdzieś na pastwisku.

— Bardzo nieładnie Neutronowa… — skarciła ją Mglista, co rozśmieszyło Ioonaksę. Jej nowe imię brzmiało bardzo obco. — Nie tolerujemy tutaj ani ignorantów, ani darmozjadów. Wydoisz Szlachciankę na wspólny posiłek.

Myśl o jedzeniu wzbudziła w Ioonaksię obrzydzenie. Poczuła w ustach smak tej ohydnej papki, którą przygotował Amestus. I jeszcze nieprzyjemne ciepło wymiocin.

— Muszę jeść? 

Mglista spojrzała na nią wzrokiem pełnym oburzenia. 

— A jak inaczej chcesz przeżyć? Nie wiem, co jadłaś wcześniej, ale nasze organizmy są przystosowane do tylko i wyłącznie trawienia nabiału. Wszystkie inne potrzebne składniki nadrabiamy glonami. — Przyniosła sobie taborecik i usiadła przy Szlachciance. — Obserwuj, bo też będziesz musiała napełnić wiaderko. 

Mglista zaczęła masować wymiona. Robiła to niezwykle mocno, tak, że Ioonaksa zastanowiła się, czy to Szlachcianki nie boli? Potem siostra pociągnęła wymię od góry do dołu. Wytrysnęła biała substancja. Szlachcianka nawet nie zareagowała. Spoglądała gdzieś daleko nieobecnym wzrokiem. Chyba wiedziała, że ma tutaj do spełnienia swój fizyczny obowiązek. Jej pysk zamarł w połowie przeżuwania, tak, że źdźbła trawy wyszły z paszczy, jak krzywe zęby. Po kilku minutach Mglista napełniła całe wiaderko. Ioonaksa nabrała pewności, że nie jest to trudne. Usiadła ochoczo na taborecie i dotknęła wymiona. Było dziwnie lepkie i trzęsło się przy najmniejszym szturchnięciu. Ioonaksa czuła na sobie oceniający wzrok Mglistej. Już miała zacząć, gdy do zagrody wbiegła jakaś inna siostra.

— Mglista! — krzyknęła. — Zbieracz glonów wziął i buchnął, a Zarannej nigdzie nie ma!

Mglista westchnęła cicho.

— Jak zwykle... Neutronowa, poradzisz sobie, prawda?

Ioonaksa kiwnęła potwierdzająco.

— Dobrze. Jak skończysz, to przynieś wiadra do składowni, to po drugiej stronie placu. Możesz zawołać Srebrzystą, pomoże ci.

I zniknęła. Zostawiła ją samą z kozą. Szlachcianka zabeczała, a Ioonaksa a nabrała pewności, że ona również nie przepada za Mglistą.

— Chyba się polubimy, co? 

Chwyciła znów za wymię. Pociągnęła raz i poleciał mleczny strumień. Szlachcianka była niespokojna. Zaczęła się wiercić. Ioonaksa przytrzymała ją drugą ręką. Dała jej lizać palce. Napełnianie wiaderka zajęło długowłosej więcej czasu niż Mglistej. Słońce straciło chyba ochotę, by obserwować próby Ioonaksy, bo uciekło na drugą stronę zagrody, znikając ze szczytu nieba. 

Kobieta chwyciła za wiaderko i podziękowała Szlachciance. Już miała iść na drugi koniec placu, gdy drogę zagrodziła jej Kresowa. Była ubrana o wiele skąpiej niż reszta tutejszych. Wąski pasek materiału ledwo zasłaniał drobne piersi. Buty i spodenki były starannie wykonane, przeszyte grubą brunatną nicią. Przez głowę Ioonaksy przeleciało pytanie, kto to właściwie uszył? Wyspa miała jeszcze sporo tajemnic.

— O widzę, że skończyłaś. To co, może nauczę cię czegoś przydatnego?

Właściwie to nie skończyła. Właściwie to nie rozumiała, dlaczego wszyscy na siłę chcą ją czegoś nauczyć. Właściwie to nie miała nic przeciwko. Odłożyła wiaderko z mlekiem na bok. Pomyślała, że wróci po nie później. Odeszła, ściskając lepką dłoń Kresowej. 

Siostra ciągnęła ją jednym z tuneli. Tym zimnym i wilgotnym, gdzie nie rósł żaden błękitny grzyb. Ioonaksa nie mogła się wyzbyć wrażenia, że zwiedza wnętrzności jakiegoś potwora. Krąży krętymi ścieżkami jelit. Nie zdziwiłaby się, gdyby wyspa była tak naprawdę jakimś bóstwem. Kamienną istotą, która wyrzeźbiła świat, a teraz drzemała, czekając spokojnie na dzień, gdy będzie musiał go naprawić.

Gdy wyszły na zewnątrz, słońce nadal było na niebie, może już nieco niżej, ale wciąż puszczało nieśmiałe uśmiechy w stronę Ziemi. Ioonaksa zobaczyła błyszczące szkło w górnej części latarni. Kresowa chyba lubiła to miejsce.

— Nauczę cię czegoś ważnego.

Ioonaksa słuchała zaciekawiona. Nie zwalniała kroku. Piasek przyjemnie łaskotał stopy.

— Pływanie. Wokół tego kręci się nasze życie. Nurkowanie, sranie, sama rozumiesz… 

Weszły do wody. Zatrzymały się, gdy ocean sięgnął im do pasa. Ryby żwawo przepływały między nogami Ioonaksy. Uśmiechnęła się, myśląc, że miała rację. Ocean był pełen życia.

— Z pływaniem jest jak z oddychaniem. Raz zaczniesz, do końca życia będziesz to robiła automatycznie. Nabierz powietrza do płuc i połóż się na plecach.

Zrobiła posłusznie to, co kazała Kresowa. Dryfowała jak fragment drewna z rozbitej łodzi. Zawieszona pomiędzy dwoma światami. Z oczami skierowanymi ku niebu, z ciałem otulonym przez wielki błękit.

— Teraz się obróć, tylko powoli. Będę cię asekurować, nie musisz się bać.

Ioonaksa dryfowała teraz na brzuchu. Czuła, że dłonie Kresowej były tuż pod jej piersiami i biodrami. Wolałaby, żeby znajdowały się na niej. Żeby przy błogosławieństwie wielkiej wody, muskała ją, tworząc nowe wszechświaty.

— Dobrze. A teraz rób rękami i nogami okrągłe ruchy, jakbyś chciała coś odgarnąć. 

Trzy razy, tyle właśnie lądowała pod wodą, zanim zaczęła płynąć. Kresowa przyznała, że to i tak dobry wynik, że normalnie siostry wychodzą sfrustrowane, przeklinając ocean. Ioonaksa popływała jeszcze chwilę, dopóki Kresowa nie stwierdziła, że pora wyjść.

Usiadły na piasku, czekając, aż słońce usunie z ich ciał przezroczyste krople. Niech parują, pomyślała Ioonaksa. Niech wzlecą do nieba i tam na mnie czekają. Niech pamiętają moje historie, gdy ja je zapomnę.


14


Aris wypełnił ostatnią kratkę w dokumencie na służbowym komputerze. Wcisnął enter i przejechał palcami po krótkich włosach. Triumfalnie spoglądnął w stronę drukarki, która zaczęłą wypluwać kartki ubrane w jakiś biurokratyczny bełkot. Ten jeden raz mu to nie przeszkadzało. Cieszył się, że mógł zniknąć za ścianą druczków i bezpiecznych formuł. Jednak z tyłu głowy pukała myśl, że będzie musiał wyjść z papierowego zamku. Tej nocy w końcu odwiedzi Kokon. Dawno nie jeździł bezpośrednio tropić, ale zależało mu na awansie. Nie, może nie o tyle na samym awansie, co na pieniądzach. Potrzebował ich i to jak najszybciej. Kesfen z każdym dniem coraz bardziej się oddalał, jeszcze kilka tygodni i pewnie przestanie rozpoznawać Arisa na Drzewostanie. Tego detektyw nie zdołałby już znieść. Nagle zrozumiał, że w tym całym pościgu nie chodzi tylko o uratowanie Kesfena, a o to, by uratować również siebie. Zadziałać, zanim serce eksploduje. Zanim odłamki przetną wszelkie nici emocji, trzymające Arisa przy życiu. Zanim marionetkę, która był, przykryje czarna kurtyna.

Z zamyśleń wyrwało go pukanie do drzwi. Aris przetarł oczy i rzucił:

— Śmiało.

Do pomieszczenia wszedł chudy mężczyzna o lekko błękitnej cerze. Jego płomienna czupryna wywołała w Arisie jakieś dawno zapomniane uczucie — zakłopotanie.

— Powil? Nie spodziewałem się ciebie tutaj.

— Prowadzę sprawę z waszym wydziałem i wiesz, myślałem, że przy okazji wpadnę… — Gość uśmiechnął się szeroko.

Nadal był przystojny, choć lata zabrały mu z oczu kilka iskier. Może się trochę wypalił? W końcu ta praca postarzała człowieka szybciej niż życie w dolnych kondygnacjach gajów.

— Więc jak tam? — zapytał Powil, podchodząc w stronę biurka.

Aris nienawidził takich pytań. Nie było na nie dobrych odpowiedzi. Że niby miał teraz opowiedzieć, jak ćpa, by poczuć czyjąś bliskość? Że nie potrafi zabrać się za najprostsze obowiązki domowe, chociaż minęły już trzy lata? Że czas wcale nie leczy ran, a raczej posypuje je solą? Nie, nie miał zamiaru wyrzucać tego z siebie, Nie teraz. Nie przed Powilem. 

— Po staremu. 

— A Kesfen dalej woli tam gnić?

To zabolało. Powil znów przyszedł z tym tępym nożem, gotowy ciąć Arisa, dopóki nie zobaczy żywego mięsa. Ale detektyw był już na takie zabawy za stary, może pięć, dziesięć lat temu jeszcze by się na to nabrał, ale nie teraz. 

— Tylko po to tu przyszedłeś? — Aris wstał i podszedł do drukarki, która wypluła ostatni dokument.

— Daj spokój, przecież wiesz, że się po prostu martwię… 

Martwię? Powil martwił się tylko o swój niebieski tyłek. I o to, żeby zawsze mieć kogoś na noc. Aris policzył do dziesięciu i opanował emocje. Nie mógł dać się sprowokować. Brakowało tylko tego, żeby po komisariacie zaczęłą krążyć plotka, że jest gejem. 

— Jasne. Zdaje mi się, że prowadzisz jakąś sprawę, więc może nią powinieneś się martwić? Przerwa tak szybko mija. — Wskazał palcem na zegar.

Powil oderwał palce od biurka i wrócił do wyjścia. Wciąż uśmiechał się zawadiacko, trochę szczeniacko.

— Jak wolisz. Mój Drzewostan masz zapisany, odezwij się, kiedy tylko będziesz chciał. Ja czekam. I cokolwiek sobie uroiłeś, masz mnie, pamiętaj o tym.

Aris znów został sam. Pełen wątpliwości. Pełen przekonania, że jego życie zatacza krąg. Postanowił zająć czymś głowę. Nie chciał dalej uzupełniać raportów. Odechciało mu się bezpieczeństwa. Myślami był już w Kokonie, poszukując informatora. Pewnie będzie dużo cyborgów. Cóż, Aris nigdy nie umiał sobie z nimi radzić. Może powinien zabrać ze sobą jakieś wsparcie? Nie, zawsze ktoś był pod morphem w okolicy, więc nie było sensu. I do tego miał broń. 

Jego wzrok przykuła jakaś statystyka z biurka. Liczba kradzieży Drzewostanów zmalała i to porządnie. Czerwona strzałka spadała, zupełnie, jakby popełniła samobójstwo. Koniec przestępstw. Aris coś słyszał, że Metropol rozdaje konta, wszystko w ramach jakiejś akcji równy start. I w sumie nie narzekał, choć jego znajomi z pracy psioczyli na takie rozdawnictwo. Im więcej ludzi będzie miało dostęp do dobrodziejstw cywilizacji, tym szybciej upadną same slumsy i internet. Może to właśnie wtedy nastanie pokój? Rozmarzył się wizją Rewy jako utopii. W takim obrocie spraw nawet Kesfen wróciłby do żywych, żeby zobaczyć, jak piękny świat zostawił za sobą.


15


Posiłek miały zjeść w płytkiej, kamiennej wnęce — jadalni dzieci oceanu. Drewniany stół leżał na środku kamiennej płyty, choć jego jedna noga niknęła w piasku. Ioonaksa naliczyła siedem krzeseł, trzy po każdej stronie i jedno od ściany. To było miejsce dla niej. Poczuła się wyjątkowa, ale w tym pozytywnym sensie. Ktoś chyba naprawdę cieszył się, że tu przybyła. Dom? Czy to właśnie on?

Zanim ceremonia się zaczęła, Mglista podeszła do Ioonaksy. Miała skwaszoną minę.

— Potrafisz zrobić dobrze choć jedną rzecz?

Cały urok chwili zniknął. Wyślizgnął się przez nos wraz z powietrzem i odleciał szukać lepszego właściciela. Ioonaksa stała tak i nie wiedziała zupełnie, o co może chodzić Mglistej.

— Nie udawaj niewiniątka, wiem, że zostawiłaś mleko. Nie zdziwiłabym się, gdybyś sama je wylała. Wszystkie nowe jesteście takie same… — Płomienie w jej oczach na chwilę przygasły. — Jutro za karę będziesz czyścić kurnik. Od góry do dołu. Zrozumiano?

— Tak — odburknęła sucho, niemal groźnie.

Ioonaksa zajęła po tym swoje miejsce. Pomyślała, że uległa jakiejś zmianie. Nie wiedziała dokładnie kiedy, ale nie była już tak nieznośnie przezroczysta. Nabrała ciekawych barw. Powoli stawała się istotą z krwi i kości. Człowiekiem. Spojrzała na siostry. Każda podobna, a zarazem inna. Jak gwiazdy z daleka nie do rozróżnienia, z bliska niemal obce, oddalone setkami tysięcy kilometrów, płonące innym ogniem.

Ceremonię posiłku rozpoczął monolog Zarannej. Ioonaksa słyszała tylko pojedyncze słowa. Coś o jakimś grzechu. Coś o bezkresie. Jej myśli krążyły wokół Kresowej. Czuła do niej specyficzny rodzaj pokrewieństwa duszy, ale nie ten, co do Amnestii. Nie tak czysty i prosty. Ten był wielowątkowy. Ioonaksa chciała się jemu poddać — podążyć ścieżką uczuć. Jednak rozumiała, że niosło to za sobą zbyt duże ryzyko. Niepewność, co do przyszłości trzymała ją z dala od ruszenia w głąb labiryntu. Ale gdyby tylko mogła, biegałaby na oślep pomiędzy ścianami żywopłotu. Z uśmiechem na twarzy szeptałaby sama do siebie, że z tego labiryntu nie ma wyjścia. Nie ma, bo to pułapka. Klatka przykryta kurtyną w burdelu. Cela do odsiedzenia dożywocia za uczucie, które jest ponad wszystkim. 

Ser smakował nieźle, o wiele lepiej od tej papki Amestusa. Był aksamitny i sprężysty. Wilgotny. Przypominał Ioonaksię pocałunek Kresowej. Wkładając kolejny kawałek do ust, oblizywała go i powoli rozsmarowywała po podniebieniu. Delektowała się. Z czasem ser wydał się lekko kwaśny, jednak ten efekt szybko stłumił napój z glonów, ciemnozielona breja wyglądająca jak małe bagno. Koniec uczty przyniósł specyficzne uczucie pełności, jakby brakujący element ciała wrócił na miejsce. Zmienił Ioonaksę w jedną ze skał.

Po posiłku siostry krzątały się, zbierając naczynia i resztki jedzenia. Wtedy Zaranna podeszła do Ioonaksy i bez słowa wyjaśnienia, pociągnęła ją w stronę tuneli. Jej uścisk był mocny, ale nie żelazny. Jakby matka ściskała córkę, by przecisnąć się przez tłum w metrze.

Szły w ciszy. Tylko dźwięki wzburzonego oceanu odbijały się od ścian, szukając słuchaczy. Tunel był inny niż większość, którymi wcześniej chodziła Ioonaksa. Złożony ze smutku. Jedyne historie, jakie gościły na ścianach, to te tworzone przez wilgoć. Nie było tutaj żadnego świadectwa ludzi, zupełnie, jakby kto inny go wydrążył. Jakaś mroczna istota chcąca ukryć coś w sercu skały. Może diamenty, może prawdę. A może siebie, by nie oglądać więcej swojego odbicia w tafli wody. 

Ioonaksa bała się. Tak bardzo się bała. Po jej głowie zaczynały krążyć myśli, że czeka ją kara. Za rozlanie mleka. Za ten sekret, który dzieliła z Kresową. Naprawdę nie miała nic przeciwko czyszczeniu kurnika. Mogła nawet przesiewać ziarna piasku, by oddzielić te najbardziej przezroczyste ziarenka, od tych pełnych intensywnego koloru. Wszystko byle nie zmierzać w głąb czeluści, w dół gardła kamiennej bestii. I choć z przodu czerń ustępowała blasku pochodni, to z tyłu wciąż je ścigała. Nie było od niej ucieczki.

Tunel kończył się bramą. Wielkie, drewniane drzwi wyglądały jak przejście do innej krainy. Świata zmarłych. Serce Ioonaksy zabiło szybciej. To tam mogła czekać Amnestia. I upadek. Wieczny upadek, gdzieś w nieprzeniknionej czerni. Tam, gdzie żadna gwiazda nie chce patrzeć. W porzuconym przez boga fragmencie rzeczywistości.

— Sama — szepnęła Zaranna i wręczyła siostrze pochodnię.

Ioonaksa obserwowała, jak ciało Zarannej pożera czerń. Obejmuje i wciąga do swojego wnętrza. Po chwili zniknęła. Świadectwo jej obecności stanowił jedynie stukot butów. Nie minęła nawet minuta, a nawet to pożarła czerń. 

Ioonaksa dotknęła drzwi. Były wilgotne i zimne, chyba jak wszystko tutaj. Nacisnęła klamkę i popchnęła drzwi. Zaskrzypiały, jednak uchyliły się. Ioonaksa weszła niepewnie do środka. Gdy blask pochodni przebił czerń, ujrzała malowidła naścienne. Tłumy ludzi uciekały przed czymś, by zaraz przybrać postacie zwierząt, przedmiotów, czy jakiś niewyraźnych kształtów. Chudy starzec został zamieniony w drzewo. Ciężarna kobieta — w kangura. I jeszcze ten śmieszny chłopak z czerwonym nosem, chyba obrócił się w słup soli. Na wszystkich ścianach przewijał się ten sam motyw. Wszyscy uciekali w popłochu, zmieniając się w przeróżne rzeczy. Tylko dlaczego? Przed czym tak uciekali? Spojrzała w górę, na wydrążony sufit. Praprzyczyna. To ja? Nie, pomyślała, to ta cała Arche. Bogini wychodziła z wielkiego światła, wokół którego rozciągały się macki. Jedna z nich uciekała w mrok. Ioonaksa podążyła za nią aż do ściany. Macka zakręcała tam pomiędzy wnęką, próbując objąć to, co leżało na kamiennej półce. Księga. Gruba i popękana. Ioonaksa chwyciła ją niepewnie i przeczytała koślawy tytuł:

— Od gazu po ciało stałe — jej głos odbił się echem od ścian, rozbijając wszystkie obawy. Nie chodziło o karę, tylko o prawdę. Zapisaną i ukrytą wewnątrz skały. Z dala od umysłów, które mogłyby ją przekręcić. 

Ioonaksa usiadła na wnęce i przejechała palcami po okładce pokrytej jakąś dziwną powłoką — śliską i nieprzyjemną w dotyku. Otworzyła pierwszą stronę i znalazła tam tylko: Dla tych, którzy śnią…

Przeleciała kilka stron dalej. Trafiła na ciekawy tytuł. Powoli składała literki, by zdradziły jej swój sekret.


Nazwiesz to cudem


Pięknie jest dziś o poranku wyjść i zobaczyć zielone morze trawiaste. Rosa na nim lśni. A gdzie ta rosa była jeszcze wczoraj? Z jakich oceanów uciekła, w czyich oczach smutek dopełniła? Możliwości jest tak wiele, jednak mi dane jest ją zobaczyć właśnie teraz, w momencie błogiego lenistwa. Gdy słońce wstanie, zabierze ją z powrotem na nieboskłon i pokieruje dalej, w świat dziki. Wieczna natura zmiany. Więc dlaczegóż tyle osób przez wieki myślało, że myśmy z niej wyłączeni? Że nasze jestestwo jest stałe? Pycha i poczucie bycia ponad. Wróg niewidzialny, czający się w cieniu umysłu. Ktoś zapyta może, jakie niby stany? A ja odpowiem, te najczystsze, które nas stworzyły. Wszystko na Ziemi tyczy się wody. Jej symbol to klucz. Zrodzeni jesteśmy z gazu. Jako dzieci łapiemy cząstki do naczynia — ciała naszego. Zbieramy elementy. Atom do atomu. Ściskamy części, które w przyszłości będą nami w pełni. Piękny jest to moment. Niezwykle czysty i prawdziwy. Taki, w którym nie trzeba się martwić o to, co przyniesie jutro. Jutra przecież wtedy nie ma. Jak to w każdym procesie jednak, zmiana następuje, gdy nasze perspektywy skraplają się. Stają czymś posiadającym konkretną hierarchię i ład. To wiek późniejszy, zazwyczaj nastoletni. Rozpoczynamy wtedy przygodę życia. Kształtu szukanie. Przez dziesiątki lat tężejemy i roztapiamy perspektywy nasze. Uczymy się i zapominamy. Przelewamy do from różnych tylko po to, by przypieczętować jestestwo w momencie największego triumfu i największej słabości. W obliczu śmierci. Dopiero, gdy w jej oczy spoglądniemy, gdy przez nasz umysł przebiegnie ostatnia myśl, zostaniemy tym, czym zostać winniśmy — ciałem stałym. Ostateczną formą ludzkiej potęgi. Nazwiesz to cudem, a ja wszechzasadą. Drogą, którą winien podążać człowiek, by spełnić swoją misję. Przetworzyć ten świat w sposób nowy i zamknąć w sobie tego dnia ostatniego. Jak potężny komputer, obliczyć wszystko w zupełnie obcy sposób. Wnieść do bazy danych nowy wycinek. I chwała będzie temu, komu uda zachować ten stan. Przechwycić moment ciała stałego i zapisać w wielkiej chmurze możliwości. To wtedy i tylko wtedy dosięgniemy nieśmiertelności. Wespniemy się na boży tron i zasiądziemy na nim. A Wielka Macka da nam światy do rządzenia. Dziewicze i wolne, gotowe na przybycie tych, którzy tam na nowo będą zgłębiać prawdę od gazu po ciało stałe.


Ioonaksa zamarła. Poczuła się, jakby wypadła przez szczelinę w rzeczywistości. Teraz spadała pośród swoich myśli. Otaczały ją kłęby pytań. Czym dokładnie jest ciało stałe? W jaki sposób można je zachować, skoro jest ostatnim błyskiem świadomości przed śmiercią? I co człowiekowi po nieśmiertelności, gdy w jej trakcie będzie po prostu spadał? Odpowiedź musiała być gdzieś w następnych słowach, zdaniach, rozdziałach. Leżeć gdzieś na dnie oceanu słów zawartych w tej księdze. Ioonaksa postanowiła zanurkować jeszcze głębiej. Pokonać otchłań, by wydobyć z niej klejnot — prawdę o sobie.


16


Noc była ciepła i niezwykle sucha. Aris uznał to za dobry znak. Zapalił papierosa i włączył morpha. Na ekranie wyświetlił się komunikat o konieczności weryfikacji stanu skupienia. Zawsze kurwa w najlepszym momencie. Wybrał datę na przyszły tydzień. Nie znosił tego męczącego obowiązku spoczywającego na barkach każdego obywatela Creden. Rok w rok to samo. Setki pytań tylko po to, by określić, na którym etapie drogi do ciała stałego się było. Wyznaczyć człowiekowi miejsce w klasie społecznej. Jednak Aris zawsze temu ulegał, głównie dlatego, że przerażała go wizja utracenia aktualnego statusu — breji. Miał w końcu zagwarantowanych sporo udogodnień i praw. Dostęp do konkretnych baz danych i lepsze pakiety na Drzewostanie. Nawet bilet do Metropolu każdego roku. A co gdyby wyszło mu, że jakimś sposobem jest dopiero gazem? Wtedy dupa blada. Powrót do wideonauk i program resocjalizacyjny dla tych degeneratów, którzy podnieśli ogień przeciwko samej naturze i tym, co ponad nią. Wielkiej macce. 

Aris rzucił okiem w stronę towarzystwa. Sporo cyborgów. Potężne kolumny mięśni i elektroniki zwarte w spójny organizm. Tamto z dredami to kobieta? A może jednak facet? Aris nie był pewien, czy umieszczanie ich w binarnym podziale płciowym ma jakikolwiek sens. Ze szkoły pamiętał jakieś antyczne manifesty, że niby postczłowiek będzie wyzbyty z płciowości. Ludzkość jak zwykle chybiła. Cyborgi nie były poza płciowością, one stworzyły sobie całkiem nowe płcie, takie, których zwykły człowiek nie mógł dostrzec. I dobrze, przynajmniej trzymają się od normalnych z daleka.

Kilka minut później zadeptał papierosa i wziął głęboki oddech. Pomyślał o tym, czy nie wezwać do pomocy Dobrego Głosu. Wizja oddania kontroli była wyjątkowo kusząca. Zwalić całą czarną robotę na coś, co jest konstruktem w jego umyśle... Ale nie chciał. Wolał zobaczyć czy biurokracja nie zrobiła z niego inwalidy. 

Wszedł do szatni i oddał swoją jeansową kurtkę. Przez chwilę zastanowił się, czy nic nie zostawił w kieszeniach. Morpha i dokumenty miał przy sobie, jedyne co ta rudowłosa szatniarka mogła ukraść, to piasek przywiany z plaży i kilka papierków po cukierkach kofeinowych. 

Szedł szerokim korytarzem. Przy bordowych ścianach stały jakieś postacie. Dziesiątki ciemnych sylwetek. Aris nie był pewien, czy to nie kolejna sztuczka jego umysłu, mieszająca urojenia z jawą. Ale przecież wziął leki... Może jakieś zabezpieczenia? Z każdym krokiem coraz mniej go to obchodziło. Do uszu dolatywały proste dźwięki — piekielny jazgot. Muzyka chodnikowa to najgorsza rzecz, jaką plebs mógł sobie wymyślić. Z dworu ledwo słyszalna, teraz rozbrzmiewająca w całej swojej okazałości. Gdy Aris przeszedł do głównej sali, speszył się lekko. Było więcej ludzi, niż myślał. Przy stolikach wszystkie miejsca zajmowało towarzystwo. Miejsce, muszę znaleźć miejsce. I typa, takiego, który zna teren. Ruszył w stronę baru w kształcie kokonu. W końcu nazwa zobowiązuje.

Obserwował otoczenie. Sylwetki tańczących kobiet zlewały się w jeden organizm. Ciało do ciała. Falowały nagie połacie różnobarwnych skór. Przypominało mu to prastarą bestię — skórowca, tego wysokiego mężczyznę z legend. Kusił swoje ofiary, przybierając postać pięknych osób, by pochłonąć nowe ciało. Wtedy do głowy Arisa przyszła myśl, że skórowiec istnieje naprawdę. Żyje w każdym przestępcy, który pragnie posiąść czyjeś życie. Ukraść Drzewostan i żyć w obcej skórze, wychowując nie swoje dzieci, przytulając czyjąś żonę. 

Detektyw poczuł uderzenie. Niezbyt mocne, ale zachwiał się.

— Pojebało cię? — rzucił jakiś tęgi cyborg, niosący kufel chłodniaka.

Aris poczerwieniał z zawstydzenia.

— Przepraszam to…

— To spierdalaj zanim zarobisz w mordę!

Nie chciał sprawdzać, czy ten typ blefuje. Przyśpieszył, nie patrząc za siebie. Przełknął mocno ślinę. Cyborgi zawsze wywoływały w nim dziwne uczucie. Jakby gadał z kupą elektroniki udającą człowieka. Czymś, co nie zawaha się zabić, gdy ktoś stanie mu na drodze. W takich chwilach zwykł myśleć o tym, co to właściwie znaczy być cyborgiem? Ile pokręteł i kabli trzeba mieć w sobie? Wtedy przychodziła ta sama odpowiedź. Cyborgiem zostajesz, gdy porzucasz człowieczeństwo

Aris stanął przy wolnym fragmencie blatu. Niepewnie rzucił okiem po twarzach. Każda z nich była potencjalnym elementem, którym zająłby się w trakcie służy. Musiał być ostrożny, wiedział, że sporo osób chętnie zrobiłoby z jego flaków sweter. Spojrzał na barmana, który zaczął ku niemu zmierzać.

— Misterie — rzucił. 

Barman zniknął na chwilę, by przygotować drinka. Aris poczuł na sobie czyjś wzrok. Facet obok przyglądał mu się uważnie. Był wielki i włochaty, typ dzikiego lokatora pustostanów na peryferiach Skier. Niedźwiedź.

— Misterie? — zapytał. — Myślałem, że wszyscy tutaj piją benzynsy albo chłodniaki — Poklepał Arisa przyjacielsko po ramieniu. — Skąd jesteś bracie?

— Skry, Kozi Gaj to dobra szkoła alkoholi — skłamał.

— Ach znam to. Napierdolenie, to żaden wyczyn. Bycie wystawionym przez całą noc, to dopiero sztuka! Jestem Bruno, ale możesz mówić mi Misiu — wybuchnął śmiechem.

Aris odpowiedział nieśmiałym uśmiechem. Tylko na tyle było go stać. 

— Mey — powtórnie skłamał. — Co dzisiaj takie tłoki?

— Niedługo dzień pamięci, wszyscy chcą ostatni raz zaszaleć w tej kwadrze.

— Jasne...

Aris pomyślał, że to śmieszne, jak co roku notorycznie zapominał o tym dniu. Umysł usuwa datę z kalendarza. Na ten jeden dzień powstawała luka w czasie.

— Ale ty nie przyszedłeś się tutaj tylko napić, co? — rzucił Bruno.

— A ty nie zagadałeś do mnie bezinteresownie? — odbił piłeczkę.

W tym momencie barman podał Arisowi misterie. Ciemno-błękitny drink szybko wylądował w gardle. Był trochę przesłodzony, ale niezły. W zasadzie jeden z lepszych, jakie Aris miał okazję pić. Zaraz po tym detektywa dopadła myśl, że bogini naprawdę czuwa and nim tej nocy. Przybliża odpowiednie pionki śnieżnobiałymi palcami, tak, żeby mógł coś z tego ugrać. Albo po prostu nie potrafię się maskować jako sprawiedliwy.

— Szukam kogoś — Aris próbował wznowić rozmowę.

— A ja kogoś znajduję.

Uśmiechnęli się.

— Mówi ci coś ksywka widmo?

Krzaczaste brwi Bruna uniosły się. Nie na takie pytanie liczył.

— Nie mów tak głośno.

Niedźwiedź wziął potężny łyk jakiejś mętnej brei, chyba czystnika. Beknął głośno i rzucił:

— Palisz? 

— Czasem. 

— To teraz jest czas.

Zrozumiał. Wyszli z zatłoczonego baru drugim wyjściem. Na dworze było znacznie mniej osób. Koło śmietników jakaś skąpo ubrana dziewczyna wyrzygiwała ostatniego drinka, a jej przyjaciółka dzielnie chroniła tlenione włosy przed pobrudzeniem. Aris przypomniał sobie, jak jego starszy brat chwalił się wyrywaniem takich lasek. Robił to w najbardziej niekomfortowym dla nich momencie, by nie mogły odmówić. Zarzygane, z rozmazanym tuszem, przytakiwały na propozycję pojechania do jakiegoś przydrożnego motelu.

Dwadzieścia metrów dalej stała jakaś większa grupka. Dzieciaki jarały coś i udawały samoloty. Żyły w swoim świecie podniebnych przygód, z których co jakiś czas zlatywało się na nagrzany asfalt. Czysto.

— Więc coś wiesz, tak? Gdzie ją znaleźć?

— Coś tam wiem — przyznał, drapiąc się po brzuchu.

— Ile? 

— Trzysta szmarenów — rzucił beznamiętnie, odpalając papierosa.

— Dużo.

Nawet bardzo, ale to i tak nie dorównywało cenie Budzika dla Kesfena. Aris nie lubił wydawać publicznych pieniędzy na łapówki, ale czasem nie miał wyboru. Wtedy to już nie były łapówki, a raczej kupowanie odpowiednich informacji. Jakby to zapisał w raporcie — zainwestowanie kapitału w zwiększenie bezpieczeństwa społecznego.

— Dyskretna pomoc zawsze jest w cenie.

— Niech będzie. 

Przelał pieniądze na Drzewostan Bruna. Trochę się zdziwił, że taki typ posiadał tam konto, ale nie chciał zadawać zbyt wiele pytań. Może ten cały Niedźwiedź był tak naprawdę biznesmenem łajdaczącym się co którąś noc w takich spelunach? Podobno w Rewie sporo było takich ludzi. Żegnali swoje żony o zachodzie, by wkroczyć w świat zupełnie nowy, mroczny i pociągający. Taki, który niesie za sobą dziki seks i niebezpieczeństwo odebrane przez wielkie korporacje.

Bruno zaciągnął się dymem, po czym wypluł niebieską chmurę o zapachu jagodowego placka. Kolorowy obłok przykrył świat Arisa. Detektyw trafił gdzieś poza czas i przestrzeń. Przed oczami przeskakiwały mu kolorowe meduzy. Pieprzyć dragi. Pieprzyć to, że wyżerają mi mózg.

— Ona przychodzi tutaj czasem — zaczął Bruno. — Zazwyczaj w ostatnią fazę. Nikt ze stałych się do niej nie zbliża. Wiedzą jaka jest niebezpieczna. Czasem przylezie jakiś młodziak, zazwyczaj dostaje w ryj i idzie, ale było kilku takich, co ją śledziło. Wszyscy zostali znalezieni w kawałkach. To niebezpieczna kobieta. Widziałem kiedyś jej oczy, paskudna sprawa. Człowiek czuje jak go prześwietla. 

— Wiesz jak mogę do niej dotrzeć?

— Musiałbyś wniknąć w łowców nagród. Tylko oni znają ją bardziej, ale też nie wszyscy, raczej ci lepsi. 

— Z tym jest chyba trochę ciężko — dodał Aris.

— Ano, ale istnieje też człowiek, który potrafi każdego wytropić. Nie brata się z byle kim. Taki idealista z niego, ale jest cień szansy, że ci pomoże.

— Hm? 

— Szczurołap, mówi ci to coś?

Och mówi i to całkiem dużo. Aris nie spodziewał się, że przyjdzie mu taplać w aż tak głębokim błocie. Szczurołap był przestępcą. Detektyw wiedział, że nie ma szans, by komisarz pozwoliłby na taką współpracę. Czyli wracamy zabawy na granicy prawa.

— Nie znam go — rzucił szorstko Aris.

— To taki szajbus, co zbawia świat. Likwiduje dilerów i ćpunów, czasem małe labki. Nikt nie wie, skąd bierze informacje. Po prostu przyłazi, wygłasza swoją pizdowatą pogadankę i strzela. Taki to już profesjonalista. Ale jest drobny haczyk. Nie interesują go pieniądze.

— Seks? — Sam nie wiedział, czemu to powiedział.

— Co? Nie, co ty chłopie! — zaśmiał się. — Jemu zależy tylko na jednym człowieku. Zabójcy córki.

— Skoro jest tak dobry, to czemu do tej pory go nie wytropił?

Bruno rozłożył ręce.

— Bo ja wiem. Dziwny jest. Takim to lepiej do głowy nie zaglądać.

Aris wiedział, że Szczurołap jest jego jedynym tropem. Takim, który może pójść znacznie łatwiej, niż rozmawianie z łowcami. 

— Myślisz, że poszedłby na jakiś układ?

— A co, masz może dostęp do danych sprawiedliwych?

Aris nic nie odpowiedział, po prostu wyszczerzył zęby i poklepał Niedźwiedzia po ramieniu. Ten wydał się zmieszany odpowiedzią. Chyba nie chciał dalej ryzykować, więc korzystając z okazji, pożegnał się i zniknął. Aris też wolałby gdzieś ruszyć, tylko gdzie? W zasadzie to nie było dobrego miejsca. Postanowił, że wróci do baru i spróbuje zdobyć jeszcze jakieś informacje. Bruno przecież mógł mu wcisnąć zwykły kit. 

Trzy misterie później Aris był już nieźle wstawiony. Świat wirował. Gdzieś w tle przepływały różnobarwne meduzy. Piękne, choć nieuchwytne, bo ilekroć detektyw starał się do nich zbliżyć, znikały. Gdy wypił czwartego drinka, pęcherz dał o sobie znać. Aris postanowił podjąć ryzykowną podróż w stronę toalet. Miał wrażenie, że jest zdobywcą. Dzielnie pokonywał kolejne metry parkietu. Bacznie obserwował sukkuby próbujące zaciągnąć go do tańca. Unikał smoczych spojrzeń tych wszystkich typów szukających zaczepki. W końcu ujrzał srebrny trójką — toaletę obiecaną. Wtedy się potknął. Upadł na ziemię i spojrzał na powód swojej wywrotki. Na początku pomyślał, że to skała, ale w momencie, gdy kamień powstał, Aris zrozumiał, jak wielkie ma kłopoty. To trolli cyborg, ten, na którego wpadł wcześniej.

— Mówiłem Ci łajzo, żebyś mi nie wchodził w drogę!

— A ty co kurwa myślisz? — rzucił, nabierając pewności siebie. Tego potwora trzeba było zgładzić. — Że jak masz stalowego fiuta, to już wszyscy się ciebie boją?

Cios był precyzyjny. Detektyw zwinął się z bólu. Przycisnął dłonie do brzucha. Z ust wyleciały resztki niestrawionego misteri. Pęcherz również puścił. Ktoś zachichotał. Ktoś go kopnął. Później powrócił spokój, a sam świat nabrał współczesnego wymiaru. Żadnych magicznych stworzeń. Żadnych meduz. Tylko ciepło jego wymiocin i moczu. Śmierdzące płyny przypominające o tym, że człowiek jest jedynie chodzącym basenem. Aris leżał tak chwilę, skulony przy wejściu do łazienki, myśląc o tym, jak beznadziejny jest. Skończony detektyw. Karykatura tego, w kogo tyle inwestowali rodzice.


17


Aris stanął przed drzwiami własnego mieszkania. Wbił wzrok w dziurkę na klucz. Małe, kształtne wgłębienie wśród jednolitego drewna, a może raczej sklejki, uwłaczało Arisowi. Kto w końcu miał jeszcze analogowe zamki? Wtedy poczuł, że jego mieszkanie jest absurdem. Niedorzecznym niedopatrzeniem. Oto tutaj, wśród naszpikowanego technologią lasu, schowane były jedyne drzwi, których nie dało się otworzyć zdanie. Do których trzeba mieć klucz i pamięć, żeby go pilnować. Takie mieszkanie to utrapienie. Wymaga więcej, niż daje. Przypomina człowiekowi, że jest jedynie robakiem, który żyć musi w niegodnych warunkach, gdzieś pod gnijącym liściem. Ale najgorsza była ta niewdzięczność mieszkania. Nie pomagało odnajdywać zgubionych przedmiotów. Nie wyciszało głosów z zewnątrz. Aris wierzył nawet, że gdyby ktoś się chciał do niego włamać, mieszkanie samo otworzyłoby drzwi. Zaprosiło do środka i błagało, żeby włamywacz usunął ludzki nowotwór.

Aris wygrzebał kluczyk ze swoich spodni. Przeklął głośno, gdy uświadomił sobie, że kurtkę zostawił w Kokonie. Pewnie już przepadła. Ścisnął mocniej kluczyk. Ta kurtka była prezentem od Kesfena. Ręcznie szyta przez jego siostrę. I do tego miała wyszyte K + A. To zabolało go podwójnie, gdy pomyślał, że jakiś lump właśnie ją nosił. Wycierał zapijaczoną mordę o rękaw. Wyrywał guziki, licząc, że są coś warte.

Klucz wyślizgnął się Arisowi z ręki. Przeleciał po podłodze i sam diabeł ukrył go gdzieś w tej czerni. Światło ledwo dolatywało do korytarza, więc Aris kucnął. Zrobiło mu się nie dobrze. Bezpardonowo wyrzygał resztki misterii na wycieraczkę sąsiada, Tytusa, tego emeryta, który praktycznie nigdy nie wychodził z mieszkania. Detektywem wstrząsnęły dreszcze. Nieudacznik, pieprzony nieudacznik. Nic nie potrafił zrobić dobrze. Zawsze musiał wszystko spieprzyć.

Już prawie się rozpłakał z bezsilności, gdy zauważył, jak coś błyszczy na podłodze. Podłużne srebro — klucz. Włożył go do zamka i wślizgnął się do mieszkania. Nawet nie pomyślał, żeby posprzątać wycieraczkę. Mógł na niej wyrosnąć nowy ekosystem, a ten stary grzyb i tak nie zwróciłby uwagi.

W mieszkaniu wszystko było na swoim miejscu — kupki brudnych ubrań, stosy naczyń, płyty winylowe, w których rowkach smacznie spały roztocza. Aris przeszedł spokojnym krokiem do salonu, który służył również za sypialnie. Rozebrał się. Siedział goły, tak jak go Wielka Macka stworzyła. Zza szyby dochodziły dźwięki miasta, symfonia wiecznego chaosu. Dekoncentrowała go. Z frustracją domknął okno. Przejechał palcem po morphie i włączył muzykę, wiedział, że nie jest w stanie odpalić gramofonu. Wybór padł na Foie Gras i jej kawałek Sisyphus. Gdy usłyszał ciężką melodię, zrozumiał, że nie przetrwa tej nocy bez małego wsparcia. Znów szukał oparcia w przekonaniu, że nie robi tego sam, że heroxa to całkiem normalna sprawa. Statystyki uzależnień w końcu szybowały w górę, razem ze średnią samobójstw. Po społeczeństwie rozlewała się cywilizacyjna choroba. Samotność. Stan, w którym człowiek jest zmuszony przebywać sam ze sobą. Stanąć twarzą w twarz z własnym odbiciem. I dlatego wszyscy ćpali. By zagłuszyć to, kim właściwie byli — małymi smutnymi człowieczkami, których Wielka Macka sprowadziła tylko po to, by cierpieli.

Aris sięgnął pod stół. Wygrzebał stamtąd srebrny woreczek, chłodzący zawartość. Zapas miał całkiem niezły, gdyby ktoś go wykrył, faktycznie mógłby stracić posadę. Ale nikt nic nie mówił. Ludzie w końcu staczają się w ciszy, z dala od wścibskich oczu. Wyciągnął dwa kryształki i włożył je pośpiesznie do uszu. Położył się na plecach na kanapie i czekał aż przyjdzie jego stróż. Skupił uwagę na tekście.


Yeah, I'm on the grind

Hail Sisyphus

I'm losing my own mind

Welcome mankind

Hail Sisyphus


Aris poczuł niezwykle dobitnie ten fragment. Też tracił rozum, dążąc do niemożliwego. Był zapętlony w wiecznym staraniu się o odzyskanie bliskich osób. Zawsze o krok. Jednak wciąż nie mógł rozgryźć, kto to ten cały Syzyf z piosenki. To jakiś symbol? A jeśli tak, to czego? Wiecznego błądzenia? Odchodzenia od zmysłów? Syzyf był mną. Nieudacznikiem. Śmieciem, który myśli, że może wyjść ponad ramy tego, do czego go stworzono. A stworzono nas obu do cierpienia.

Płakał tylko chwile, dopóki nie poczuł, że on nadchodzi. Wysłannik samej bogini. Dobry Głos.

Najpierw otulił Arisa. Rozciągnął czarną mackę nad głową, sięgając aż do bosych stóp. Przejechał ciepłym mrokiem po żebrach. Później zaczął mruczeć. Brzmiało to jak symfonia wszystkich organów, eksplodujących słoń i szumu wiatru. Cały wszechświat na raz obdarowywał Arisa bogactwem. Na ten jeden moment sprawiał, że czuł się wartościowy, bo był w końcu jego częścią. Kołem zębatym w wielkiej konstrukcji, bez której nie mogłoby działać. Gwiazdy porozbijały by się o głowy przypadkowych ludzi, a wszystkie słowa z wielkich ksiąg wymieszały. Zanim Aris zniknął w czerni, usłyszał słowa, które napełniły go szczęściem:

D o b r z e,  ż e  j e s t e ś.


18


Woda. Ioonaksa śniła, że tonie. Niby znów spadała w czerni, jednak ten upadek był inny. Spokojniejszy. Czerń znów ją przejmowała. Wdzierała się tymi samymi szlakami, ale nie było żadnej trwogi. Żadnego żalu. Tylko poczucie maleńkości. To właśnie ono ciągnęło Ioonaksę na dno. Była kroplą w oceanie. Komórką w wielkim organizmie. Prostą linią na obrazie stworzenia.

19


Ioonaksa otworzyła oczy. Wciąż była w czerni, jednak w trochę innej. Martwej i pachnącej palonym drewnem. Zamknęła oczy. Chciała przywołać ostatni sen, by opadać swobodnie gdzieś na dno. W pełni gracji i spokoju. Wręcz symbolicznie.

Jednak coś w tym wszystkim nie grało. Ioonaksa oparła się o łokcie i spojrzała w kierunku wyjścia. Z dworu dochodził jakiś dziwny blask. Może to słońce wysyłało pierwsze promienie na zwiady, by zobaczyć, czy świat jest gotowy się obudzić? Nie, Ioonaksa wiedziała, że to coś innego. Usłyszała głos. Zamarła. To był krzyk. Znajomy. Słyszała go w momencie największej słabości. Nagle wszystkie emocje, które tłumiła w sobie, eksplodowały.

— Amnestia — wymamrotała.

Nie zdążyła nawet pomyśleć. Wybiegła od razu. Musiała ją chronić. Musiała zmienić bieg wydarzeń. 

Podbiegła do barierki. Noc nadal zaciskała szpony nad krainą, jednak gdzieś na dole, koło menhira, wstawało nowe słońce. Ioonaksa przyjrzała się dokładniej. Z serca gwiazdy wybiegały ogniste istoty. Przerażające. Ich ciała złożone były z żaru i płomieni. Ogniste demony ganiały w różne kierunki, roznosząc światło po placu. Ale gdzie Amnestia? Ioonaksa momentalnie przypomniała sobie. Była martwa.

Mimo to zeszła. Krzyki cichły z każdym pokonanym stopniem. Gdy Ioonaksa była już na samym dole, zaczął padać deszcz. Krople dogaszały płomienie istot. Pojedyńcze stwory wiły się z bólu na ziemi. Ioonaksa spojrzała na jednego z nich i zamarła. Szlachcianka. Wtedy ktoś złapał ją za bark. To Mglista. Miała obłęd w oczach.

— O co tu chodzi? — zapytała bardzo niepewnym głosem.

Ioonaksa sama chciała wiedzieć. Szła tuż obok Mglistej przez pobojowisko. Reszta zwierząt leżała spalona na ziemi. Ich ciała przypominały Ioonaksie czarne figury, które przemykały na holoreklamach. Równie nieobecne. Równie obce. Z niektórych ciał wciąż tlił się jeszcze żar. Życie ulatywało gdzieś w górę, na granicę świata.

Ioonaksa zamarła, gdy doszły do menhira. Mglista wydała z siebie zwierzęcy skowyt i podeszła do ciała Zarannej. Lamentowała. Głaskała. Próbowała łzami rozpuścić skorupę, która pokrywała siostrę. Ioonaksa tylko obserwowała. Zaranna zmieniła się w posąg. Skamieniała próbując ugasić płomienie na swoich stopach, przez co wyglądała, jakby tańczyła pierwotny taniec. Taki na wywołanie deszczu albo przebłaganie surowych bogów. Ioonaksa nie mogła oderwać wzroku od jej martwego ciała. Skóra była szara, prawie popielata. Tylko ten wyraz twarzy odróżniał ją od reszty sióstr, szalony, trochę niedorzeczny, mówiący, że w tym ciele dochodziło do niezwykłych przemyśleń. Jednak dobiegły one końca. Neurony spłonęły w popiół. Serce stało się kolejnym zimnym rekwizytem świata. Wtedy przyszło Ioonaksię do głowy coś jeszcze. Stała się ciałem stałym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

© Agata for Wioska Szablonów