Element V — Nieprostoty

 

1


— Za każdym uczuciem stoi piękno. Nawet za strachem — szepnęła do siebie Aura.

Poczuła się po tym trochę pewniej. Z niemrawym uśmiechem na twarzy wyszła z Rezydencji. Tak, to był ten dzień. Dzień, w którym królowa matka miała opuścić ul. Wylecieć z misją pokojową. Ile to już lat nie widziała słońca? Siedem? Dziesięć? Wystarczająco, żeby skóra zaczęła przypominać strony starych książek. Brzydki pożółkły pergamin, idealny na podpałkę. Ale oto Aura mogła spalić papierową skórę przed obliczem słońca i powstać, jako zupełnie nowa istota. Bo tego jednego była pewna — po tym, co się zapowiada, nic nie będzie takie samo.

Przecięła zniszczony dziedziniec. Myślała tylko o tym, że wraca do świata, w którym miała się pojawić, gdy poczuje, że może go zmienić. Kiedy będzie w stanie pokolorować brzydkie ulice kolorami natury — słonecznikową żółcią, niebiańskim błękitem i krwistą czerwienią. Dalej barwy same by się już wymieszały, tworząc nowe kolory i tak aż do momentu, gdy z całej mieszanki pozostanie tylko zaschnięta ciemna plama.

Aura przejechała wskazującym palcem po czarnej karoserii Jeepa. Bestia, nie pojazd. Gdyby nie fakt, że był ekologiczny, już dawno kazałaby go rozebrać. Przerobić metrowe koła na donice, z silnika uczynić destylator wody. Pchnąć ducha natury w zimną stal i plastik.

— Gotowa? — zapytała Matara.

— Nie, ale są rzeczy, na które nie warto być gotowym.

Jechały w ciszy. Aura cieszyła się, że Matara posiada tę niezwykła zdolność wyczuwania momentów. Zawsze wiedziała, kiedy milczeć, a kiedy uraczyć kogoś melodyjnym głosem. Kiedy zostać, a kiedy odejść bez spoglądania się za siebie. 

Matara była dobrym kierowcą, jechała skrótami, o których Aura nie znała. Dzięki temu w przeciągu pół godziny dojechały do Tuby — potężnego tunelu. Był on jednym z nielicznych oficjalnych wyjazdów z Podziemi na powierzchnię. Aura poczuła nieprzyjemne uczucie wciskania w fotel, zupełnie, jakby wjeżdżały po pionowej ścianie. Jakaś potężna siła zmuszała ją do siedzenia i obserwowania, jak bezpieczny świat znika. Czyli to właśnie czuli astronauci. Dom za plecami, a przed sobą cały świat do zdobycia.

Wjechały w blask dnia. Katharsis — pocałunek słońca. Dopiero po kilku chwilach oczy Aury zaczęły wychwytywać konkretne barwy. Później przyszły kształty, a na końcu rozczarowanie, że świat na powierzchni jest tak samo paskudny, jak wtedy, gdy zostawiła go tutaj ostatnim razem. Pstrokaty, a zarazem ponury. Poplątany, jakby ktoś próbował zawrzeć całą historię ludzkości w jednym miejscu. Obserwowała z niechęcią wielowiekowe kolumny, szyldy restauracji zdobione graffiti, ruchome witraże kościołów. Widziała nastolatków tańczących w rytm chodnikowej muzyki, cyborgów załatwiających jakieś interes w ciemny zaułku. Aura nigdy nie czuła sentymentu do Labiryntu, choć właśnie stamtąd pochodziła. Zawsze przypominał jej cmentarzysko, wielką zbiorową mogiłę, gdzie ludzie rozkładali się żywcem. Mogłaby sobie zarzucić, że w takim razie Podziemia to zwykłe krypty. Tak, ale w kryptach przynajmniej nie słychać krzyków tysięcy umierających.

Siedziba Aksolotla znajdowała się we wschodniej części Labiryntu, w tak głębokim buszu betonowej samowolki, że Aura momentami bała się, że większy podmuch zwali jej na głowę całe to królestwo śmieci. 

— Dlaczego akurat tutaj? To miejsce wygląda na siedlisko najgorszych szumowin — powiedziała Matara.

W pierwszej chwili Aura pomyślała: jak ona może tego nie wiedzieć? Jednak sama sobie odpowiedziała — przecież Matara należała do Podziemi.

— Czego Boże Oczy nie widzą, tego boska ręka nie ruszy — odpowiedziała grzecznie.

Siedzibę było widać już z daleka. Aurze zdawało się, że ten budynek góruje nad miastem, jednak nie wzbudzał w niej zachwytu. Raczej obrzydzenie przepychem. Prężeniem muskułów. Obelisk, tym chyba właśnie miał ten budynek. Pomnikiem potęgi budowniczych. Kolejnym monumentem budowanym, by pokazać bogu, że nie jest nietykalny, że strzeliste wieże ludzi mogą pokłuć jego święty tyłek. 

Kiedy przeszły przez główne wejście, wybiła dwunasta. Aura w zasadzie szła na ślepo, tam, gdzie kierowało przeczucie. Nie potrafiła nawet odczytać historii tego miejsca, co szepczą rury i jaka wiedza płynie z zabetonowanych korzeni. Miasto było zbyt głośne, zagłuszało wszystko. Przeszła jedną kontrolę, potem drugą, wszystko, co miała, musiała zostawić w luku. Posłusznie ubrała przydzielony śnieżnobiały kombinezon. Matara dostała zwykły dres i to zastanowiło Aurę. Czy ciuchy też specjalnie przygotowano? Jeśli tak, to Altarowi faktycznie zależało na jej obecności. Biel to nie tylko symbol czystości, ale też potęgi. Białe są kości wrogów. Biały to kolor władzy śmierci. Cokolwiek chciał Altar przez to przekazać, zaciekawił liderkę Ostatniego Pokolenia.

Ktoś poinstruował Aurę, żeby szła cały czas prosto, do sali potwierdzeń. Podziękowała uprzejmie. Poszła więc w jedynym słusznym kierunku — naprzód. Matara szła wolniej. Oglądała uważnie każdy zakamarek. Pewnie próbowała ułożyć w głowie plan ewakuacji, gdyby coś poszło nie tak. 

— Wszyscy ciebie oczekują — zapiszczała gruba kobieta zza szybki. — Proszę za mną, a kolega niech tutaj na mnie poczeka.

Aura spojrzała na Matarę przepraszającym wzrokiem. Ludzie zawsze mylili jej płeć. Może to za sprawą tych mocnych rysów twarzy? A może wiedzieli, że urodziła się w niewłaściwym ciele? Pierwsza opcja była łatwiejsza do zaakceptowania. Ludzie nie mogli być przecież tak złośliwi. I aż tak sprytni.

Szły kilka dobrych minut. Korytarze wyglądały tak samo — były jednolicie wąskie i matowo szare, ale przy tym niezwykle czyste. Podłoga lśniła się, a ze ścian bił zapach jakiegoś środku czystości, tego ze średniej półki, pełnego chemicznych ulepszaczy, wypalających dziurę w brzuchu matki natury. Ktoś tutaj musiał mieć manię czystości, ale na pewno nie Altar. Dużo już Aura o nim słyszała, ale nigdy nie uwierzyłaby, że kocha czystość. Nieważne czy tą na zewnątrz, czy wewnątrz. 

Przejechały jeszcze kilka pięter windą i trafiły w końcu do celu. Pulchna kobieta poklepała Aurę po plecach i odeszła. Wtedy w liderkę Ostatniego Pokolenia uderzył piorun pytań. Czy to dobra decyzja? Czy zielona bojówka powinna angażować się w sprawy mogące zniszczyć społeczeństwo? Czy cena wolności jest warta kontaktu z tak podejrzanymi ludźmi? Nie było jednoznacznej odpowiedzi na te pytania. Nigdy takiej nie było.

Wzięła głęboki oddech. Wcisnęła guzik. Drzwi rozsunęły się bezszelestnie. Przez moment widziała pełne skupienia twarze. Może decydowali, kogo poświęcić poświęcić dla sprawy? Gdzie uderzyć tak, by wroga zabolało? Czy warto pertraktować z mniejszym złem? Wszystko zmieniło się, gdy zobaczyli, że Aura weszła do środka. Każda głowa zwróciła się w jej kierunku. Przeszła spokojnie krokiem pełnym gracji i zajęła jedyne wolne miejsce. Przez moment żałowała, że nie wzięła Matary ze sobą. Wtedy usłyszała dźwięk odpalania zapalniczki plazmowej. Pojawił się papierosowy dym. Kłęby białej trucizny otuliły wszystkich, ale po chwili zniknęły w dalszych częściach sali. Wtedy go ujrzała. Siedział zgarbiony z delikatnym uśmiechem na twarzy. Pysznił się tym, że zdołał sprowadzić ją do gniazda wątpliwych rebeliantów.

— Czyli sprawa jest poważna, co? — zapytał bezpardonowo.

— Tak — Aura odpowiedziała najbardziej beznamiętnie, jak tylko potrafiła. 

— Wszyscy tutaj umieramy z ciekawości, moja droga…

Mogła wziąć ze sobą przynajmniej Asfenę. Ona przynajmniej dobrze sobie radziła w takich momentach. Czarowała charyzmą. Dodawała coś na tyle głupiego, że mur uprzedzeń od razu pękał. Była przy tym też niezwykle autentyczna. Aura poczuła się przez tę myśl niezwykle mała, ot dziewczynka postawiona przed zgrają chłopaków, za jedyną broń posiadająca słowa.

Wyciągnęła z kieszeni holektor i położyła go na stole. Jednym przyciskiem uruchomiła holograficzne obrazy bogini i setki notek. Całe teksty przepływały przed twarzami zebranych. Powoli podróżowały do oczu do oczu, nie zatrzymując się nigdzie na długo. Duchy prawdy.

— Nie zdziwię was pewnie, jeśli powiem, że zostaliśmy oszukani. Wszyscy. I to nie przez naszych ojców, nawet nie przez dziadków. — Przełknęła ślinę. — To, w czym żyjemy, jest spiskiem znacznie starszym. Bogini nie jest prawdziwa. To sztucznie wyhodowany humanoid. Świecidełko, które miało odwrócić uwagę wszystkich od wolności. Utrzymać dawny porządek. Wszystkie brudy Metropolu macie przed twarzą. Od masowej produkcji heroxy po kontrolowane detonacje gajów w Labiryncie. Ale nie to sprawiło, że przyszłam tu do was. — zrobiła przerwę, by spojrzeć w oczy Altarowi. Tak by uczyniła Asfena. — W setną rocznicę Zejścia planowane jest wielkie Przejście. Wymordowanie wszystkich obywateli zalogowanych na Drzewostanie i przeniesienie ich do cyfrowego wymiaru. Zakończenie życia w fizycznym tego słowa znaczeniu. Stworzenie pierwszego, cyfrowego państwa. Zabranie z tego świata każdego, kogo tylko można bez jakichkolwiek pytań. To stąd właśnie ta akcja rozdawania Drzewostanów.

Na chwilę zapanowała cisza. Aura nie była pewna, czy to przez wagę tych słów, czy dlatego, że po prostu jej nie wierzyli. 

— Zakładając, że ci wierzę — rozpoczął Altar. — Co niby powinniśmy zrobić? Jak przekazać prawdę, skoro koliduje ona ze światopoglądem wszystkich? Jak przekonać ludzi, że to, co kochają jest kłamstwem, które niebawem ich zabije?

Aura otworzyła usta, ale nie wybrzmiało z nich żadne słowa, nawet jeden dźwięk. Wtedy głos zabrał ktoś inny.

— Widzisz Altar, to nie jest takie ciężkie, jeśli ma się po swojej stronie boginię.

Aura spojrzała w kierunku głosu i skamieniała jeszcze bardziej. To Magnus, a raczej jego hologram. Czyli ten spisek był znacznie głębszy, niż myślała.

— Mów dalej — kiwnął do Magnusa.

— Pewnie słyszałeś plotki, o tym, że bogini stąpa pośród ludzi. Jest to prawda. Jestem w posiadaniu jednego klona, przed którym drży nawet Samotwór. 

— Kurwa. Czy wy rozumiecie, co ma w tym momencie miejsce? — zapytał z uśmiechem Altar, po czym wziął potężnego bucha. — Rewolucja z prawdziwego zdarzenia, moi drodzy. Pierdolona rewolucja!

Później przyszła fala słów innych. Nowe propozycje. Sensacje. Wątpliwości. Po trzech godzinach obrad Aura nabrała jeszcze większej niechęci do Altara. To zabawne, że w pierwsze pół godziny doszli do wspólnych wniosków, by pokazać klona ludziom, by okłamać innych, że prawdziwa bogini nadeszła właśnie teraz. Liderka miała obiekcje i to spore. W końcu robili to, co ci pierwsi, którzy stworzyli boginię. Wykorzystywali wiarę do swoich celów. Aura przekonywała siebie, że w tym wszystkim chodziło przecież o coś więcej niż tylko o władzę. O uchronienie życia i drogi, tak, by każdy człowiek mógł stać się ciałem stały. By człowiek mógł pozostać człowiekiem.

Ale słowa płynęły dalej. Bezsensowne dyskusje o niczym. Przecież już dawno wszystko uzgodnili, już dawno zadecydowano, więc dlaczego nikt nie zakończył sabatu? Dlaczego Altar tylko obserwował spektakl, dusząc wszystkich w papierosowym dymie? Aura czuła, że myśli zapętlają się w jego towarzystwie. Znowu w końcu chodziło o władzę. Dominację. Prężenie muskułów. Zobacz, mogę was tu wszystkich trzymać, dopóki ostatnie ścięgno nie odklei się od kości — rozbrzmiał w głowie Aury głos Altara. Wtedy, jakby czytał jej w myślach, zgasił papierosa o nogę krzesła i po prostu wyszedł. Nastąpił koniec obrad.

Aura siedziała jeszcze przez chwilę na krześle, myśląc o tym, co powinna teraz zrobić. Podeszła do niej ta cała Albina. Ciemnoskóra kobieta, z idealnie łysą głową. Aura nie była pewna kim dokładnie jest, ale często widziała ją na zdjęciach z Altarem. Może to jego żona? Prawa ręka?

— Pan Altar prosił, żeby pani u nas została i czynnie uczestniczyła w walce o wolność.

Aura uśmiechnęła się niemrawo. Raczej niewolnica.

— Czyli mam jakiś wybór?

— Oczywiście. — Albina zrobiła oburzoną minę. — Ale pan Altar nalegał. Sama pani rozumie jakie to ważne, żeby wszystkie twarze rebelii mówiły wspólnym głosem.

— Rozumiem.

— Zaprowadzę panią do pokoju. Pan Altar osobiście dopilnował o jak największy komfort.

Pani, jakże to nienaturalnie brzmiało. Kto w ogóle jeszcze utrzymywał tak sztywne słownictwo? Kto, w erze upadku wartości, mówi do obcej osoby per pani? Aura chciała zapytać o to Albinę, ale coś ją powstrzymało. Przeczucie, że niektórych historii lepiej nie znać. Przeszły w ciszy do windy. W środku Aura znowu zabrała głos.

— Co z Matarą?

Albina zmarszczyła brwi.

— Z kobietą, z którą tutaj przyszłam — dopowiedziała. 

W jej oczach pojawił się błysk zrozumienia.

— Ach tak. Pani Matara została skierowana do kwater w niższych kondygnacjach, ale spokojnie pani Matara sama wyraziła na to zgodę. Jutro będzie pani towarzyszyć przy ostatnich ustalenia operacji iskra.

Pięknie to sobie nazwali, pomyślała. Od iskry zaczyna się pożar. Pożar użyźnia glebę. Wypala stary świat. A może niosło to coś zupełnie innego? Pożar to przecież też śmierć. Bezlitosne płomienie palące niewinnych. Altar nie chciał zachować starego świata, więc czym różnił się od Samotwora? Obie wizje zakładały nowy świat. Jedna — w zupełnie nowej przestrzeni. Druga — na prochach starego świata. Ale i tak druga opcja wydawała się lepsza. Bezpieczniejsza. W końcu każdy powinien móc decydować sam o sobie i o tym, kiedy odejdzie z tego świata.

Widna ruszyła, wydając przy tym szereg dziwnych dźwięków. Stukoty, trzaski, piski. Aura czuła się trochę niekomfortowo z myślą, że to całe życie może zaraz dobiec końca. Że matka natura wezwie ją do swojego łona w tej windzie, podcinając linki. W normalnych okolicznościach Aura nie miałaby nic przeciwko, żeby zostać mokrą plamą, ale nie teraz. Nie, gdy ludzkość będzie musiała się zredefiniować. Nagle tę myśl wybiła inna.

— Jest jeszcze jedna sprawa — rzuciła głośniej Aura. — Czy mogłabym spotkać się z nią? — podkreśliła ostatnie słowo.

Albina uśmiechnęła się, zupełnie, jakby była przygotowana na to pytanie. Może Altar faktycznie umiał też przewidywać przyszłość?

— Pan Altar mówił, że pewnie o to pani zapyta. Naturalnie. Obiekt przybędzie jutro, ale po głównych obradach będzie taka możliwość osobistych odwiedzin. Pan Altar również ma do pani prośbę, chodzi o sprowadzenie tutaj Wyroczni ich informatora, który zdobył te dane. Myślę, że to nie będzie problem — delikatnie podkreśliłą ostatnie słowo.

— Oczywiście. 

Część gościnna Aksolotla, jak to grzecznie nazwała Albina, mieściła się prawie na samym szczycie budynku. Albina zostawiła Aurę samą, zaraz po wskazaniu drzwi. To był dobry czas, żeby zostać sam na sam z myślami. Obserwować, jak dzień powoli umiera i zapada noc. Ciemna i gęsta. 

Zamknęła oczy. W głowie pojawił się niezwykły obraz. Widziała, jak ta fala nocy pochłaniała Rewę. Zalewała połacie neonowego lądu. Przykrywała wszystkich krewnych, rozdzielała pocałunki kochanków. W trakcie nocy każdy był sobie obcy, każdy miał tylko siebie. Zupełnie jakby relacje społeczne istniały jedynie w świetle dnia, tak, by móc pochwalić się nimi przed bogiem. Później ludzkość zrzucała maskę bliskości i żyła jak przed wiekami — samotnie i w ciemności.

Wcisnęła guzik i weszła do środka. Rozejrzała się niechętnie po pomieszczeniu. Małe łóżko stało przy gołej ścianie, naprzeciwko leżał przestarzały holowizor. W rogach dogorywały jakieś rośliny, ale chyba były sztuczne lub niezwykle przerażone, bo nie odezwały się do Aury. Do tego dwa wąskie okna i jeszcze jedne drzwi. Czyli jednak ktoś mnie tu szanuje. Podeszła do drzwi i wcisnęła guzik. Jej przypuszczenia potwierdziły się. Była tam łazienka. Prywatna. Ciasna i bez lustra, ale to i tak dużo. Ostatnie, o czym Aura marzyła, to o dzieleniu toalety z setką podejrzanych typów.

Wróciła do sypialni. Nie odsłoniła okien, ale nie zgasiła też świateł. Usiadła po prostu na twardej i zimnej podłodze. 

— Jestem sama. Sama — powiedziała na głos, by utwierdzić się w tym fakcie.

Była sama, pierwszy raz od bardzo dawna. Bez żadnego głosu. Bez przyjaciół i poddanych. Nawet bez demonów. Było jej z tym dziwnie lekko. Jakby balast starego życia został zdjęty. Pozostało tylko bycie. Wegetacja w oczekiwaniu na coś więcej.


2


Jedna myśl powracała do Ioonaksy przez całą noc. Prosta, choć kryjąca w sobie wiele niewiadomych. Ta śmierć była inna. Ioonaksa nie wiedziała dlaczego. Nawet o poranku nie znalazła odpowiedzi. Ta śmierć była inna, tak po prostu. Do zaakceptowania. Śmierć, na jaką mogła sobie pozwolić. A mimo to nie dawało jej to spokoju. Powracało pytanie — dlaczego? Dlaczego to nie boli? Dlaczego to w ogóle nastąpiło?

W południe słońce zniknęło za chmurami i niebo zaczęło płakać. Mżawka była zimna i słona. Wzbudzała w Ioonaksię poczucie maleńkości. Była przecież tylko jedną z wielu kropel spadających na ziemię. Częścią procesu ciągłej zmiany. Drogi od chmur do twardych korzeni. 

Pożegnanie odbyło się niedługo później. Ioonaksa jako ostatnia weszła na klif po stromych schodach. Przez głowę przeleciało jej pytanie o to, w jaki sposób Mglista dała radę przenieść Zaranną na sam szczyt? Teraz chyba nie wypadało pytać. Teraz trzeba było płakać wraz z niebem. Śpiewać w akompaniamencie morskich fal. I współodczuwać. Ioonaksa widziała to jako podłączenie do wielkiego systemu zbiorowej świadomości łączącej ludzi w żałobie. Niewidzialne rurki przesyłały między żałobnikami hektolitry zrozumienia. Wypełniały ich delikatne ciała akceptacją ciągłej zmiany, w zamian biorąc cały smutek.

Jednak coś blokowało Ioonaksę. To ten defekt — niejasne uczucia. To zabawne, pomyślała, że przychodzą zawsze wtedy, kiedy nie powinny, a gdy ten jeden raz nadarzyła się okazja, by mogły w pełni wybrzmieć, postanowiły zamilknąć. Podeszła pod drzewko, przy którym pierwszy raz opuściła swoje ciało, by nie przeszkadzać w ceremonii. Wsłuchiwała się w mantry sióstr. 


 Z mocą najwyższej z gwiazd, wypłyń na wody nieznane. 

Dotknij ciemnej toni, przypomnij, co zapomniane.


Ioonaksa z każdym powtórzeniem rozumiała coraz więcej. Ta pieśń nie mówiła o wodzie, tylko o czymś mniej oczywistym. Dotykała tego rodzaju cieczy, który zalewa mieszkania, gdy słońce umiera. Cienia. Mroku, w którym upadek trwa wiecznie. Coś w tym jednak nie grało. Ioonaksa wiedziała, że sam mrok był przecież zbyt statyczny. On po prostu istniał. Nie mógł ściągać człowieka na dno, gdzieś tam w nieznane. Robiło to coś potężniejszego. Wtedy w jej wyobraźni zagościł podłużny kształt — Wielka Macka bawiąca się losem. Przesuwająca ludzi jak pionki po planszy. Ioonaksa zadrżała na myśl o tym, że jest zaledwie zabawką w rękach jakiejś niepojętej siły. Jeśli bóg decyduje o wszystkim, musi być potworem. Może to właśnie dlatego nie ukazuje się nam wszystkim?

Kropla za kroplą nic się nie zmieniało. Nie nadszedł żadnej smutek, złość, nie było nawet żalu. Może cały ból wyciekł z Ioonaksy po śmierci Amnestii? Siostry pewnie myślały, że nie ma szacunku do Zarannej, ale niby czemu miałaby uronić łzę? Nie łączyła ich żadna szczególna więź. Żadne sekrety i marzenia. Tylko ciał, bliźniaczo podobne, kupione u tego samego bóstwa. No i może jeszcze nadzieja na to, że świat wciąż można naprawić.

Wzięła głęboki oddech. Zauważyła, że jedna z sióstr zaczęła zmierzać w jej kierunku. A co jeśli to Zaranna przyszła upomnieć się o łzy? Nie, ten styl chodzenia... To był ktoś inny. Po chwili stanęła przed nią ona. W długiej szacie, z miną tak smutną, że aż żałosną. Niepodobna do samej siebie.

— Gównianie się porobiło.

Ioonaksa potwierdziła niewyraźnym pomrukiem.

— A to nie wszystko. — Kresowa położyła dłoń na jej policzku. — Neutronowa, ja się boję — przyznała. — Może jestem naiwna, ale cholera, nigdy nie poznałam kogoś tak podobnego do mnie. Wiesz, wnętrzem.

Serce Ioonaksy zaczęło bić szybciej. Momentalnie zapomniała gdzie jest i w jakich okolicznościach. Liczyła się tylko Kresowa, blizny skryte pod szatą i ten zamglony wzrok.

— Dlatego, zanim cokolwiek ci powiem, musisz mi coś obiecać.

Ioonaksa kiwnęła głową.

— Obiecaj, że tu wrócisz. Nie ważne, co się stanie. Obiecaj!

Oczy Kresowej zaszkliły się. A może to tylko deszcz? Ioonaksa sama już nie wiedziała, ale to nie był moment na myślenie.

— Obiecuję — szepnęła Ioonaksa. 

Wtedy Kresowa pociągnęła ją za drzewo i pocałowała. Jej usta były ciepłe i smakowały czymś słonym, chyba łzami. Po chwili już obie płakały. Kresowa, bo coś wiedziała — Ioonaksa, bo najgorsze wciąż było przed nią. Ten słony pocałunek roztopił serce Ioonaksy i uświadomił, że w człowieku kryją się nieskończone pokłady smutku. Złoża, które można eksplorować latami, tylko wtedy, gdy posiada się odpowiednie pozwolenie od świata. Jakieś niedogaszone zgliszcza. Nigdy niestygnący grób.

— Obsługuje teraz głównego morpha, wiesz, czasem Magnus coś napisze... No i wyskoczyła mi dzisiaj wiadomość. Chyba bałam się tego najbardziej. — Kresowa przełknęła głośno ślinę. — Musisz wrócić. Jutro. Musisz...

Ioonaksa od początku wiedziała, że jest tutaj tylko na chwilę, ale to uderzyło ją niezwykle mocno. Znów kogoś pokochała i znów kogoś traciła. Zapuszczała korzenie, tylko po to, by ktoś je podciął, jakaś macka — niewyobrażalna siła. Ale w tym wszystkim było coś jeszcze. Siła obietnicy. Nadzieja. Przekonanie, że cokolwiek się stanie, Ioonaksa wróci tutaj, usiądzie na klifie i będzie obserwować każdy wschód i zachód, każdy sztorm i cyklon z Kresową u boku. Będzie też kiedyś świadkiem końca tego świata, gdy ocean zbuntuje się i zaleje ludzki świat. 

Kresowa złapała Ioonaksę za rękę. Poprowadziła ją do sióstr. Ta, mimo początkowej niechęci, zaśpiewała kilka razy mantryczną pieśń, ale nie dla Zarannej. Nie dla Kresowej i nie dla Amnestii. Dla samej siebie, swojej przyszłości i tego, co czekać mogło na za czernią. Po kilku minutach Mglista stanęła przed posągiem Zarannej. Nawet Ioonaksa wiedziała już, jaki koniec czeka skamieniałą siostrę — oddanie ciała stałego w objęcia ciemnej toni, rozkruszenie go, by jego mądrość mogła posłużyć całemu światu. W końcu ta woda, kiedyś wyparuje i osiądzie gdzieś na ulicach Rewy. Może przypadkowo jakiś pies spije ją z kałuży, może jakieś nieuważne dziecko połknie spadającą kroplę, która niegdyś była Zaranną. To jest dobry pogrzeb, pomyślała Ioonaksa, znacznie lepszy od tego, jaki mogła mieć Amnestia. Pogrzeb warty śmierci.

— Zaranno, twe dni dobiegły końca. Osiągnęłaś ostateczny cel. Teraz możesz iść dalej, zgłębiać świat poza znaną nam gęstością. Ruszyć w górę wód do źródła poznania. Tam czeka na ciebie prawda. Gdzieś w odmętach oceanu, otulona przez bezkres. — Mglista podeszła tak blisko, że jej nos niemal zahaczał o nos Zarannej. Wtedy zaczęła szeptać coś niezwykle cicho. Ioonaksa usłyszała tylko: — Czekaj tam na mnie…

Po tych słowach popchnęła ją do oceanu. Po chwili rozległo się donośne chlupnięcie. Delikatny deszcz zmienił się w ulewę. Nie było już sensu dalej tam tkwić. Kresowa pociągnęła za sobą Ioonaksę i wspólnie zeszły ze stromego klifu. Puściła ją dopiero, gdy weszły do jednej z ciepłych grot. Wtedy Kresowa przetarła oczy i mruknęła:

— Nigdy nie pozwoliłabym, żeby to ciebie spotkało.


3


Aris szedł portową ulicą, szeroką na tyle, by mogła pomieścić wszystkie słone duchy, które przywiewało tutaj zza morza. Po jednej stronie chlupały fale, a po drugiej ludzie krzątali się od stoiska do stoiska w nieskończonym straganie. Słońce zniknęło za chmurami, jedynie jego miały zarys uświadamiał Arisowi, że wciąż trwał dzień. Ludzi było dużo, ale to nic nowego. Bardziej zastanawiała go ta dziwna, zielona mgiełka. Odbierała realnego wymiaru światu. A właściwie skąd miał mieć pewność, że to, co widzi, jest prawdą? Że to nie kolejny miraż stworzonym przez umysł w trakcie narkotykowego ciągu? Zegarek. Wyciągnął przed siebie nadgarstek. Złote wskazówki stopiły się. To, co z nich zostało, ściekało na skórzany pasek. Jednak sen

Nie lubił świadomych snów. Zawsze bał się, że jest to po prostu kolejna pułapka. W końcu w zwojach Wielkiej Macki jasno było napisane, że każde śnienie to grzech. Świat w stał materią, a każda ucieczka z niej w sposób inny niż przepełniony bólem to świętokradztwo. Wtedy Arisowi przyszło do głowy, że musi wybrać do kościoła przed dniem Zejścia. Wyspowiadać się z tych wszystkich pokręconych wojen prowadzonych w głowie. 

Postanowił podążyć za snem. Szedł dalej wzdłuż wybrzeża. Za dzieciaka często chodził tutaj z ojcem, żeby odprowadzić go na kuter. Później wracał do domu, zahaczając o lokalną ciastkarnię, żeby kupić trochę smakołyków dla siebie i brata. Na koniec dnia z kuchennego okna obserwował, jak ci wszyscy goście z odległych krain krzątają się po okolicy. Jak mrużą oczy, by przeczytać lokalne nazwy knajp, jak nieudolnie próbują zagadać do sprzedawców na straganach. Pięknie zagubieni obcy, czasem Aris miał wrażenie, że jest jednym z nich.

Nagle usłyszał, że ktoś z daleka wykrzykuje antypaństwowe hasła. Niedobrze. W końcu nawet we śnie obywatele Creden nie mogli czuć się w pełni swobodnie. Ci, którzy posiadali konta na Drzewostanie, byli ciągle monitorowani. Ich sny analizowały algorytmy w poszukiwaniu skrajnie niebezpiecznych marzeń. Łapanie przestępców nigdy nie było łatwiejsze, co? Aris musiał uciszyć tę część snu jak najszybciej. Dla zdrajców kraju zarezerwowana była wyjątkowo parszywa śmierć — spalenie żywcem wewnątrz mosiężnych figur Wielkiej Macki. Przejście do ciała stałego w najboleśniejszy sposób.

Więc szedł w stronę źródła. Głos, który rozbrzmiewał z daleka, był osobliwy. Nie kobiecy, nie męski. Aris miał wrażenie, że nawet nie ludzki, ale nie w ten sposób, w jaki nieludzki bywał boży głos. Był znacznie płytszy jakby trochę sztuczny. Kolejna pułapka? Sam już nie miał pewności. Gdyby to jednak hakerzy, to Aris dobrze wiedział, jak sobie z nimi poradzić.

Nagle zapadła cisza. Ludzie dookoła skamieniali, wszyscy poza jedną osobą — wysoką kobietą z fryzurą obciętą w prosty bob. Powoli przechodziła między anonimowymi twarzami. Aris ruszył za nią. Obijał się o barki gentlemanów. Smyrał piersi matek. Szturchał głowy dzieci. Później przyspieszył. Biegł, choć powoli czuł, jak jego ciało również kamienieje. Nie zwolnił tempa. Przez chwilę był łowcą, drapieżnikiem. Marzył o tym, żeby usidlić tę niebieskowłosą kobietę, tak po prostu. Mieć na własność tak osobliwą istotę, jak trofeum. Zatrzymał się, gdy ofiara spojrzała na niego mądrym wzrokiem. To ona tu rządziła. To ona zaprowadziła go w zasadzkę. Łowca staje się zwierzyną.

Wiedział, że jest już zbyt późno na ucieczkę. Z tego miejsca nikt nawet nie usłyszałby krzyku. Ciało Arisa skamieniało do reszty. Nie mógł nawet oddychać. Obserwował tylko, jak ta dziwna kobieta powoli podchodzi do niego, a później rozwiera wargi i szepcze:

— Znajdziesz go tutaj. Znajdziesz i dasz dokończyć dzieła. Później wszystko stanie się samo. Nie zapomnij gniewu, Aris. 

I świat zaczął się rozpadać. Kawałek po kawałku stare kamienice znikały w ciemnej wyrwie w ziemi. Znikali tam też ludzie, kształty, pojęcia. Ktokolwiek czuwał nad tym snem, musiał właśnie dojść do wniosku, że pora go zakończyć, rozdzielić puzzle i schować na strych.


4


— Młodość trwa dokładnie 5488 dni, oczywiście, jeśli przed narodzinami matka nie próbowała wyskrobać cię wieszakiem. — Szczurołap pokręcił głową. — 5488 dni. Wystarczająco długo, żeby nauczyć się żyć. Wystarczająco, żeby ponieść konsekwencje swoich czynów. 

Aris zerkał na całą scenę z niewielkiej odległości. Siedział skulony za śmietnikiem. Szczurołap stał w obdartym płaszczu nad jakimś biednym chłopakiem. Butem przyciskał jego twarz. Ile ten chłopak mógł mieć lat? Szczurołap powiedział, że jakoś ponad pięć tysięcy dni, czyli około piętnaście lat. Mało. Aris w tym wieku jeszcze nie wiedział, jak działa kosiarz.

— Jestem tu, by zapytać, czy wyrzekasz się grzechu ciemności?

Chłopak miał w oczach łzy. Aris odruchowo odbezpieczył broń. To już taki nawyk, by chronić słabszych. Powstrzymał się. Ten dzieciak pewnie był dilerem, więc Szczurołap na dobrą sprawę robił Arisowi przysługę. Oczywiście, jeśli uznać morderstwo za dobry sposób radzenia sobie z przestępczością.

— Co ty pierdolisz? O co ci chodzi? — Chłopak zaczął się dławić śliną. — Chcesz forsę? Mam forsę! W skrytce niedaleko!

Aris nie widział dokładnie twarzy Szczurołapa. Wszystko przez ten kowbojski kapelusz. Kto w ogóle produkuje takie rzeczy

— Czyli ciemność wciąż cię trzyma. Uwolnię cię. Twoja śmierć zbawi świat. Możesz być dumny.

Aris myślał, że Szczurołap po prostu strzeli, jednak on zrobił coś znacznie gorszego. Uniósł ciężkiego buta i z impetem uderzył w głowę. Coś szczęknęło. Twarz chłopaka zapadła w głąb czaszki. Z tego, co kiedyś było gardłem, zaczęła tryskać krew. Detektyw zapanował nad odruchem wymiotnym. Tak Aris, przyszła do ciebie jakaś baba we śnie, a teraz dzięki temu oglądasz egzekucje. Przestawał siebie poznawać. To choróbsko psuło go w zastraszającym tempie.

Szczurołap przeżegnał się, tak jak przykładny obywatel, przykładając rękę do ust i wypuszczając oddech. To była dobra okazja, by Aris mógł coś zdziałać. W zasadzie jedyna.

— Nazywam się Aris — rzucił, nie myśląc nad tym, co robi.

Szczurołap w mgnieniu oka wycelował kosiarza w jego stronę.

— Podaj mi jeden powód, dla którego nie powinienem cię w tej chwili rozwalić.

Aris przełknął ślinę. Rozwalić, jakże ostatecznie to brzmiało. Rozwalić, właśnie to słowo śpiewały chóry w głowie detektywa. Raz za razem, rozwalić ciało — zgnieść robaka.

— Mogę ci pomóc w odnalezieniu zabójcy córki.

Na twarzy szczurołapa zagościł nieodgadniony grymas. Poprawił kapelusz i rzucił:

— Dwa nazwiska, tylu mi brakuje. Cokolwiek chcesz w zamian, najpierw masz mi je podać.

— Ale... — zaplątał się w myślach. — Potrzebuję dnia.

— Niech będzie. Jutro. Tutaj. Nie próbuj sztuczek, szkoda na to czasu.

I odszedł, zostawiając Arisa samego z ciałem i setką pytań. Jak do cholery miał zdobyć te nazwiska? Dlaczego zawsze musiał wdepnąć w najbardziej śmierdzące gówno? Usiadł na brudnej ziemi, nie przejmując się już tym, że obok leżą zwłoki. Teraz miał ważniejszy problem.

— Co za bagno. Jebane bagno, a ja leżę jeszcze pod trzema metrami mułu, kurwa! — wyrzucił z siebie.

Wtedy zobaczył staruszka, który przechodził obok z pieskiem. Ze spokojem w oczach przyglądał się Arisowi. Chyba przywykł już do takich widoków.

— Jak my wszyscy chłopie, jak my wszyscy... — odpowiedział staruszek.


5


Aura nie ruszyła się z pokoju. Nie przez strach — po prostu lepiej sobie radziła w zamkniętej przestrzeni. W sercach z betonu. Te otwarte uliczki, ten wiatr hulający pomiędzy nimi ją przerażał. I to był wewnętrzny paradoks. Bo choć kochała naturę, choć walczyła, by oddać jej to, co należne, to nie umiała żyć w jej pełni otwartości. Tak działa trauma. Wolałaby zamieszkać w jakiejś jaskini ze świadomością, że zrobiła wszystko, by naprawić ten świat. Jednak ta jaskinia nie byłaby pustelnią. Porastałyby ją mchy i paprocie, grzyby i porosty, a słony wiatr znad morza przynosiłby piękne pieśni. Ludzie już tak chyba mają, że walczą o coś, w czym żyć nie mogą.

Morph zapikał trzy razy. To Rezydencja. Aura niechętnie odebrała, choć wiedziała, że jest na podsłuchu. 

— I jak tam? — rozbrzmiał głos z urządzenia.

To był Smok, jeden z zastępców Aury, a przede wszystkim przyjaciel. Wielki, choć łagodny mężczyzna. Z manią na punkcie łusek, które wszczepił sobie jeszcze za starego życia na powierzchni.

— Trudno powiedzieć. Dużo gadania, mało ustaleń.

— Czyli wracasz?

— Nie, jutro mają ją przywieźć, więc jeśli będą jakieś konkrety, to dopiero wtedy. Poza tym wątpię, żeby Altar pozwolił sobie, żebym szybko wróciła. Chce mieć nas wszystkich tutaj. Wszystkich na własność — dopowiedziała, choć nie wiedziała dlaczego.

— To może kogoś przyślę do pomocy?

— Altar chciał rodzeństwo. Myśli, że może ten chłopak coś jeszcze wie. I Wyrocznię. Wyślij ich tutaj za dwa, trzy dni. A z Sześć trochę lepiej?

— Tak, ma się całkiem nieźle. Wyrocznia nie odstępuje go na krok.

Aura nic nie odpowiedziała. Dziwnie było słuchać, że Asfena opiekuje się kimś za wyjątkiem samej siebie. 

— Mam też przyjechać? — zapytał Smok.

— Nie, jesteś potrzebny na miejscu. Niedługo na powierzchni zrobi się gorąco, więc bądź gotowy na odpowiednie działanie. Potrzebujemy więcej zielonych bomb i holobanerów. — Aura przegryzła wargę. — Nie wiem, na ile mogę ufać Altarowi. Jeśli będzie trzeba, zorganizuj szeroką na akcję uświadamiającą w centrach gajów. Nie możemy za żadne skarby przepuścić takiej okazji. Stwórzcie banery obrazujące, jak wygląda świat poza współmiastami, jak żyją dalekie społeczeństwa. I że sami zaciskamy sobie na szyi plastikową pętlę.

— Jasna sprawa.

— Wierzę w was. Wierzę w ciebie Smoku. 

Musiał się uśmiechnąć, zawsze to robił, gdy Aura mu schlebiała. Ludzie nie potrafią przyjmować komplementów.

— A my w ciebie. Do zobaczenia siostro.

Ta krótka rozmowa poprawiła Aurze humor. Miło było usłyszeć przyjazny głos po tak długim słuchaniu obcych. Podniosła się z podłogi. Usiadła na łóżku. Było nieprzyjemnie twarde i jakieś nierówne. Aura nie spała na takim od czasu, gdy opuściła Asfenę. I nie żałowała. Takie łóżka to utrapienie. Budowane dla ludzi śpiących szybko i bez snów, dla tych, którzy prostu ładują baterie i wracają każdego ranka do tych samych korporacji. To było dla Aury niezwykle smutne. Łóżko, port ładowania — przypieczętowanie dehumanizmu.

Z czystej ciekawości włączyła holowizję. Trafiła na reality show. Prezenter szczerzył rubinowe zęby. Opowiadał historię uczestników. Była wśród nich Lue, która podobno od małego bała się ognia. Aura zapałała do niej sympatią. Była miła, może zbyt wulgarnie ubrana, ale przy tym autentyczna. Poszła na pierwszy ogień. Aura nie od razu zrozumiała, dlaczego Lue wchodzi do pustego pomieszczenia. Dopiero gdy ściany zaczęły płonąć, wszystkie wątpliwości zostały rozwiane. Tak właśnie testowano granice tego, co ludzie są w stanie zrobić dla sławy. Lue nie wytrzymała długo. Nogi zaczęły płonąć i zemdlała. Prezenter skwitował to niewybrednym żartem i przeszedł do następnego uczestnika. Taśmowa produkcja, nie ma co.

Przeleciała kanał dalej. Tym razem padło na galerię sztuki. Z różnych ujęć pokazywano obraz bladej kobiety. Tło obrazu przypominało rozmazaną trawę, idealnie współgrało z rudymi lokami. Modelka miała ciekawą urodę, jednak to te oczy skupiały całą uwagę. Ogromne, choć niezwykle puste. Można by było śmiało w nich zamieszkać, zostawić wszystkie problemy, wychować dzieci. I umrzeć, lecz nawet to nie wypełniłoby pustki — bezdennej czerni.

Ciało Aury zniknęło pod beżową, bardzo drapiącą pościelą. Nie obchodziło ją, że był środek dnia, w końcu należała do Podziemi. Nie obowiązywały jej tutejsze godziny. Zza ściany dochodziły różne dźwięki. Wyzwiska, śmiechy, uderzanie o jakiś metal. Aury była nawet ponad tym. Myślami wykraczała już w przyszłość do mglistego jutra, gdzie ta cała bogini była tylko wspomnieniem. Myślała też o nowych w szeregach, rodzeństwie, w końcu mogli być bardzo pomocni jako hakerzy. W przemyśleniach znalazła również miejsce dla podwładnych usychających z tęsknoty pod jej nieobecność. I jaskini, która gdzieś tam już na nią czekała, jako zadośćuczynienie wszystkich krzywd i koszmarów.


6


Gdy Aris wrócił do domu, pomyślał tylko jedno — woda. Musiał się wykąpać. Zmyć z siebie te wszystkie brudne myśli i obrazy. Napuścił wodę do wanny. Włączył muzykę. W głowie rozbrzmiały pierwsze dźwięki Only If For A Night od Florence and The Machine. Jednak nie tę studyjną wersję, tylko koncertową, zagraną setki lat temu w nieistniejącym już Londynie. Zazwyczaj Arisa denerwowały wersje na żywo, bo ludzie darli się jak zwierzęta, bo jakoś jak z tostera, ale nie tym razem. Z tej wersji biła potęga. Nawet instrumenty miały w sobie nieokreślony rodzaj magii. 

Zamknął oczy, by lepiej wniknąć w tekst. Gorąca woda zaczęła otulać wątłe ciało. Czy mogło być lepiej? Tak, mógł nie zawiązywać jakiś dziwnych paktów ze Szczurołapem, mógł mieć Kesfena obok siebie. Mógł też nie być ćpunem z paranoją, ale w życiu nie można mieć wszystkiego, więc po prostu zanurkował w chwili. Dobre i to.


Then I heard Your voice as clear as day 

and You told me I should concentrate 

It was all so strange 

and so surreal 

that a ghost should be so practical...?


Aris dobrze wiedział, o czym śpiewała Florence. Dałby wiele, by spotkać w podobny sposób Kesfena. W zasadzie wystarczyłby mu jeden niewyraźny sen, poczucie, albo chociaż wizja w trakcie najgorszego zjazdu. Kesfen jednak nigdy nie przychodził. Nigdy, bo nawet podświadomość Arisa wiedziała, że jest nie do ruszenia. Nie należał do tego świata, ale wciąż można było go uratować. Wyrwać z hadesu. Znaleźć sposób. Ta nadzieja napędzała Arisa każdego dnia. Dawała siłę do tego, żeby ruszyć swój śmierdzący zad z przepoconego łóżka, zjeść jakąś papkę i ruszyć dalej. Bo gdzieś tam już rozbrzmiewał głos Kesfena. Gdzieś tam już się śmiał. Wystarczyło tylko zebrać pieniądze. Dostać awans, nie ważne za jaką cenę.

And the only solution was to stand and fight 

and my body was bruised and I was set alight! 


Przy tym fragmencie zapomniał już, że siedzi w wannie. Był gdzie indziej, poza czasem i przestrzenią — królestwie czystej myśli. Och, czy to możliwe, że Florence tyle lat temu ułożyła dla niego te słowa? Że śniła kiedyś o Arisie, zarzyganym, naćpanym, całkowicie bezbronnym? To był własnie jeden z powodów, dlaczego Aris wolał słuchać muzyki niż dźwięków miasta — głośnych warkotów, klaksonów, ostatnich krzyków ludzi i wszystkiego tego, co wypełzło z metra. W muzyce wszystko miało sens, było uporządkowane i pisane pod natchnieniem czegoś większego, a w każdym razie w muzyce sprzed Wojny Grzybów. Tu wchodziły smyczki, tam bębny, a pomiędzy przelatywał wokal. Świat natomiast próbował wybrzmieć cały na raz, dlatego tak ważne było, aby człowiek mógł nad nim zapanować, nadać mu sens z błogosławieństwem bogini i Wielkiej Macki.


But You came over me like some holy rite 

and although I was burning, You're the only light! 

Only if for a night


Aris dostawał ciarek. Jak to możliwe, że człowiek może w głosie przekazać tyle emocji? Czy dźwięk jest jakąś formą zapisu uczuć? Zdecydowanie tak, pomyślał. I do tego jeszcze ta końcowa fraza — Only if for a night. Jemu też wystarczyłaby jedna noc z Kesfenem. Po tym mógłby w spokoju skończyć z tym całym gównem. Tylko, jeśli miałby pewność, że on pójdzie z nim. Tylko, jeśli usłyszy jego głos.

Ocknął się z letargu. Woda była już zimna. Poczuł wtedy, że to idealny moment na działanie. Był zmotywowany, nawet delikatnie rozmarzony, ale przede wszystkim gotowy. To nic takiego. Pójdę tam i wezmę te dane, jestem w końcu gliną.

— I z gliny — szepnęło coś z umywalki.

Aris nie spojrzał w tym kierunku. Ubrał się pospiesznie w jakieś ciuchy ze stosu. Wziął leki i wyszedł z domu. Miał w końcu świat do zdobycia, nawet jeśli tylko dla tej jednej nocy.


7


Atna chwyciła jedną brudną skarpetę. Oglądnęła ją z każdej strony. Odpuściła sobie pytanie, dlaczego była pokryta żółtymi plamami. Złapała jeszcze pospiesznie dwie pary slipek z szuflady i dopięła torbę. W zasadzie byli już spakowani. Kluczyki do jednego z Vanów tych zielonych szajbusów Atna wykradła już zeszłej nocy. Mogli uciekać.

— Gotowy? — zapytała.

Arth zerknął na nią obco, a Atna od wiedziała, co to oznacza. To spojrzenie było zarezerwowane dla kontrolerów biletów w metrze, tych wszystkich prosiaków w białych kombinezonach, z którymi często się szarpał.

— Nie — rzucił sucho. — Ja tu zostaję, już ci mówiłem. Muszę wiedzieć, kim jest Aleksis. Muszę z nią porozmawiać.

Atna przewróciła oczami. Znów zaczynał swoją gadkę.

— Arth, czy cię do końca pojebało? To nie nasza wojna! — Pociągnęła go za ramię. — Chodź, musimy wrócić na rynek. Zniknęliśmy z rejestru poszukiwanych, a ten cały pościg zrobił nam niezłą reklamę. Już kilka klientów do mnie dzwoniło na zlecenia. To nasza szansa!

— Nie! — krzyknął, wyrywając się Atnie.

To nie był jej brat. Coś go zepsuło. Ktoś. Ta wiedźma, wtedy, u wszechmistrza. Namieszała Arthowi w głowie. Poprzeplatała zwoje w mózgu albo rzuciła jakąś klątwę. To też wina Sześć, w końcu on ich tutaj ściągnął. To on wzbudził zaufanie i wykorzystał, gdy stali and przepaścią. Na liście winnych widniało jeszcze jedno imię, właściwie największego winowajcy — była to sama Atna. Bo to przecież ona nie dopilnowała tego gównianego sprzętu. To przecież ona nie zdzieliła brata w pysk w odpowiednim momencie.

— Arth, kurwa, nie możemy tutaj zostać. Nie wiem, co sobie ubzdurałeś, ale to nie jest miejsce dla takich jak my. Nie chcę sadzić kwiatów do usranej śmierci! 

— Nie rozumiesz. Muszę. Muszę ją zobaczyć...

— Arth, ogarnij się! Nie widzisz, co to gówno z tobą zrobiło? Widziałam kiedyś klinikę pełną takich jak ty, zapatrzonych w drzewostan w poszukiwaniu czegoś, co nawet nie istnieje! Ja nie zamierzam tutaj zostać! Wybieraj, albo to twoje urojenie, albo ja!

Arth nawet na nią nie spojrzał, tylko dalej spokojnym wzrokiem wertował internet w poszukiwaniu informacji. Oh tak, był jeszcze jeden winowajca tego koszmaru, ta cała Aleksis. Atna zawsze bała się dnia, gdy inna kobieta zabierze brata, ale nie sądziła, że to tak będzie wyglądać. Oczami wyobraźni widziała raczej jakąś młodą striptizerkę, całkiem ładną, może trochę zbyt zdzirowatą. A później ich dzieci rozpieszczane przez ojca. I ta wizja była o wiele lepsza od tego, co zaserwowało życie. Kimkolwiek była Aleksis, Atna oddałaby wiele by zgnieść jej serce, nawet jeśli było tylko z pikseli. 

Trzasnęła drzwiami. Nie było sensu już dłużej gadać z Arthem. Na korytarzu spotkała Wyrocznię, ale zignorowała ją. To jej wina. Wszystkich wina. Rodziców, którzy sprowadzili ich tutaj bez pytania o zgodę. Całego pieprzonego świata!

Błąkała się po pustych ulicach Podziemi. Wpadła w ten wielki miastowy trans — rozchodzenie problemów. Nogi działały wtedy automatycznie, próbując zostawić wszystkie problemy w tyle. Atnie zazwyczaj to pomagało, zazwyczaj, ale nie teraz. Zostawiając za sobą problemy, zostawiała z nimi brata. Jedyną bliską osobę. Mężczyznę, który obiecał ją bronić za wszelką cenę. A mimo to teraz wybrał to pokręcone coś z głębin cyber strefy. Pieprzyć go, pomyślała. Nie zauważyła nawet, kiedy trafiła do Labiryntu. Zadzwoniła do jednego ze znajomych dilerów i załatwiła sobie dwa kryształki heroxy. Nogi same wiedziały dokąd zmierzać. Poprowadziły Atnę pod most, do zabetonowanego koryta rzeki. Do domu.

Usiadła na małym murku. Obserwowała otoczenie. Słońce było ostre, choć co jakiś czas znikało za pojedynczą chmurą. Koniec ciepłych dni nadchodził wielkimi krokami. Słońce zawsze wtedy wydawało się jakieś bardziej agresywne. Zupełnie, jakby broniło się przed nadchodzącym ochłodzeniem. Krzyczało — wciąż tu jestem i mogę was spalić!. 

Atna przeszła wzrokiem niżej na półotwarty kanał burzowy. Gdzieniegdzie dziko rosły kępki wetiwera. Na popękanym betonie wyrastało coś jeszcze. To namioty, kilkanaście namiotów ludzi, którzy zostali zmyci ze swoich historii. Spłynęli tutaj wąskimi rurkami, po drodze porzucając obciążającą przeszłość. Tutaj, do kanału zapomnienia. Atna była jedną z nich. Człowiekiem betonowej rzeki, palącym wetiwer jako najświętszą roślinę, modlącym się każdej nocy, by suche koryto nie zalała fala. By ich papierowe istnienie nie rozmokło od słonych łez miasta.

— Kurwa, nie chce tego brać — rzuciła do siebie. 

Nie chciała, ale czuła, że to jedyne wyjście. Może tym razem kopnie? Nie była świeżynką, brała kilka razy ten ściek, ale nigdy jeszcze nie odjechała. Nie doświadczyła jakiejś boskiej obecności. Nikt nic nie szeptał. Przybywała tylko senność. Kurtyna powoli zasłaniająca cały świat. I zawsze przychodził Arth, na sekundę przed zsunięciem się z realnego świata do krainy snu.

Atna włożyła kryształki do uszu i czekała. Na czerń. Na brata. Minuta do minuty, czas przestał mieć znaczenie. Niebo zlało się w jeden wielki błękit. Kanał burzowy stracił wszystkie detale, był niezwykle jednolity. Wszystko takie było. Istniały tylko dwie barwy — błękit oraz ciemna żółć. Świat przekrojony prawie na pół. Hemisfery. Kurwa, a co jeśli kupiłam jeszcze gorszy syf? W odpowiedzi przyszedł mrok.

Atna obserwowała jak sunie w jej kierunku czarna chmura. I pomruk, och, jedyna rzecz, która zgadzała się z opisami narkomanów. Ten dźwięk pozbawiał Antę tchu. Przenikał ją i zamrażał. Chwytał za kręgosłup. Wtedy poczuła zimny dreszcz. Dla niej ruch było przecież życiem. Ciągłe jeżdżenie metrem, zmienianie miejscówek na ataki, nocne meldowanie się w obskurnych hotelach. Ruszać się znaczy żyć. Wszystko więc, co zastygłe, nie należy do tego świata. Jest martwe. Atna wiedziała, że to trochę naiwna prawda, ale wierzyła w nią — bo przecież wierzyć w coś trzeba. I trzeba być w ruchu. A może raczej uciekać przed Wielką Macką? Może to o to w tym chodziło? Sama już nie wiedziała. Pełna niepokoju obserwowała tę czerń, wielką plamę pożerającą błękit i żółć. Sunęła ku niej niezwykle wdzięcznie, najpierw wyciągając ciemne macki, a później pochłaniając wszystko, co za nimi zostało. Gdy doszła do Atny, nie było już strachu. Możliwe nawet, że nie było samej Atny. Istniało tylko poczucie maleńkości. I nadzieja, że świat, który zostawiła za sobą, jakoś sam się naprawi.

8


W pokoju dało się usłyszeć szelest chłodnego powietrza wylatującego z klimatyzatora. I kliknięcia, całą symfonię kliknięć. Aris pisał jak oszalały, terminy w końcu goniły. Nigdzie nie nadmienił, że współpracuje ze Szczurołapem. Za to szczegółowo opisał trop prowadzący do Widma. To powinno wystarczyć przynajmniej na chwilę, pomyślał. Bardziej martwiło go to, jak wyjaśnić, że złapał Widmo? Kto był kontaktem? Niby zawsze mógł powiedzieć, że świadkiem koronnym został mieszkaniec-duch, anonimowa osoba bez drzewostanu, bez historii, ale czy kłamstwo nie wyszłoby kiedyś na jaw? W końcu sztuczna inteligencja non stop analizowała stare sprawy. Sprawdzała bez wytchnienia każdy uśmiech na nagraniach. Każde nieopatrzne spojrzenie.

Skończył pisać. Wiedział, że nie może dłużej odkładać na później sprawy ze Szczurołapem. Wziął głęboki wdech. Przecież to nic takiego. Więc dlaczego sprawiało mu to takie trudności? Sam oddałby wiele, żeby się wiedzieć. Spojrzał na holograficzne zdjęcie leżące tuż przy monitorze. Zrobił je w trakcie wycieczki do Suskersis, dalekiego, północnego współmiasta, gdzie po raz pierwszy zobaczył śnieg. I to właśnie ten moment został uwieczniony na zdjęciu. Aris oglądał uważnie bałwana, podczas gdy Kesfen słał już w jego kierunku śnieżkę. Detektyw dotknął policzka i znów poczuł ten chłód.

Wszedł w bazę zarchiwizowanych spraw. W wyszukiwarce wpisał Szczurołap. Przed oczami przeleciały setki nazwisk, zdjęcia zmasakrowanych dzieciaków i kilka pojazdów, które bardziej przypominały artystyczne instalacje. Wychodziło na to, że Szczurołap nie zajmował się tylko samymi dilerami i labkami, ale również tymi, co kupowali. Minuta za minutą w Arisie rosła frustracja. Gdzie konkrety? Gdzie biografia? Wtedy w głowie zapłonęła żarówka — przecież Szczurołap to tylko pseudonim! Wpisał prawdziwe dane. Apoloncjusz Artemi, milutko. Normalnie wziąłby to za przejaw przerostu ego, bo kto normalny nosił imię, jak jakiś mityczny władca? Ale nie tym razem. Szczurołap musiał zdawać sobie sprawę, jak bardzo został skrzywdzony. Aris oczami wyobraźni widział te wszystkie dzieciaki, które musiały szydzić z niego w szkole, tych wszystkich urzędników, którzy patrzyli na Szczurołapa z politowaniem. Gdybym tak się nazywał, też by mi odbiło… A nie, chwila.

Znalazł sprawę bez problemu. Numer 23335623, rok 88, przynależna do komisariatu 44 w Bananowym Gaju. Aris rozsiadł się na krześle i zaczął czytać notkę ogólną na głos:

— Sprawa numer 23335623, zanotowana w okręgu Bananowego Gaju. Funkcjonariusz prowadzący: Almen Kresei. Typ sprawy: samobójstwo. — Samobójstwo? Przecież Niedźwiedź mówił coś o zabójstwie… — Ogólny opis sprawy: Funkcjonariusze zostali wezwani do mieszkania rodziny Artemi, po tym, jak ojciec znalazł martwe ciało córki. Na ciele dziewczynki naliczono piętnaście głębokich cięć, które doprowadziły do wykrwawienia. W trakcie sekcji zwłok w organizmie wykryto obecność heroxy. Po lokalnym przesłuchaniach wyszło na jaw, że dziewczynka była zamieszana w handel heroxą i wykorzystywana seksualnie. Rodzice nie wiedzieli o całym procederze. 

Aris przełączył opis i przeleciał do listy podejrzanych. Zdziwił się, gdy zobaczył, ilu z nich już nie żyło. Na zielono świeciły się tylko dwie osoby.

— Kermit Erans i Kreos II…

Tego pierwszego nie kojarzył, ale ten drugi. Czy to naprawdę chodziło o tego Kreosa z Metropolu? Kliknął jego profil i wystraszył się. Co do cholery Kreos miał wspólnego z samobójstwem jakiejś dziewczynki z Labiryntu? Aris wrócił do głównej strony sprawy. Jednym przyciskiem zgrał cały dokument na swój Drzewostan i zamknął oczy. To nie było dobre miejsce na czytanie tego wszystkiego. Wziął głęboki wdech i zadał sobie fundamentalne pytanie, które musi sobie zadać istota ludzka, żeby móc nazywać się człowiekiem.

— Co ja do kurwy robię?

Wtedy usłyszał pukanie. Pe2, to musi być on. Pewnie przyszedł po papiery...

— Wejść — rzucił od niechcenia.

Przez próg przeszedł karłowaty facet, na oko po pięćdziesiątce, bez widocznych wszczepów. Czyścioch, tak by go nazwały cyborgi. Aris znał te szpacze włosy, te daleko rozstawione oczy. To był komisarz.

— Witaj Aris. — Komisarz zmrużył oczy i podszedł do biurka. 

— D-Dzień dobry.

Aris najszybciej i najdyskretniej jak tylko potrafił, zamknął bazę danych. Miał wrażenie, że znowu jest nastolatkiem, który w ostatniej sekundzie włączył pulpit, gdy rodzice weszli do pokoju. 

— Wiesz, po co tu przyszedłem?

Aris pokręcił głową.

— Bo martwię się o ciebie. Wszyscy się martwimy. W zeszłym miesiącu zamknąłeś dwanaście spraw, to zabójczy wynik.

— Wykonuję pracę najlepiej, jak tylko umiem.

— Wiem i doceniam to, ale powinieneś trochę przystopować. Na innych posterunkach pewnie nie mieliby nic przeciwko, ale ja nie traktuję was jak trybiki. Musisz zwolnić, bo się zajedziesz. Dlatego przy aktualnej sprawie dostaniesz żółtodzioba.

Źle. Niedobrze. Piekło. Aris sam ledwo sobie dawał radę, a co dopiero teraz, gdy miał być za kogoś odpowiedzialny? Momentalnie pobladł, ale komisarz poklepał go przyjaźnie po plecach.

— Dasz radę, stary. Pokażesz mu, jak wygląda rozjebane ciało, a on będzie ci latał po kawę. Polubicie się.

— Jasne — rzucił przez zęby.

— Pe2 przyprowadzi go do ciebie jutro z całą historią. — Komisarz zerknął na zdjęcia na biurku. — A jak tam twój brat? Lepiej z nim?

Aris poczuł, jak robi się czerwony.

— Bez poprawy, ale lekarze są dobrej myśli. Dziękuję za troskę — nie wiedział nawet, że słowa mogą być tak jadowite.

Komisarz wyczuł, że Aris nie jest w najlepszym nastroju na rozmowy. Powiedział więc kilka miłych słów na odchodne i zostawił go. Samego. W jeszcze większym mule. Z pustym wzrokiem wbitym w uśmiechniętą twarz Kesfena.


9


Ioonaksa cały dzień spędziła w latarni. Może myślała, że stare ruiny wskażą jej jakąś drogę? Że latarnia znów rozbłyśnie światłem, które przetnie gęste mgły przyszłości i doprowadzi ją do bezpiecznego portu. Jednak nic się nie zmieniło. Żadne rozwiązanie nie było dość dobre. Nie mogła przecież po prostu uciec, nie mogła też zostać, musiała więc płynąć z prądem. Właśnie po tej myśli wbiła wzrok w morską toń. Obserwowała podróż wody od narodzin w dalekim horyzoncie po śmierć na brzegu. Piękne, ciemno-błękitne fale obmywały plażę. To samo miało miejsce w życiu Ioonaksy. Kiedy tylko myślała, że oto wreszcie wypływała na głębokie wody, życie tak naprawdę wyrzucało ją na ląd.

Słońce nie wyszło już zza chmur, więc Ioonaksa nie zauważyła, kiedy nadeszła noc. Zatraciła się w obserwowaniu wodnej bitwy. Walki fal, z której nikt nie mógł wyjść zwycięsko. Prędzej czy później z każdej został tylko pasek morskiej piany. Wtedy Ioonaksie przyszło do głowy, że przecież woda nigdy nie ginie, że ona tylko się zmienia. Więc czy to wciąż te same fale walczyły ze sobą? Przez tysiące lat, raz za razem rozbijając się i powracając… Ale to przeczyło zasadzie od gazu po ciało stałe. Przeczyło naturze linearności. Po chwili nawet ta myśl odpłynęła. 

Ciało Ioonaksy chyba pomyślało, że lokator zasnął, bo przestało reagować na cokolwiek. To było nawet miłe. Zupełnie, jakby Ioonaksa była poza nim, znów niezwykle lekka. Po kilku minutach spróbowała wstać, ale ciało odmówiło posłuszeństwa. Chyba przymarzła, a może gorzej? Co, jeśli stała się kolejnym kamiennym słupem przesiąkniętym morską solą i strachem przed erozją?

W pewnym momencie poczuła czyjeś palce na ramieniu. Ciepłe i śliskie. Magiczny dotyk momentalnie rozluźnił skamieniałe ciało. Fala ciepła przeszła aż po koniuszki palców. W sercu znów zagościł znajomy żar.

— Nic się nie zmienia — rzuciła przyjaźnie Kresowa.

Ioonaksę uderzyły te słowa, bo coś w nich faktycznie było. Szczerość. Kolejny możliwy rodzaj prawdy ubrany w najwłaściwsze słowa, wypowiedziany w najwłaściwszym momencie.

— Jak to? — zapytała, nie rozumiejąc do końca, o co chodzi siostrze.

— Nic się tak naprawdę nie zmienia...

— Nic się nie zmienia — powtórzyła Ioonaksa.

I wtedy zrozumiała. To, co w człowieku nieśmiertelne, jest tym, co pozostaje. Tym, co nie przechodzi przez stany skupienia. Tym, co najczystsze i czego morze nie mogło wyrzucić na brzeg. Ale co to takiego? Dusza? Świadomość? Uczucia? I skoro coś wyłamuje się z tej podróży przez stany skupienia, to czy cała Ioonaksa też była w stanie to powtórzyć? Czy może wyskoczyć przez lukę w rzeczywistości do świata niezmienności, do miejsca, w którym szczęście jest jedynym, nieskończonym porządkiem?

Kresowa uśmiechnęła się szeroko.

— Mądra dziewczynka — dodała. — Więc nie płacz po mnie, bo łzy wrócą. Wszystko wraca. Życie to błędne koło. Samoczynnie nakręcająca się karuzela spierdolenia.

— W takim razie cieszę się, że zapętliło mnie razem z tobą — szepnęła Ioonaksa, przytulając się do Kresowej.

Noc była długa i parna. Pełna nieopisanej mocy płynącej z rozgwieżdżonego nieba i z ust dwóch tak bliskich sobie osób. To była też noc, gdy Ioonaksa pojęła, że jednak ma cel. Piękny, choć egoistyczny. Chodziło w końcu o spełnienie emocjonalne, zanurkowanie w miłości w taki sposób, jak każdego zachodu robiło to słońce w wielkim błękicie. 

Obudziła się jeszcze przed świtem w ramionach Kresowej. Coś skręcało ją we wnętrznościach — niepewność. Bo nawet jeśli życie miało z góry nakreślony plan, nawet jeśli miała gdzieś tam rozpisany każdy oddech i każdą myśl, to zawsze mógł się wkraść błąd. Na usta cisnęły się jej wtedy słowa Amnestii o tym, że wszędzie są dziury. Nawet w sercu.

Nie pożegnała się z resztą sióstr. Poszła z Kresowową w stronę kamiennego mostu. Nawet słońce nie chciało wstawać wcześniej by oglądnąć tę scenę. Ioonaksa czuła, że z każdym kolejnym krokiem z Kresową jest coraz gorzej. Jej ręce drżały, a białko oczu przecinały czerwone pioruny, choć nie pojawiły się żadne łzy. Może wypłakała wszystkie, gdy Ioonaksa spała? To i tak już nie miało znaczenia. Na tamtą chwilę nic nie miało znaczenia. To był pierwszy raz, gdy zwątpiła w sens linearnej drogi od gazu po ciało stałe. Oczami wyobraźni widziała, jak świat się cofa. Wszystkie fale wyplute przez ocean na brzeg wracały do głębin. Malowidła z Anor znikały. Pustynie zmieniały się w lasy, a później w bezkształtną zupę. Życie powracało do pierwotnej formy. A Kresowa znów czekała nad nią pod menhirem, z tym złośliwym uśmieszkiem i zamglonym wzrokiem. Czas się zapętlił. 


10


Ioonaksa myślała, że powroty są znacznie łatwiejsze niż pożegnania, ale kiedy zobaczyła Amestusa, od razu zmieniła zdanie. Jak bumerang powróciły wszystkie pytania o to, czy życie nie jest jakimś dziwnym filmem, który powtarza się w nieskończoność? Czy w napisach końcowych wymieniony będzie reżyser? Pytania rzucała oczywiście w głąb umysłu, tak, by mogły w spokoju fermentować i nie zatruwać innych. Ten dół w głowie był bardzo przydatny. Oddzielał pytania od uczuć i dzięki temu Ioonaksa mogła sobie pozwolić na mały płomyk nadziei. Przekonanie, że cała magia jeszcze nie zniknęła, że wciąż spoczywała gdzieś na Anor. Gdy pojazd ruszył, Ioonaksa jeszcze bardzo długo patrzała za siebie. Wiedziała, że gdzieś tam jest Kresowa, która z utęsknieniem spogląda w stronę wschodzącego słońca. Stoi pośród morza falującej pszenicy. Wraca myślami do pięknych nocy. I do sekretów. Tych, których nikt inny nigdy miał nie poznać.

Długo jechali w ciszy. Ioonaksa obserowała, jak pustynia powoli budzi się do życia lub może raczej do nie-życia. Do wiecznego trwania w blasku. Do czekania na chwalny dzień, gdy w końcu stanie się dnem oceanu. Ioonaksa polubiła ten spokój, powolne oczekiwanie na właściwą kolej rzeczy. Była jednak jedna rzecz, która jej przeszkadzała. Prosta, choć irytująca czynność. Zerkanie. Uciekanie wzrokiem. I tym razem to nie ona ją wykonywała, tylko Amestus. Zamieniliśmy się rolami.

 — Ym, jak tam? — zaczął niezgrabnie Amestus.

Czyli jednak chciał gadać. Ioonaksię było ze wszystkim tak dziwnie, że w zasadzie nie miała nic przeciwko rozmowie. A może to i nawet lepiej, że mogła z kimś pogadać? W końcu Amestusowi mogła chyba zaufać. Na zleceniu dla podejrzanych ludzi, czy też nie, nie miała wiele do stracenia, więc na jednym wdechu wyrzuciła:

— Zyskałam nowe imię, nauczyłam się pływać, widziałam śmierć i chyba poznałam jakąś prawdę.

Amestus spojrzał na nią zmieszany.

— U mnie też po staremu.

Uśmiechnęła się niemrawo.

— To może od początku. Jak tam jest w środku? Wiesz, Anor to najświętsze miejsce i nikt ze współmiast tam nie jeździ… 

— Nic dziwnego. Pełno jest tam magii. Tunele, malowidła i... Sekrety — dodała kąśliwie, Kresowa byłaby dumna.

Amestus zaczął grzebać w kieszeni. Po chwili wyciągnął z niej rozmiętolonego papierosa. W Ioonaksie odżyła pamięć dnia, gdy sama paliła coś podobnego. I gdyby tylko Amestus pozwolił, powtórzyłaby to. 

— Rozumiem. To może zdradzisz nowe imię, co?

— Neutronowa, ale nie pasuje do mnie, jest zbyt sztywne.

— Zachowaj je — rzucił, odpalając papierosa. — Przyda ci się. Mniej ludzi cię zrani, jeśli nie będą znali twojego prawdziwego imienia.

— Czyli powinnam pozostać Neutronową?

— Przynajmniej dla świata.

— A ty naprawdę nazywasz się Amestus?

Nie odpowiedział, zamiast tego wypuścił w jej stronę chmurę różowego dymu. Dla Ioonaksy było jasne, że Amestus jest jej sojusznikiem. Mógł przecież skłamać, że to jego imię, że jest zwykłym szoferem i wozi tylko z miejsca na miejsce największe wybryki natury. Ale tego nie zrobił. I dobrze, warto mieć takiego kogoś po swojej stronie.

Później słowa Amestusa stały się jakoś dziwnie rozciągnięte. Do Ioonaksy dolatywały tylko końcówki wypowiedzi. Chyba mówił coś o tym, że ktoś ją nagrał w trakcie incydentu na drodze w Labiryncie. I że jakiś dzieciak zrobił z jej twarzy mema, za co poszedł siedzieć. Później nawet jemu odechciało się mówić. Po prostu obserwowali horyzont. Gonili noc, a w każdym razie tak się zdawało Ioonaksię. Uciekali od światła dnia, by choć jeszcze przez chwilę chłonąć tę intymność nocy.

Czas mijał, a słońce wciąż deptało im po piętach. Ioonaksa straciła zainteresowanie tym, co na zewnątrz. Skupiła uwagę na aucie. Błądziła wzrokiem pomiędzy czarną tapicerką a napchaną elektroniką kierownicą. Po chwili coś przykuło jej uwagę. Nowe. Ciało obce. To chyba była kartka, ale nie z papieru, raczej z jakiegoś taniego zamiennika. Leżała pognieciona na ziemi, tuż przy nogach Amestusa. Ioonaksa chwyciła ją i rozwinęła. Słowa. Widniały tam słowa. Stały prosto w równym rządku. Przeczytała na głos tytuł.

— Nieprostoty?

  Amestus ostro przyhamował. Ciało Ioonaksy wystrzeliło do przodu. Poczuła szarpnięcie — pasy. W duchu przeklęła tę tajemniczą siłę, która ściąga ludzi w różne kierunku. Amestus wyrwał Ioonaksię kartkę. W mgnieniu oka porwał ją w nierówne konfetti. Po chwili wyrzucił wszystko przez okno i jak gdyby nigdy nic, ruszył. Cokolwiek tam było, umarło.

— Co to miało być? — zapytała oschle.

Amestus na moment nie mógł nic z siebie wykrztusić. Chyba zdziwiła go stanowcza postawa Ioonaksy. Pewnie nie tak to sobie wyobrażał, przecież to on miał być wściekły, przecież to ona robiła coś nie tak. Przez chwilę błądził wzrokiem w poszukiwaniu odpowiedzi, jak dobrze wybrnąć z tej sytuacji. Chyba nic nie wykombinował, bo rzucił zrezygnowany:

— Wiersz.

To słowo odbiło się echem w głowie Ioonaksy. Już słyszała to słowo. Wiersz był chyba jakimś rodzajem pieśni, a może raczej gatunkiem?

— Więc czemu tak zareagowałeś? — dopytała.

— Bo to nie twój interes. Nie rozumiesz, jak działa ten świat. Facet z Czerwonego Młota nie może pisać wierszy. Po prostu nie może.

  — Ale i tak to robisz.

Amestus nacisnął jakiś guzik i puścił kierownicę. Pojazd przyśpieszył.

— To wstydliwa sprawa — dodał.

Ioonaksa poczuła, że chyba nie powinna brnąć w to dalej. Chyba, bo jednak żyła w niej ciekawość. Żarzyła się gdzieś wewnątrz. Ale prowadziła tylko do jednego — do pożaru. Ogień pytań strawił już niejedną rozmowę. Musiała do tego podejść sprytnie, ale z wyczuciem. Jak Kresowa. Jak Amnestia.

— Nie musisz mi nic czytać, ale jeśli chcesz, chętnie posłucham o tych nieprostotach.

Na twarzy Amestusa zagościł rumieniec i kilka kropel potu. Starł je wszystkie jednym, mocnym ruchem. Może ten zarośnięty facet nie był tak groźny, jak Ioonaksa wcześniej myślała?

— Eee… W zasadzie to akurat żadna tajemnica. Nieprostoty to takie nasze słowo. Dzielnica, z której pochodzę, jest dosyć… Ciężka. Nie zrozum mnie źle, Czerwony Młot nadal jest lepszy od Labiryntu, ale ludzie tam żyją zgodnie z przykazaniami Wielkiej Macki, czyli w skromności uczuć. Nieprostoty to jedno z nielicznych, na jakie możemy sobie pozwolić. To coś co przychodzi, gdy człowiek jest już tak zagubiony, że nie wie, co właściwie czuje. Gdy świat jest aż tak niewiarygodny, że przygniata.

Ioonaksa otworzyła w głowie księgę. Jeszcze białe strony powoli zapełniały pojęcia. Przeleciała wzrokiem przez akapit zawierający definicję dobrze znanych uczuć i dodała nowe — Nieprostoty.

To słowo idealnie odwzorowywało jej stan. Tyle dookoła się działo, tyle uczuć jeszcze nie zdążyło wybrzmieć, a z każdą sekundą przybywały nowe. Nieprostoty wszystko porządkowały. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wszystkie wątpliwości zostały rozwiane. Jestem zgubiona, nie w drodze, ale w uczuciach. W całym oceanie uczuć. Przez głowę przebiegła jeszcze myśl, że miło by było mieć jakiś głos, który mówiłby, co i kiedy powinna czuć. Jeśli człowiek mógłby być jego uosobieniem, Ioonaksa wiedziała, że w tym przypadku padłoby na Amnestię. 

Do rzeczywistości przywołał ją chrząknięcie. Rozmowa nadal trwała.

— Skąd bierzesz te słowa?

— Och. Jakby ci to… — Rozchmurzył się. — One same przychodzą.

— Kiedy chcą? Jak chmury?

— Tak, ale tylko wtedy gdy jestem sam. Gdy jest czyste niebo, a wiatr delikatnie wieje — dodał.

— Czyli teraz mógłbyś coś wymyślić?

— Wątpię. Jesteśmy w środku pieprzonego cyklonu.

Ioonaksa momentalnie posmutniała. Niby rozumiała, że jest to żart, ale zawierał w sobie spory ładunek smutnej prawdy. To była jej wina. To ona ściągnęła na tego biednego człowieka kłopoty. I nawet jeśli był tylko najemnikiem, nie mógł wiedzieć, w co dokładnie wchodzi. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zgodziłby się na chronienie kogoś takiego jak ona.

— Przepraszam, jeśli masz przeze mnie kłopoty…

Amestus wyszczerzył srebrne zęby.

— To nie twoja wina, ale mogłaś nie pakować się w sam środek wojny gangów. 

Faktycznie mogła, ale czy wtedy poznałaby Amnestię? I ci ludzie, co napadli na nią w domu dziewczynki, kogo właściwie oni chcieli? Ale najważniejsze w tym wszystkim było jednak to, czyja to właściwie wina? Kto pociągał za sznurki, kto wcisnął czerwony guzik? 

— Więc czyja to wina?

— Twojego twórcy.

— Boga?

Zaśmiał się.

— Wiele można o Magnusie powiedzieć, ale na pewno nie to, że jest bogiem.


11


Aura zbudziła się nad ranem. Za oknem zaczynało już świtać, ale w pokoju wciąż panował półmrok. To był dobry czas, żeby pomedytować, może nawet pozwiedzać bebechy tego betonowego golluma. Spróbowała się podnieść i nic. Zero reakcji. Ciało leżało, jak sflaczała opona. Aura niemal od razu zrozumiała, że to jest właśnie ten poranek, gdy nadejdzie czerń. I miała rację. Była tam w rogu, tuż obok sztucznych roślin, czarna, humanoidalna postać. Serce Aury zaczęło bić szybciej. Postać ruszyła powolnym krokiem w jej kierunku, jak ostatni wróg na polu bitwy, jak ktoś, kto wie, że wyjścia są tylko dwa. Tym razem czerń miała przewagę. Aura mogła jedynie patrzeć, jak siada na klatce piersiowej. Jak wdziera się przez nozdrza i uszy. Jak przepycha zapchane żyły i zmierza z zawrotną prędkością do serca, a później do mózgu. I detonuje się, uwalniając z klatki wszystkie potwory.

Słyszała szepty. Setki szeptów. Ta mowa była osobliwa. Łamała wszystkie prawa świata. Zakrzywia czas i przestrzeń. Budziła zmarłych. Pokazywała Aurze, że ten świat jest iluzją, a każda zasada jest tylko umowna. Wyjście poza miraż oznaczało odrzucenie człowieczeństwa, a od tego tylko jeden krok do totalnego obłędu — wystarczyło skoczyć w przepaść.

Im mocniej Aura zaciskała powieki, tym bardziej miała wrażenie, że szepty nabierały na sile. W końcu zlały się w jeden dźwięk. Kilka słów. Jedno zdanie, które momentalnie przeniosło Aurę w najciemniejszy rozdział życia.

— Udekoruj moje kości.


12


— Udekoruj moje kości.

Aura z furią spojrzała na przyjaciółkę.

— Nie mów tak! Nic nie będę dekorować, w końcu obie tam dojdziemy!

— Udekoruj je jesiennymi liśćmi — ciągnęła dalej Poświata. — Spraw bym komponowała się z tym, co ludzie zwą naturalnym pięknem.

Aura podniosła kij i rzuciła go w stronę najbliższego krzaka. Z drzewa obok uleciało stado małych ptaków. Przyfrunęły tuż przed nosem Poświaty. Aura wykorzystała ten moment i złapała przyjaciółkę za rękę, szepcząc:

— Nie po to stamtąd uciekłyśmy, żeby teraz się poddać. To nie czas.

Poświata zrobiła naburmuszona minę. Przymknęła tak powieki, że Aurze zdawało się, że je zamknęła. Zawsze to robiła, by odgrodzić się od ciężkich sytuacji, by problemy, choć na chwilę zniknęły z pola widzenia. Dalej szły w milczeniu, trawiąc to, co umysł zrzucił do żołądka. Aura zamartwiała się o praktycznie wszystko. O Poświatę, że w sercu jest już przegrana. O ucieczkę, że lepiej byłoby im zostać na famie. O samą siebie, że nie potrafi być prawdziwym przywódcą. 

Krok za krokiem wszystkie wątpliwości zostały w tyle. Aura zaczęła obserwować, w jak niezwykły sposób ten dziki las powoli przerzedza się, a następnie zmienia w jałową pustynię. Doszły do granicy ostatniej kępy. Aura zawahała się. Rośliny ostrzegały ją, że dalej nie ma oazy, że to strefa śmierci. Wtedy wyprzedziła ją Poświata w podartym topie. Czy Aura chciała, czy nie, musiała iść naprzód, a wypowiedzenie jakiejkolwiek wątpliwości na głos mogłoby pogrzebać je żywcem. W końcu, póki ktoś nie przyzna, że przegrał, gra toczy się dalej.

Aura ściągnęła buty i włożyła je do plecaka. Dalej podążała na boso, w niewielkim oddaleniu od Poświaty. Piasek był gorący, ale gdy odpowiednio głęboko włożyło się w niego nogi, nie parzył. Otuchy dodał jej szkielet jakiegoś budynku na widnokręgu. Gdy do niego doszły, słońce powoli zaczynało ustępować nieba księżycowi. Powinny rozbić tutaj obóz. Noce na pustyni nie należały do najprzyjemniejszych, Aura z dreszczem wspomniała, jak wiele dni temu postanowiły rozbić się pośrodku niczego, myśląc, że piasek trzyma ciepło. Później oczekiwały świtu, ciężko dysząc i marząc, by słońce dnia roztopiło ich kości, gdy już wstanie. A im bardziej pragnęły ciepła, tym gęściejsza była noc.

Aura rzuciła plecak przed wejściem do pustostanu. Kątem oka zauważyła, że Poświata przygotowywała miejsce na ognisko. I dobrze, przynajmniej każdy miał jakieś zajęcie, pomyślała. 

Dotykała palcami zniszczonych murów pełnych dziur po kulach i pęknięć. Gdy weszła do środka, przywitały ją gołe ściany i wydmy. Wszędzie ten piasek. Przeszła ostrożnie przez wąski hol, obserwując, czy w rogach nie ma żadnych skorpionich skupisk. Następne pomieszczenie było równie puste, zalegał tylko piach. Na ścianach nie ostało się nawet żadne graffiti, nic, co mogłoby świadczyć, że kiedyś to miejsce tętniło życiem. Aura nie miała pomysłu, co wcześniej mogło tu być. Tutaj, pośrodku niczego. Tutaj, gdzie jest tylko piach i przekonanie o tym, że człowiek nie jest niczym więcej. 

Po przejściu kilku innych pokoi, Aura natknęła się na resztki czegoś, co kiedyś było schodami. Weszła po zniszczonych stopniach i z zaciekawieniem odkryła, że na górze coś jednak się znajdowało. Coś niedorzecznego. Coś, co za nic miało wojny, które przeszły przez tę pustynię i klęski żywiołowe, które wyjałowiły ziemię.

— Książki — wyszeptała. 

Biblioteka była całkiem spora. Książki spoczywały w specjalnych komorach, brudnych od pyłu, często z porozbijanym plastikiem ochronnym. Jak się okazało, nie wszystkie były w dobrym stanie. Właściwie większość z tych, które Aura wzięła do ręki, rozsypała się. Wtedy przyszła jej do głowy niecodzienna myśl — a co, jeśli każda pustynia to pozostałości dawnej wiedzy? Co, jeśli każde ziarenko to słowo? W takim wypadku ludzie są analfabetami, skoro nie potrafią zrobić z tym nic sensownego.

Chwilę później zobaczyła, że obok jednego z regałów znajduje się wyjście na balkon. Wyszła na zewnątrz. Zaczęła podglądać Poświatę. Widziała, jak przyjaciółka mocnymi ruchami walczy z krzesiwem. Mimo wycieńczenia radziła sobie całkiem nieźle. Widziała też wypłowiałe włosy, które dawniej zachwycały żywym, miedzianym kolorem. Wtedy właśnie zrozumiała, że jest wdzięczna, że na nią wpadła. Mimo okoliczności. Mimo horroru, który przeszły. Dzielenie z kimś bólu jest równie ważne, co dzielenie szczęścia.

Poświacie udało się w końcu rozpalić ognisko. Sterty patyków zaczął pożerać płomień. Na niebie zagościły pierwsze gwiazdy. Aura z entuzjazmem zawołała:

— Tu są książki.

Poświata podniosła wzrok.

— No to dawaj, zaoszczędzimy drewna!

Aura nie zaprotestowała. Rozumiała, że wiedza zawarta na tysiącach stron miała tylko dwie przyszłości — zmienić się w piach lub ulotnić. Druga opcja nie była wcale najgorsza, spalona mądrość mogła przecież wejść do czyjegoś organizmu przez nos i osiąść w płucach, a później ruszyć z prądem krwi. Mądrość krwi, pomyślała. To stąd musi się brać.

Przez pół godziny wyrzucała przed budynek te książki, które nie rozpadły się przy wyciąganiu. Poświata ochoczo pojęła zabawę w łapaniu tych nielicznych dzieł. Nawet kiedy dostała jakąś encyklopedią w twarz, potrafiła roześmiać się głośno. To sprawiło, że w ciele Aury zamieszkała błogość, jakby wcale nie uciekały z piekła. Zauroczył ją cały świat, to jak wiele musiało się zdarzyć, by mogła z przyjemnością robić to, co robiła. Ile wojen trzeba było przeprowadzić, ilu pisarzom trzeba było złamać serce, jak wiele trudu trzeba było włożyć, by każde ziarenko piasku znalazło się w tym momencie na swoim miejscu, tworząc tak rozległą pustynię. Gdy Aura spostrzegła, że została już ostatnia książka, stwierdziła, że ją zostawi. Wtedy usłyszała Poświatę.

— Hej, zasnęłaś tam, czy co?

— Nie, towar się skończył. Już idę.

Aura jednak nie zeszła od razu. Najpierw przetarła zakurzony tytuł, a później przeczytała go na głos, bardzo powoli, zupełnie jakby był zaklęciem sprowadzającym mityczną bestię.

— Od gazu po ciało stałe.

Schowała książkę pod bluzką i czmychnęła na dół. Sama nie wiedziała dlaczego, ale czuła, że tę wiedzę musi uratować przed spaleniem. Że jest ona zbyt wielka, by mogła osiąść w płucach tak wątłych osób jak ona czy Poświata. 

Tej nocy otworzyły ostatnią butelkę whisky. Aura, choć nie przepadała za alkoholem, radowała się dużymi łykami. Co jakiś czas jedna z dziewczynek wybierała książkę i czytała z niej fragment, po czym wrzucała całą do ognia. Aura śmiała się, gdy Poświata udawała wschodni akcent, czytając coś o fizjologii kreta Wertińskiego. Później przyszedł czas na nią. Z ubogiego stosiku wybrała grubą księgę, której okładka łuszczyła się. Otworzyła mniej więcej na połowie i wyczytała z pożółkłych stron:

— Więc daj mi boga, takiego, co udźwignie nasze grzechy — odchrząknęła i przybrała bardziej poważny ton. — Takiego, który nie ucieknie, przestraszony tym, co za monstra stworzył. Takiego, który będzie przy mnie, gdy wszystkie światła zgasną. 

Aura spojrzała na Poświatę. Na początku myślała, że jakiś skorpion ją ukąsił, ale po chwili zrozumiała. Jej oczy wypełniało wzruszenia, nie ból. Wtedy sama wpadła w zachwyt nad tymi pięknymi słowami. Po tym przyszło obrzydzenie, że tysiące ich już spaliły. Pozbawiły mocy i skazały na wieczną tułaczkę z wiatrem po ziemiach niczyich. 

— Tę stronę zostaw — powiedziała Poświata.

Aura wyrwała kartkę i podarowała ją przyjaciółce. Wtedy poczuła coś dziwnego. Pomieszanie uczuć. Coś, co ciężko było nazwać, zupełnie, jakby w palecie emocji jedna nazwa była zatarta. To nowy kolor. Smutek, wzruszenie, niepewność i żal. Mieszanka pełna błękitu, różu, żółci i czerni, jak zachód słońca w miejscu zapomnianym przez boga. Jak wschód w wątpliwym raju.

Stało się oczywiste, że zabawa jest skończona. Przyszedł czas śnienia. Poświata pocałowała przyjaciółkę w czoło i zniknęła w budynku ze śpiworem. Aura, wciąż jeszcze dopijała whisky. Myślała o tym wszystkim, co ostatnio przeszły. O ucieczce ze Złotej Farmy. O tych wszystkich dziewczynach, które zginęły w tym piekle i w trakcie wyprawy. O celu, którego nie było na widnokręgu. I o świadomości, że któregoś dnia naprawdę będzie musiała przyozdobić kości Poświaty jesiennymi liśćmi. Wiedziała, że nastąpi to niedługo. Aura nie potrafiła tego wytłumaczyć, ale z każdym dniem, z każdą tragedią coś się w niej budziło. Moc? A może choroba psychiczna? Jaka właściwie była pomiędzy nimi różnica? Obie te rzeczy w końcu naginały rzeczywistość w umyśle. Wszystko, co żywe, szeptało. Przesyłało energię. Wzbudzało to w Aurze strach i poczucie obcowania z jakimś tajnym pięknem. Schowanym przez kogoś bardzo głęboko, tak, by tylko nieliczni mogli się nim cieszyć. Skupiła tę całą moc, by zapamiętać tak piękny wieczór. Zachować go na dni znacznie ciemniejsze. 

Nagle poczuła, jak coś ją uwiera. Wyciągnęła spod bluzki książkę, o której prawie zapomniała. Przez moment poczuła nieodpartą chęć wrzucenia jej w ogień. Spalenia czegoś tak potężnego, że aż nieokiełznanego. Powstrzymała się. Przejechała palcem po okładce i otworzyła na stronie bliżej końca. Zaczęła czytać szeptem.


Gdy kończę pisać ten rozdział, jestem już na granicy. Granicy, za którą czai się nieskończoność. Granicy ludzkiej świadomości. Tak niewiele mi już do ciała stałego pozostało. Jednak uśmiecham się, gdy patrzę przez okno. Brudne chmury znów zasnuły błękit nieba. Rewa pulsuje neonowymi liniami. Przypomina mi trochę neuron w trakcie tworzenia niesamowitej idei. Czy tak właśnie wyglądał ten jeden odpowiedzialny za całą koncepcję od gazu po ciało stałe? Chciałbym, żeby był równie piękny. Ale świata nie można upiększać. Pudrować, licząc, że zropiała rana zostanie zakryta. Trzeba ją opatrzyć i zaleczyć. Dlatego podążam. Tropię, choć nigdy nie mam pewności, że robię dobrze. Jestem trochę jak uciekinier biegnący przez pustynię, liczący, że za kolejną wydmą będzie ziemia obiecana. Że gdzieś tam czeka na niego bezpieczna przystań. Muszę jednak rozczarować i siebie i was. Oprócz zmiany stanów skupienia naszych perspektyw, nie czeka nas tu nic. Kumulujemy wiedzę, której nie możemy tu wykorzystać. Nie mamy dokąd uciec, w każdym razie nie w ludzkiej postaci. Musimy więc pogodzić się z najsmutniejszą prawdą — jesteśmy bezdomni we wszechświecie.


13


Poranne niebo było koloru morskiej piany. Pierwsze promienie słońca powoli rozpraszały cienie pustyni. Cały chłód z powierzchni wnikał głęboko w glebę. Spływał małymi tunelami dalej za najstarsze skamieliny. Wszystko to by uniknąć śmierci w pełnym wschodzie. Ioonaksa nie chciałaby być po drugiej stronie, na tej wielkiej patelni. Gdyby Amestus ją tutaj wysadził, nic by pewnie nie zrobiła. Usiadłaby tylko na suchej ziemi i oddychała, myśląc, że to całe promieniowanie za chwilę rozerwie ją na kawałki jak papierową lalkę. Skrawek po skrawku rozedrze skórę, a później to, co z niej zostało, zabierze wiatr i poniesie dalej. I tak bez końca.

Ioonaksa nie mogła uwierzyć, że kiedyś to miejsce tętniło życiem. Że wszędzie rosły drzewa, a pomiędzy nimi wesoło biegały kozy i psy lub bardziej cudaczne zwierzęta. Może nawet każdy kamień był kiedyś cegłą czyjegoś domu. Wtedy do głowy przyszła jej niecodzienna myśl. A co jeśli to miejsce przeistoczyło się w ciało stałe? Przeraziło ją to, że być może właśnie w tę stronę zmierza każde życie — do zostania skamieliną, która, choć skrywa w sobie niezwykłą wiedzę, nie jest w stanie jej do niczego użyć. Całe życie byłoby wtedy bezużyteczne. Ot zwykła samonakręcająca się pozytywka, zapętlona w jednej melodii na wieki. Zawsze kończąca i rozpoczynająca się tym samym fałszywym dźwiękiem.

Z czasem coś zaczęło wynurzać się zza horyzontu. Na początku Ioonaksa myślała, że to jakaś święta góra. Taka, na której szczycie dopełni przeznaczenie. Pomyłka nie była aż tak duża. Szybko zrozumiała, że to kontur Rewy rośnie na jej oczach. Z niewyraźnej czerni wyrastały strzeliste wieże, kominy, błyszczące szklane dachy. Jednolita bryła powoli rozdzielała się w las różnych kształtów. Gdyby tylko Kresowa mogła to zobaczyć! Ioonaksa postanowiła, że zapamięta jak najwięcej, żeby móc później opowiadać godzinami o Rewie. O korkach i wypadkach. O dziwnych ludziach z metra i śmiesznej muzyce. I o sobie, że była niezwykle zagubiona pośród tego wszystkiego.

W jej sercu gościły coraz większe nieprostoty. Po co w ogóle był ten wyjazd? Dlaczego nie mogła od razu trafić do jakiejś rebelianckiej meliny i zrobić tego, czego od niej wymagali? Gdzieś z mroku myśli zabłysnęła prosta odpowiedź — by zrozumieć. Co zrozumieć? Siebie? Świat dookoła? Nie, by zrozumieć na jakim etapie jestem. W którym momencie drogi do ciała stałego. Ta myśl ją w jakiś sposób uspokoiła. Na chwilę znów uwierzyła, że ta droga ma sens. Że każda droga ma sens, bo dokądś prowadzi. Ktokolwiek tym wszystkim sterował, musiał chcieć, by Ioonaksa ciąglę dążyła do rozwoju. Musiał chcieć, by wątpiła i wracała. Spoglądała na stare pytanie z nowych perspektyw. Może ta Wielka Macka nie była znowu taka zła? Może bogu wystarczy zaufać, by mógł nam naprawdę pomóc? Ioonaksa nie była już w końcu rozproszona i nijaka. Nie gaz — ciecz. Płyn szukającym formy. Gotowym zrobić wiele, by wrócić do domu z garścią odpowiedzi.

Zdziwiła się, że choć na horyzoncie już dawno dało się zauważyć stolicę, to wcale nie byli jakoś szczególnie blisko. Wciąż otaczał ich ten sam piach. Wtedy pomyślała, że zmysły to zwodnicza sprawa. Wykrzywiają percepcję. Mieszają w głowach. Wszystko po to, by świat był choć na chwilę bardziej przystępny.

Minęły dwie godziny, zanim dojechali. Słońce wdrapywało się już wysoko na nieboskłon. Podróżnych przywitał mur, za którym zniknęło całe miasto. Ioonaksa nie pamiętała, że był on aż tak duży. Przypominał jej taflę wody, mętnej i śmierdzącej stęchlizną, takiej, w jakiej leżała nim poznała Amnestię. Przed czym on właściwie chronił mieszkańców? Przed tym całym promieniowaniem? A może gdzieś na pustyni czyhały potwory? Tylko gdzie? 

— Przed czym chroni was ten mur? — zapytała z nieukrywaną ciekawością.

Amestus docisnął do nosa polaryzujące okulary.

— Nas? — Pokręcił głową. — On raczej chroni świat przed nami. 

Zapadła cisza. Ioonaksa nie wiedziała, jak zinterpretować te słowa. Że niby to ludzie zagrażali światu? Taka wizja w zasadzie miała sens. To podobno ludzie zmienili lasy w pustynie. To oni byli najgorszą plagą, jaka nawiedziła planetę. Do głowy powrócił obraz z jednej holoreklamy. Wysoki mężczyzna trzymał probówkę i mówił coś o niebezpieczeństwie bakterii, którą tam umieścił. To co niestabilne najlepiej trzymać w zamknięciu.

Podjechali w stronę wjazdu, tak, że Ioonaksa dokładnie widziała wszystkie pęknięcia i bazgroły na murze. Wtedy dostrzegła coś ciekawego. Napis, bardzo niewyraźny, prawie zatarty. W ostatnim momencie zdążyła złożyć literki.

— Zmień ciemność w życie — wyszeptała. 

Amestus to zignorował. Wjechali w potężną paszczę miasta. Za oknem migały żółte lampy. Ale ten napis. Ta ciemność. Czyżby chodziło o tę nieprzeniknioną czerń? Mrok, w którym człowiek spadał po opuszczeniu właściwej gęstości świata? Ocean nocą? Strefę boga? Ioonaksa oddałaby wiele, żeby poznać osobę, która to napisała. Zrozumieć, dlaczego zrobiła to właśnie tutaj, po zewnętrznej stronie. I zapytać jeszcze, o co w tym chodzi? W tym całym życiu — w tej ciemności?

Pokonali przełyk i wyjechali ścisłe wnętrzności metropolii. Wszystkie wcześniejsze myśli Ioonaksa zgubiła po drodze. Duża ilość bodźców zawsze tak na nią działała. Trzeba było podążać za nowym, raz za razem gubiąc przeszłość. Obserwowała więc holoreklamy prężących muskuły mężczyzn i delikatnych kobiet. Nie mogła zrozumieć, dlaczego ich obraz był tak skonstruowany. Dlaczego ktoś ustanowił, żeby zostali swoimi przeciwieństwami? Dlaczego dziewczynki nosiły obcisłe spódniczki, a faceci jakieś złote pancerze?

— Dlaczego jestem kobietą? — zapytała szczerze.

Amestus uśmiechnął się rozczarowująco, chyba dobrze pamiętał ostatnią rozmowę na ten temat.

— Właściwie to nią nie jesteś, albo raczej nie jesteś nią w taki sposób, jak myślisz.

Czyli właściwie w jaki sposób? Co czyni kobietę kobietą? Peruka? Piersi? A może ta delikatność w ruchach? Karuzela pytań kolejny raz wystartowała.

— Widzę, że już nie uniknę odpowiedzi, więc dobra — rzucił zrezygnowany. — Binarny podział chuj strzelił kilka dekad temu. Rewolucja seksualna, mówi ci to coś? — Wystarczyło jedno spojrzenie i przypomniał sobie, że to Ioonaksa, ta niekumata. — No w każdym razie nastąpiła zmiana w myśleniu o seksualności. W sensie, że płeć… Nie jestem w tym dobry.

— Spokojnie, mów dalej — wyszeptała, kierując wzrok na jego nierówno przycięty zarost.

— Ta rewolucja nastąpiła wśród elementu i trochę wśród klasy średniej, głównie na Skrach i Agesis, dziwne co? Ludzie zaczęli kminić, że w sumie to nie jest tak, że się wpasowują w te stereotypy i że nawet tego nie chcą. A jak to zazwyczaj bywa, te bogate dupki idą zawsze w druga stronę. No i przez to mamy tutaj taką pojebaną sytuacje, że bycie stereotypem uchodzi za ideał bogatych i tych, którzy aspirują do lepszych dzielnic, a ludzie pogodzeni z losem eksperymentują. Dużo mamy niebinarków, a wiesz jak to jest. — Zatrąbił klaksonem na auto przed nimi, nawet Ioonaska wiedziała, że jedzie za wolno. — My mamy spektrum, a oni biel i czerń. Oni, czyli ci z Metreopolu, co mają cały Labirynt i Ageis za pierdolonych dzikusów. Czaisz, że zabraniają nawet lesbom grać koncerty u siebie? To tak jakby był jeden schemat bycia człowiekiem. Pojebana akcja. Pewnie pogadasz z kimś mądrzejszym o tym. Mam nadzieję, że nie namieszałem ci zbytnio w głowie, co?

— Bardziej już chyba nie można — przyznała z uśmiechem.


14


Zbudził się wczesnym rankiem z całkowicie czystą głową. Przez moment nie pamiętał nawet, jak miał na imię. Uśmiechnął się pod nosem. Zapomnieć siebie, to brzmiało całkiem nieźle. To może właśnie była szansa dla Arisa — zapomnienie. W końcu nawet kapłani głosili, że wraz z pamięcią znikają wszystkie winy. Smutki i szczęścia. Tylko wtedy zniknąłby również Kesfen. Detektyw skazałby go na zapomnienie w tym hospicjum. Wieczną tułaczkę po świetlistych ulicach alternatywnej Rewy. Stan o wiele gorszy od śmieci. 

Zrzucił kołdrę z nóg. Zaczął się powoli przeciągać. Myślał o tym, co miał przynieść dzień. Najpierw będzie musiał pogadać ze Szczurołapem, pewnie rzuci mu nazwiskiem, ten sprawdzi i będzie po sprawie. Dzięki temu powinno pójść łatwiej, w końcu będzie miał go po swojej stronie. No i jeszcze ten żółtodziób. Aris dostał niby jakieś powiadomienie na Drzewostan w środku nocy, ale nie miał jeszcze do tego głowy. Błagał tylko, żeby to nie była kobieta. Tak bardzo nie znosił paplania o niczym, a funkcjonariuszki były w tym najlepsze.

Nic nie zjadł. Nie ubrał się. Rutyna została przerwana. Podszedł do półki, gdzie spoczywały dziesiątki płyt winylowych. Chwycił pierwszą lepszą. Padło na EPkę Sugarbread od Soap&Skin. Włożył małą płytę na zakurzony gramofon, przetarł palcem igłę i popłynęła muzyka. Rozbrzmiały pierwsze smyczki Me and the Devil. Och, no nie. Odpalił złą stronę, ale nie chciało już mu się przekładać. Westchnął tylko głośno i uruchomił komputer. Czas zanurkować w to szambo.

Katalog sprawy był całkiem obszerny. Widać było, że Sprawiedliwi przyłożyli się do roboty. Aris z każdym przeczytanym przesłuchaniem rozumiał coraz lepiej Szczurołapa. Chciał oczyścić świat z heroxy, tak, by już nikt nigdy nie cierpiał, jak on. Ale był przestępcą. Świata nie można przecież zbawiać śmiercią. Jak głosiły prawdy w Zwojach Macki — nie można prowadzić wojen w imię pokoju.

— Nie można — szepnął Aris.

Później doszedł do wątku z Kreosem. Przesłuchiwany był jakiś Apeston, ale typ nie miał Drzewostanu, więc równie dobrze mógł się nazywać Arche. Aris stwierdził, że lepiej będzie wysłuchać oryginalnego nagrania. Puścił więc je i zamknął oczy, a smyczki w tle idealnie przeplatały się z sapaniem. Znowu miał zatkany nos.

— To wszystko jest znacznie grubsze, niż myślicie. I tak, mogę zeznawać, ale potrzebuję oficjalnego oświadczenia, że mi żadna metropolska kurwa nic nie zrobi! — wyburzał chyba ten cały Apeston.

— Mów dalej — ponaglił go Sprawiedliwy.

— Znacie Kreosa, nie? To ta kurwa od leków. Siedzi pewnie teraz i wygrzewa tyłek w Metropolu, ale kiedyś, gdy jeszcze był zwykłym śmieciem, często widywałem go w burdelach. Oczywiście zanim — w tym miejscu coś przerwało. Amestus zmarszczył brwi i cofnął nagranie. Znowu szum. Ktoś musiał przy tym majstrować. Włączył dalej. — Ale ta dziewczynka nie była pierwsza. Tacy jak on często odwiedzają Labirynt. Jebani władcy życia! Podobno najchętniej kupował te bez blizn i z dłuższymi włosami. Pojebany typ. Miał milion ludzi od tego, a i tak lubił wpadać i osobiście je wybierać, te małe. Jak to mówią, z Labiryntu wyjedziesz, ale Labirynt z ciebie nigdy, kurwa. — Aris nie był pewny, ale chyba usłyszał, jak Apeston splunął na podłogę. — No, ale w każdym razie ta mała musiała nie wytrzymać. Często lokalsi faszerują dziewczynki heroxą, żeby lepiej działały. Najlepsza jest mina starych po tym, jak zaczynają czaić, że ich córeczka jest największą kurwą w okolicy. To tyle o tym gównie. Możecie grzebać dalej, ale beze mnie. Ja i tak już pewnie jestem trupem.

Wyłączył nagranie. To wszystko jeszcze bardziej namieszało mu w głowie. Dlaczego to wiecznie dzieci angażuje się w największe horrory? I do tego ten Kreos. Aris słyszał o nim tylko, że jest potentatem farmaceutycznym, złotym przykładem, że nawet pochodząc z Labiryntu można wiele osiągnąć. Tylko jakim kosztem? Ile jeszcze dziewczynek wybrał do dilerki? I w ogóle, po co wchodził w handel heroxą, skoro na samych lekach zarabiał już grube miliony? Dla zabawy, takie ścierwa robią to, żeby poczuć trochę adrenaliny. A do tego byli cholernie bezkarni. No bo kto niby uwierzyłby w takie zeznania? Najgorsze było to, że ten cały Apeston nie miał Drzewostanu, więc praktycznie nie można było go zlokalizować. Chociaż pewnie i tak jego kości wiele lat temu zmieniły się w proch. Aris już kilka razy w życiu widział, jak kończą ci, którzy próbują donieść na większych graczy. Nawet jego komisariat nie był bez winy. Działali w końcu dla dobra ogółu, a dobro ogółu wygląda tak, jak to sobie wymyślą najbogatsi. 

Odsunął się od monitora. Wziął głęboki wdech. Próbował oczyścić głowę z tego całego gówna. Wtedy nadeszła kolejna fala. Przecież zaraz to jebane święto! Przeklął w duchu Niedźwiedzia, który przypomniał mu o tym dniu. Teraz pewnie będzie musiał zapalić różę dla ojca. Pytanie, czy dla Kesfena też powinien? Nie, on wciąż był żywy. Prędzej zapaliłby róże dla samego siebie. 

Wstał. Wzrokiem uciekł na gramofon. Nawet nie pamiętał, że włączył inteligentne zapętlenie płyt. Zamknął oczy. Zaczął delikatnie się poruszać w rytm muzyki. Goły. O krok od obłędu. Cicho podśpiewywał: 


And I say 

Hello Satan 

I believe it is time to go


Bardzo dobrze wiedział, co to znaczy. Trzeba było obudzić boga. Dobry Głos. A kto wiedział, może nawet i diabła? Bez wspomagaczy byłoby mu ciężko przetrwać ten dzień. Szczurołap i tak chyba nie zauważy. Będzie zbyt zaślepiony nowymi tropami. A w komisariacie? Och, oni tam to już nawet droidów od ludzi nie odróżniają. W takich momentach Aris nie widział w sobie ćpuna. Bliżej mu było do sportowca, który potrzebuje specjalnej substancji, by być jeszcze lepszym. Artysty, który za wszelką cenę próbuje zdobyć wenę. Więc pewnym ruchem chwycił za srebrny woreczek ze stołu i wyciągnął z niego dwa kryształki. Włożył je do uszu. Wsłuchał się w dwie frazy, powtarzane jak mantrę. Dwie, które określały to, co chwilę miało mieć miejsce.


Me and the Devil 

Walking side by side


15


Przecinali ulice niezwykle mozolnie, zatrzymując się na wszystkich światłach. Amestus pieklił się, a Ioonaksa chłonęła każde kolejne przekleństwo. Każde głośne — kurwa, i rzucone pod nosem — ja pierdole. Po pewnym czasie to ją jednak znudziło. Skupiła się na obserwowaniu miasta. Na chłonięciu smolistego powietrza wlatującego przez szybę. Na wypatrywanu tego, co wcześniej pozostawało w cieniu. I tak naliczyła dziesiątki banerów ze swoją twarzą, przynajmniej tuzin ulicznych grajków i dwa psy, wielkie i niezwykle jaskrawe, jakby uciekły z drugiej strony lustra. 

Amestus opowiadał jej trochę o okolicy. Pokazywał palcem knajpy, w których bywał za dzieciaka i jakieś bazgroły, które tworzyli jego starzy znajomi. W międzyczasie z tylnego siedzenia zaczęły dochodzić dziwne dźwięki. Ioonaksa zerknęła i zobaczyła Sindy. Czerwone oczy bacznie śledziły świat za szybą. Może też myślała o jakiś dawnych przygodach, tylko jakich? Czy mechaniczne zwierzęta czują mechaniczną nostalgię?

Później skupiła się tylko na jednym — na potężnym wieżowcu, który górował nad budynkami w okolicy. Piękny, choć nierówny, pełen dobudówek, z niezliczoną liczbą okien. Jeśli jakieś bóstwo mieszkało w tym mieście, to była idealna siedziba. Ioonaksa oczami wyobraźni widziała, jak to wszystko musi wyglądać z samej góry. Misterna układanka świecących splotów i ciemnych plam. Obraz, który nabiera sensu dopiero z pewnej odległości. Płótno, na które stwórca porozrzucał wściekłe róże i głębokie błękity. 

Ioonaksa ucieszyła się, gdy zdała sobie sprawę, że zmierzają do tej wieży. Tak pochłonęły ją myśli o tym, co może tam w środku być, że nawet nie zauważyła, kiedy wjechali do dolnych kondygnacji. Przejeżdżali wieloma tunelami prowadzącymi w dół. Wtedy Ioonaksię przyszło do głowy, że w zasadzie to miejsce nie różniło się tak bardzo od Anor. Te tunele też zdobiły jakieś obrazy, napisy, scenki rodzajowe przedstawiające gwałty i szalone imprezy. Ludzie od zarania dziejów podążali tą samą ścieżką. Śniąc te same sny, ginąc w imię tych samych ideałów. Gubiąc i znajdując się w nieskończoność.

Amestus zatrzymał pojazd tuż przy szerokich drzwiach na samym końcu parkingu. Ioonaksa zerkała na niego nerwowo. Na tym poziomie nie było żadnego innego auta. Żadnego człowieka. Nawet zjawy wolały się tu nie zapuszczać. Tylko ten czarny potwór unoszący się bezszelestnie nad powierzchnią — nieożywiona istota, która przetrzymywała ich we wnętrznościach. Ioonaksa z nerwów zaczęła gładzić ściankę auta. Opuszkami palców przejeżdżała po czarnej skórze, która delikatnie uginała się przy dotyku. Pulsowała. Próbowała przekonać Ioonaksę, że pod tym czarnym obiciem są prawdziwe mięśnie i żyły, że płynie tam krew. I, że może gdzieś pod maską znajduje się pojemnik na marzenia, wszystkie wyśnione zderzaki i wspomnienia pierwszych właścicieli. 

Obawy powróciły. Tym razem były czyste — co jeśli zginę? Jeśli to już teraz? Ucichły dopiero, gdy coś je zagłuszyło. Bardzo ciche coś. Dźwięk otwierania windy. Ioonaksa patrzyła jak zahipnotyzowana. Z windy wyszło kilka rosłych mężczyzn. Mieli broń. Ioonaksa już kiedyś ją widziała. Długie i lekko zakrzywione lufy. Podobne do tych od porywaczy w domu Amnestii. To te całe Kosiarze. Wszyscy niemal identyczni, łysi, z tępym wzrokiem. Ale wśród nich był ktoś jeszcze. Kobieta. Niska, ciemnoskóra, z jakimś urządzeniem pod pachą. Jej neonowo-czerwone włosy zlewały się z kamizelką tego samego koloru.

— Ioona — szepnął przez zęby Amestus. — Nie bój żaby, będzie dobrze. Zaufaj mi.

Ioona, bardzo dawno tego nie słyszała. To ją uspokoiło. Zamknęła oczy i grzecznie czekała na dalszy rozwój wydarzeń. Ktoś coś krzyknął. Ktoś ją wyciągnął. Ktoś założył holokajdany. A później tylko obserwowała, jak metalowe wargi widny powoli zmierzają ku sobie. Amestus nie patrzył w jej stronę. Wbił wzrok gdzieś daleko. Zimny i dokładny. Taki, jaki powinien być łowca. Taki jaki Amestus nie był. Nawet gdy drzwi windy zamknęły się, Ioonaksa nadal mu wierzyła, choć rósł w niej niepokój. Znów trafiła w ręce ludzi silniejszych od niej. Znów była przesuwana z miejsca na miejsce. I znów powinna być przerażona, ale zbyt bardzo ją zamroczyło to jedno słowo. Ioona

Winda sunęła w górę. Ioonaksa miała wrażenie, że każda część ciała ulega jakiejś dziwnej sile. Żyły prostują, kości zrastają w pionie. Może zamieniała się w ciało stałe? Nie, przecież to zachodzi w głowie… Ale Zaranna skamieniała naprawdę! Nie miała siły o tym myśleć. Nie miała nawet siły wykrztusić z siebie jakiekolwiek pytanie. Stała tak po prostu, ściśnięta pomiędzy wysokimi facetami. Uciekała od wzroku tej czerwonowłosej kobiety. Miała dziwne przeczucie, że gdy ich spojrzenia spotkają się, stanie się coś złego. Winda runie. Organy wyparują. Nici, z których utkany jest wszechświat, pękną. 

Winda zatrzymała się dobre kilka minut później. Czerwonowłosa kobieta wyszła pierwsza. Ktoś popchnął Ioonaksę, żeby również ruszyła Zaufanie do Amestusa powoli zaczynało topnieć. Poszła grzecznie za kobietą aż do kolejnych drzwi. Wtedy czarnoskóra zabrała głos:

— Nie mów nic nieproszona. Nie patrz nikomu w oczy. Jeśli mnie rozumiesz, potwierdź.

— Rozumiem — odpowiedziała zmieszana.

Po tym tajemnicza kobieta otworzyła drzwi. Oczom Ioonaksy ukazał się przestronny, jasny pokój zdobiony mapami i różnym rodzajem broni. Jednak nie to skupiło jej uwagę. Nie dla ozdób tu przyszła. Powód jej przybycia znali ludzie siedzący przy szerokim, okrągłym stole. Wpatrywali się w nią, a ona w nich. Z premedytacją spoglądała wszystkim w oczy. Wbijała szpile temu mężczyźnie w dziwnym kapeluszu. I tej kobiecie z długimi, jasnymi włosami. Wszystkim, którzy byli na tyle zuchwali, by ją tutaj sprowadzić. Momentalnie wyparowała cała niepewność, a jej miejsce zajęło coś bardziej pierwotnego. Gniew. Wreszcie mogła na kimś go skumulować. To przez tych ludzi Amnestia nie mogła wypowiedzieć już nigdy Ioona. To przez nich Amestus musiał wiele razy ryzykować życiem. Ale największą winę ponosił tak naprawdę tylko jeden z nich — stwórca. Ten, który bezczelnie sprowadził ją na ten świat.

— Cudo! Cudo! — krzyknął jakiś tęgi mężczyzna z papierosem w buzi. 

Ioonaksa obserwowała, jak ten facet wstaje z fotela i zmierza w jej kierunku. Był wysoki, wyższy nawet od dryblasów. Jego czoło rozdzielało kilka zmarszczek, ale nie sprawiał wrażenia starego. Raczej zmęczonego. Wykończonego spiskowaniem, przeżutego przez to, co zwą rebelią. 

— Magnus to jednak ma łeb! Kurwa! To mówi?

To uraziło Ioonaksę, ale nie dała po sobie tego poznać. Zacisnęła zęby i spojrzała mu głęboko w oczy. Postanowiła zrobić to, co radził Amestus.

— Mam na imię Neutronowa.

Mężczyzna niemal odskoczył, gdy usłyszał jej głos. Na sekundę uśmiech zszedł mu z twarzy, ale zaraz powrócił jeszcze szerszy. 

— Panie, panowie i wszystkie baśniowe stwory — zwrócił się do osób przy stole. — To będzie piękny koniec!

Ioonaksa jeszcze przez moment liczyła, że czegokolwiek się dowie. Ktokolwiek do niej podejdzie i powie, hej, chcesz usłyszeć, po co istniejesz? Może to naiwne, ale o tym właśnie marzyła. Wszystkie nadzieje zgasły w trakcie pustych wywodów na temat istotności fałszywej bogini. Wszyscy chcieli zabrać głos, ale ona sama miała wrażenie, że mówili o kim innym. O czym innym. Jakimś przedmiocie. Broni. Magicznej różdżce do zmieniania świata według własnych potrzeb.

Później ta czerwonowłosa kobieta wzięła ją do pokoju obok i przeprowadziła wywiad. Pytała o rzeczy tak ogólne, że Ioonaksa nie mogła odnaleźć w tych odpowiedziach siebie. Była tylko zbitkiem tak lub nie. Dwóch słów. Uwięziona między binarnością. Odpowiadająca — tak, byłam świadkiem śmierci, lub — nie, nie miałam przeprowadzanych żadnych zabiegów. W trakcie tego skłamała tylko dwa razy. Przy pytaniu o kontakt z dziećmi oraz przy pytaniu o substancje psychoaktywne. I choć czerwonowłosa nic nie powiedziała, Ioonaksia czuła, że ona wie. Wie, że kłamała. Mogła mieć w końcu skaner w oczach. Czytać ludzkie historie jak książki. Od najnudniejszych popołudni, po najciemniejsze noce.

Po wywiadzie wróciły do tej przestronnej sali. Wszyscy przy stole zgodnie kiwali głowami. Chyba w końcu doszli do wspólnych wniosków. Głos zabrał ten wysoki mężczyzna, którego otaczała aureola z dymu.

— Od jutra zaczniemy pisać nową legendę Creden. — Zgasił papierosa o stół. — Cokolwiek zdarzy się, będzie to nasza zasługa lub wina. Więc niech nikt z was nawet nie myśli o odwrocie. Odwrót w tym momencie oznacza śmierć.


16


Aris przyszedł w ciemny zaułek dziesięć minut przed czasem. Z obrzydzeniem zobaczył, że nikt nie posprzątał ciała chłopaka. To bardzo przykra sprawa, zostać zamordowanym gdzieś w ukryciu. Ciekawe, czy rodzina go szukała? Czy matka wypytywała sąsiadów, czy nie widzieli jej syna? Może gdyby Aris był w lepszej sytuacji, to coś by z tym zrobił — zawiózłby trupa do najbliższego krematorium, powiadomił rodzinę… A tak ten biedny chłopak zaczynał się rozkładać. Jakieś okoliczne zwierzęta nadgryzły nabrzmiałą nogę i rozerwały brzuch, żeby zdobyć wnętrzności, te czerwono-brunatne klejnoty. Koła zębate ludzkiego organizmu. 

Zaułek z każdą chwilą ujawniał coraz więcej sekretów. Aris nie zauważył wcześniej, że nie ma z tej strony żadnego okna czy kamery, nic, co mogłoby poświadczyć o dokonanej zbrodni. Ciekawe, czy Szczurołap wybrał ten zaułek umyślnie? To dobre miejsce, żeby kogoś załatwić, żeby rozliczyć się poza prawem. To było też dobre miejsce na składowanie śmieci, więc tym bardziej nie dziwiły dziesiątki śmietników, piramidy z czarnych winylowych worków, plastikowe reklamówki pełne po brzegi. To miejsce bez wyjścia i dla ludzi i dla śmieci. Wiatr nie wyciągał stąd papierków, nie ratował plastikowych opakowań po lodach od zapomnienia. Podobnie z ludźmi, nawet ten dziadek z wczoraj machnął ręką na całą akcję. Tak właśnie umiera się w Rewie, w przemilczeniu.

Szczurołap przybył o czasie, w tym samym obdartym płaszczu i kowbojskim kapeluszu. Usiadł na jednym ze śmietników i zaczął czyścić kosiarza. Czyli mam jedną szansę.

— Kermit Erans — rzucił Aris.

— A drugi? 

— Drugiego poznasz, jak będę miał pewność, że wywiążesz się z umowy.

Szczurołap skrzywił się. Ciemność mruknęła. 

D o b r z e.

— To nie jest żadna umowa. Nie wiem, jak to wygląda u was w tym piździowatym świecie kolorowych szkiełek, ale na ulicy takie coś nie działa. Dajesz coś albo zostajesz rozjebany.

M ó w  p e w n i e.

— Jakbyś chciał mnie zabić, już dawno byś to zrobił — odbił Aris, starając wykrzesać z siebie arogancki ton.

— Tak, to prawda. — Zamyślił się. — Kermit mieszka w Pomarańczowym Gaju. Ruszysz tam ze mną i udowodnisz, że mogę ci ufać.

— Ale przecież…

— Ale przecież jesteś gliną. — Szczurołap zeskoczył ze śmietnika i skierował w stronę jedynego przejścia. — Nie lekceważ mnie. To, że nie mam tych dwóch nazwisk, nie wynika z tego, że jestem głupi. To jak będzie, idziesz, czy zostajesz poleżeć z kolegą?

Samochód Szczurołapa był równie brzydki, co jego ubranie. Stare kombi, które nawet się nie unosiło. Aris niechętnie wsiadł na przednie siedzenie, czując, że na tylne wkroczyła czerń. Wolałby, żeby to ona usiadła z przodu. Zatrzasnął za sobą drzwi i wytarł ręce o spodnie. Poczuł się prawie jak w domu. Wszędzie syf, w każdym z nas taki sam burdel.

O nic nie pytał. Wodził wzrokiem za różnymi punktami w mieście. W pewnym momencie stanęli na czerwonym świetle. Szczurołap wcisnął coś na panelu i rozbrzmiała muzyka. Detektyw poczerwieniał. To był ten chodnikowy jazgot. Nawet Szczurołap go słuchał. Czy nikt w tym mieście nie miał za grosz gustu muzycznego? Czy wszyscy naprawdę łykali to, co mainstream wciskał im do gardeł? Aris kilkoma zręcznymi ruchami wybrał na morphie Chelsea Wolfe. W głowie zabrzmiała pierwsza fala warkotów i ciężkich gitar. Carrion Flowers był idealnym utworem, żeby popełnić przy nim zbrodnie. I zdradzić wszystkie ideały, którymi kiedyś się żyło.

Znów zanurkował w myślach. Jak to właściwie możliwe, że Szczurołap po sekundzie wiedział, o kim Aris mówił? Znał tego Kermita? Raczej nie. Aris raczej skłaniał się ku temu, że Szczurołap miał specjalny implant. Może zabrał go jakiemuś gangsterowi? Pewnie miał dostęp do Wszechserca Creden. Tylko dlaczego sam nie sprawdził akt sprawy? Zasady, musiał się kierować jakimś spierdolonym kodeksem.

Do celu dojechali dziesięć minut później. Aris od razu rozpoznał to miejsce. Ananasowy Gaj, wylęgarnia prostytutek, największa rozpustna dziura po tej stronie Czerwonego Młota. Sam był tutaj może z dwa razy, żeby pograć w jakimś obskurnym lokalu na automatach. Pamiętał, że wrócił wtedy jakoś nad ranem, zarzygany i bez hajsu. Żałosny, tak, jak zwykle.

N i e  k w e s t i o n u j  j e g o  s ł ó w.

Dobry Głos był dzisiaj wyjątkowo w humorze, skoro dawał aż tyle rad. I dobrze, to tylko dodawało Arisowi pewności siebie.

Zaparkowali w dolnej kondygnacji, przy szybie do serca Gaju. Szczurołap wysiadł i schował Kosiarza pod płaszczem.

— Tobie też to radzę, synku. 

Aris ukrył broń po wewnętrznej stronie spodni. Pewnie wygląda, jakbym miał gigantycznego. Delikatnie rozbawiła go ta myśl. w sercu jakiś dziwnych porachunków w końcu mógł mieć wielkie jaja. 

Wjechali windą na piętro zero. Wyszli z windy. W pierwszym momencie Arisa uderzyła fala zapachów. Wszędzie śmierdziało dymem i czymś słodkim, chyba watą cukrową. Później doszły blaski. Zewsząd krzyki. Zakręciło mu się w głowie. Nawet czerń została gdzieś z tyłu. Latka już nie te, co stary? Sam nie wiedział, czy było to do niego samego, czy do czerni. 

Szczurołap brnął przez tłum, nie oglądając się za siebie. Aris ledwo za nim nadążał. Dookoła panował harmider, wszyscy chcieli dojść do jakiejkolwiek knajpy. Ostatni raz poimprezować przed nadchodzącym miesięcznym postem po dniu Zejścia. Że też dzień pamięci i bogini muszą być tak blisko siebie, rzucił w myślach. Szczurołapa dogonił dopiero przy drzwiach do czyjejś kwatery w mieszkalnej części gaju. Na korytarzu siedziało tylko dwóch meneli, na tyle nieprzytomnych, że pewnie nie pamiętali, że są jeszcze ludźmi. Przy ścianach pełno było ciemnych plan i różnych śmieci. Stara bielizna, resztki monitora, a nawet rozpruty pluszak. Wszystko, czego tylko dusza zapragnie.

— Zabezpieczaj tyły — rozkazał Szczurołap.

Aris poczuł, że krew odpływa mu z dłoni, a nogi miękną. Chyba faktycznie papierkowa robota zrobiła z niego inwalidę. Podparł się o ścianę. Spojrzał spode łba na Szczurołapa. Wielki brat patrzył.

— Ale tutaj są kamery! 

Szczurołap odwrócił się i strzelił w najbliższą. Aris głośno przełknął ślinę, po czym odbezpieczył broń. Pierwszy raz był po tej drugiej stronie. Pierwszy i ostatni.

— Trzy, dwa, jeden. — odliczył Szczurołap.

Wyważył drzwi jednym kopnięciem. Wparował tam niemal od razu. Strzelił raz. Potem drugi. Aris ruszył powoli za nim. Co chwila zerkał za siebie. W pokoju panował burdel, jeszcze gorszy od tego, w jakim żył Aris. Wszędzie leżały pudełka po pizzach, a na ścianach lęgły się muchy. Szczurołap dorwał Kermita od razu. Aris widział, że zapobiegawczo przestrzelił mu stopy. Z jednej wyciekała krew, a z drugiej… Olej? Mogła to być jedna z tych dziwnych protez, które detektyw znajdował na miejscach zbrodni. Bo tylko to często pozostawało po ludziach. Kikuty, haki i metalowe szczypce. 

— Polina Artemi, mówi ci to coś? — burknął Szczurołap.

Typ nie wyglądał, jakby za dużo ogarniał. Aris spojrzał na stolik i od razu zrozumiał. Leżała tam strzykawka z fioletowym specyfikiem. 

— Prawie dwanaście lat temu, pamiętasz ją!? — Szczurołap zdzielił Kermita w pysk. — Gadaj!

— Ta-a-ak — wydusił z siebie. Na moment oprzytomniał i położył Szczurołapowi rękę na twarzy. Bardzo delikatnie, niemal kobieco. — Pamiętam ją — kontynuował. — Mała. Och, jakie śliczne miała warkoczyki. Strasznie się wyrywała. Tak płakała, gdy w nią wchodziłem. Taka słodka i pachnąca...

Szczurołap uderzył Kermita kolbą Kosiarza. Dwa zęby pofrunęły, a pół kolejnego zniknęło w paszczy ofiary. Aris myślał, że ten facet miał na tyle oleju, żeby dać za wygrana, żeby zakończyć to godnie, ale nie. Kermit splunął krwią na oficerskie buty Szczurołapa i podniósł się.

— Nie cofniesz czasu, stary fiucie. Żaden z was nie cofnie. Każda mała suka ma to, co chciała! — Uśmiechnął się jadowicie. — Żebyś tylko widział jej minę, gdy ją zapinałem. Gdy krzyczała tatusiu. Gdy nikt nie przychodził jej z pomocą.

Szczurołap nie wytrzymał. Rzucił się na niego. Kosiarz upadł na podłogę. Aris nie wiedział, co ma robić. Czy już był zbrodniarzem? Czy już jego życie zostało przekreślone? Chyba łatwiej było chyba ukraść te pieniądze na pobudkę Kesfena. Teraz było już za późno na pomysły. One, kurwa, zawsze przychodzą za późno.

Szczurołap zabijał Kermita bardzo powoli. Najpierw powalił go na ziemię i wcisnął kciuki w oczy. Ten tylko błagał o więcej i dalej wykrzykiwał ohydne rzeczy o jego córce. Później Szczurołap zaczął wbijać igły ze stołu w twarz. Brał tylko te najgrubsze. Co chwila sięgał po nowe, bo stare łamały się na czaszce. Aris miał wrażenie, że nawet czerń nie chce tego oglądać. Odwrócił się więc i czekał. Czekał przez dwa następne kawałki z Abyss, zanim Szczurołap, cały ubrudzony w błękitnej krwi, mruknął do niego.

— Twoja kolej. Dobij to.

Aris spojrzał niechętnie na to, co zostało z Kermita. Aż trudno było uwierzyć, że ta pulsująca kupa mięsa była kiedyś człowiekiem. Że gdzieś tam biło serce, które mogło kiedyś kochać, i że gdzieś tam był penis, którym rozpruwał niewinność dzieci. 

Za spust pociągnął Dobry Głos, nie on. Sam Aris musiał po wszystkim ochłonąć. Szczurołap dał mu chwilę, a sam zaczął sprzątać miejsce zbrodni. Detektyw usiadł na zakrwawionej kanapie. Martwym wzrokiem obserwował akwarium z fioletowymi rybkami, za którymi stał wyświetlacz wizualizujący ocean. Rybki uczestniczyły w wiecznej procesji dookoła szyby. Czy one wiedziały, że są w potrzasku? Czy rozumiały, w jak beznadziejnej są pozycji?

A  t y?

Aris rozumiał, co czerń chciała mu przekazać. Był taki sam jak te rybki. Oddzielony od tego, co kochał. Mógł tylko obserwować. Wszyscy na tym świecie mogli tylko obserwować. I krążyć, podążać tymi samymi ścieżkami, co ich ojcowie, dziadkowie i tak do pierwszego człowieka. Szczęścia nie ma. W tym świecie Wielka Macka postawiła tylko jego niewyraźne odbicie. Przylepiamy się do niego, raz za pierdolonym razem, jak pijawki do starej skóry, za którą nie ma już życia.


17


W pokoju panował półmrok. Wszyscy obserwowali zapętlony film — kilka sekund z Bożego Oka. Samotwór jako jedyny nie siedział przy stole. Stał tuż przy migoczącym holograficznym wyświetlaczu i obserwował. Obserwował, jak kolejny raz czarne auto podjeżdża do bramki kontrolnej. Jak na chwilę zamiera, przypominając, że bez człowieka jest jedynie biernym przedmiotem, trąbką, rogiem, którego lata świetności zniknęły wraz z ostatnim artystą. Później pojazd wracał do życia i znikał w krętych uliczkach Labiryntu. Niby zwykła scena, ale kryło się za nią coś więcej. Ktoś więcej. Robak, wyjątkowo jadowity i nieświadomy swojej siły. Robak, który musiał zostać zgnieciony jak najszybciej.

— To na pewno ona — rzucił Samotwór do tuzina osób siedzącego przy długim stole. — Plany. Podajcie mi ich plany!

Pulchna kobieta odchrząknęła i wstała. Znał ją, to Bryzejda, ta od programów szpiegowskich. Kolejna sztuczna suka. Snobistyczna i przekonana o swej wyższości. Ale mimo to przydatna. Pluskwa, która podsłuchiwała ludzkie sekrety, ukryta w rowkach kanapy.

— Moim ludzie zdobyli pewne informacje…

Samotwór nienawidził, gdy ktoś zaczynał długą przedmowę, zamiast od razu walnąć konkrety. Takie osoby tylko kradły czas. A może się nim żywiły? Ludzie są podstępni. Samotwóra nie zdziwiłoby, gdyby nawet czas chcieli zagarnąć tylko dla siebie.

— Więc mów — warknął.

Bryzejda zmarszczyła brwi. Pewnie chciała chociaż przez chwilę pysznić się przed resztą, że to ona zdobyła coś godnego uwagi. Taki zawód. Samotwór poczuł miłe łaskotanie, gdy z okrągłej twarzy zszedł arogancki uśmiech. Pozostała tylko sztywna linia warg.

— Chcą użyć obiektu do wzburzenia ludzi. Aksolotl ma w planach ujawnić to w kościele. Zrobić szum. Liczą na siłę przekazu, nie będą atakować Drzewostanu. 

Nie Aksolotl, nie Altar — Magnus, to on pociąga za sznurki. Wiedział, gdzie uderzyć, żeby wywołać burzę. Rozgrywał tę dziwną partię szachów, ale czasy, gdy Samotwór musiał zrzucać króla już dawno minęły. To on miał go w szachu. To on miał insektycydy.

— Spalić. Spalić ich wszystkich — wypluł z siebie bez namysłu, dodając: — Każdy w tym kościele będzie winny zdrady stanu. Tylko ogień może przeżreć ich węgiel.

Nikt nie zaprotestował. Nikt nawet nie drgnął. Samotwora to ucieszyło. Posłuszne robaki, to dobre robaki. 

— Jeśli jeszcze mogę — znów się odezwała. — Myślę, że nierozsądnym byłoby zaangażować do tego Sprawiedliwych, dlatego proponuje okoliczny element. Biały Baron chciał osobiście z ekscelencją porozmawiać o tym.

Biały Baron, Samotwór coś o nim już kiedyś słyszał. To on chyba schwytał jadowitego robaka. Ukąsiła go. Tak, zdecydowanie powinni porozmawiać.

— Poinformuj go, że jak najszybciej będę chciał z nim zamienić słowo — powiedział do Bryzejdy. — To tyle. Wyjdźcie. — warknął na koniec.

Wszyscy posłusznie zniknęli za ciemną kotarą, wszyscy z wyjątkiem Naczelnego Sprawiedliwego — Meeka. Był chorobliwie blady. Spoglądał nerwowo w różne strony. Czyżby nie był świadom, jak bardzo niebezpiecznie jest sprzeciwiać się Samotworowi? Chyba wiedział jak kończyli ci, którzy zignorowali jego słowa. Wszyscy umierali w męczarniach, doprowadzani do obłędu. Zaszczuci tak, by ich własne ciała zwróciły się przeciwko nim. Samotwór bardzo dobrze pamiętał dłonie, które rozdrapywały uszy. Wszystko by dojść do mózgu, by usunąć z siebie ten głos, który nigdy nie milknął.

— Jeśli mogę — zadrżał głos Meeka — Nie jestem przekonany, czy spalenie kościoła to dobry pomysł. Niech Samotwór nie zrozumie mnie źle, ale jeśli obiekt przeżyje, to…

— Nie, nie przeżyje. I ty też nie przeżyjesz, jeśli niebawem nie dostarczysz mi głowy Magnusa. A teraz odejdź!

Samotwór z satysfakcją obserwował, jak Meek niepewnym krokiem opuszcza pomieszczenie. Że też miał czelność, by zakwestionować słowa kogoś tak wielkiego!? Samotwora pocieszała myśl, że już niedługo będzie po nim. Bo akurat głowy Metropolu nie miał w planach przenosić. Wolał, żeby te wszystkie szczury zagryzły się na ostatnim kawałku drewna. Nie zasługiwali na lepszy los, a tym bardziej na życie wieczne. Do nowego świata nie przenosi się starych problemów.

Ona też umrze, Samotwór to wiedział. Ogień w końcu zamieni ją w glinianą figurę i będzie po sprawie. Ale wtedy to już będzie nieistotne. Zostało tak mało czasu do dnia, w którym wszystko się naprawi. Ludzie przestaną być robakami. Ewoluują w coś lepszego. Przestaną brzydzić Samotwora, choć on sam już raczej tego nie doświadczy. W końcu przyjdzie mu wyruszyć do krainy pustki, tam, gdzie króluje wielkie nic. 

— Nic — powtórzył, uświadamiając sobie, jak pięknie to brzmi.

Nic. Nie istnieć. Nieczuć. To piękno było już tak blisko. Wszyscy z otoczenia Samotwora byli bardzo starzy. Jesteśmy mrokiem wczorajszej nocy. Samotwór uwielbiał to określenie. Wyczytał je wiele lat temu w jakimś antycznym manifeście i od tej pory raz za razem do niego powracał. Zdecydowanie byli mrokiem wczorajszej nocy, wspomnieniem cienia, który zapadł, gdy Słońce odeszło obrzydzone od oblicza Ziemi. Każdy kolejny cień był coraz głębszy. Spychał stary z masowej pamięci. Sprawiał, że przeszłość nie była nawet niewyraźnym polem. Nie była, bo jej samej po prostu już nie było. To też czekało Samotwora. Magnusa. Altara. I każdego, kto nie był w stanie dostosować się do nowej rzeczywistości. Tacy ludzie mieli odejść w ciało stałe, tak by inni przestali do niego zmierzać. By uratować ten nieszczęsny gatunek z błędnego koła i dać mu nieskończoność. Wielkie coś.


18


Aris podszedł do dystrybutora z sokiem z czarnej marchwi. To była mocna zaleta pracy w komisariatach w Agesis — zawsze mieli jakieś przysmaki. Czasem Aris to przeklinał, szczególnie pod koniec tygodnia, jak komisarz kazał im zabierać niezjedzone ciastka, żelkowe ryby i te fikuśne napoje we wszystkich kolorach tęczy. Czasami bywało, że jeszcze tej samej nocy detektyw zjadał wszystkie przysmaki i umierał następnego dnia. Cukier, biała śmierć. Ktokolwiek go znormalizował, skazał ludzkość na wieczny ciąg. Ale Aris nie mógł się temu sprzeciwić. Nie mógł, bo miał to zapisane w DNA. Jeść kruche ciasteczka, pochłaniać serniczki. Oczami wyobraźni widział, jak Rewę zalewa słodka fala. Jak wieżowce kłaniają się pod naciskiem cukru. Jak krew barwi tę szlachetną biel. Nagle poczuł, że i jego to pochłania. Otworzył oczy. Miał całą rękę mokrą od soku. Wytarł ją o ciemne spodnie i przeklął w duchu. Zawsze trafię do najgorszego z możliwych światów.

Chwycił jeszcze raz kubek. Nadal był lepki. Obrócił się i już miał iść do swojego gabinetu, gdy nagle stanął przed nim Pe2 z jakąś kobietą. W zasadzie dziewczynką, bo ile ona niby mogła mieć lat? Nie więcej niż dwadzieścia pięć.

— Dasza Zwiędła. — Wystawiła rękę.

Aris niechętnie odpowiedział na gest. Zachodnie zwyczaje, ciekawe. Ich ręce skleiły się delikatnie. Na twarzy dziewczyny zagościł uśmiech zakłopotania. Wtedy Aris oderwał rękę od niej i spojrzał wymownie na Pe2.

— Gdzie karta?

— Tutaj detektywie — odpowiedział przyjaźnie, wyciągając przenośny czytnik. 

Aris zeskanował z niego kod na morpha i podziękował androidowi.

— Chodź za mną — mruknął do dziewczyny.

Szli w ciszy, ale Aris miał wrażenie, że ta nowa cały czas coś podśpiewuje. A może znowu wariował? Wrócił wspomnieniami do poranka. Sprawdził informacje o Szczurołapie. Posłuchał muzyki. Wziął heroxę. Wziął leki. Czyli jednak to było coś z nią.

Niedługo później weszli do gabinetu. Ciasny, lecz przytulny pokój skrywał w sobie regały z materiału drewnopodobnego, na których dumnie spoczywały książki. Od Junga po nowożytnych autorów pokroju Jasensa. Na ścianie koło zagraconego biurka była szyba, którą Aris bardzo dobrze znał. To z niej obserwował przesłuchiwanych. To okno na świat koszmaru. Okno, przez które patrzy się wyjątkowo niechętnie. 

— Usiądź — Wskazał jej krzesło.

Sam zajął miejsce za biurkiem i szybko przeleciał wzrokiem po biografii. Ta cała Dasza pochodziła z dalekiego zachodu, z miasta na samym krańcu kontynentu — z Irsumcka. To dlatego miała takie cudaczne imię. Jej ojciec był naczelnym sprawiedliwym regionu. Dziewczyna miała naprawdę dobre statystyki. Tylko czemu uderzała aż w Rewę?

— Więc, co cię tu sprowadza?

— Ambicja — odpowiedziała bardzo powoli.

— Oho — rzucił zniesmaczony. Z takich dzieciaków zawsze wyrastali jacyś psychopaci. — To tylko komisariat w spokojnej okolicy, więc nie licz na jakieś rytualne morderstwa, czy podążanie tropem handlu niemowlakami.

— Wszystko będzie lepsze od noszenia kawy.

Aris przewrócił oczami.

— A co, masz już doświadczenie?

— Niestety tak. Nikt nie brał mnie w Metropolu na poważnie.

No nieźle. Skoro dostała się do Metropolu, a mimo to zrezygnowała, to faktycznie jej stary musiał być grubą rybą. Niedobrze

— Zakładam, że nie muszę ci tłumaczyć co i jak, skoro pozwiedzałaś już trochę komisariatów. Wprowadzić cię do sprawy, czy sama doczytasz?

— Jeśli by pan mógł…

Aris westchnął, może trochę zbyt teatralnie.

— Dobrze. To sprawa z Cytrynowego Gaju, nie jesteś stąd więc wiedz, że ten gaj charakteryzuje się sporym sektorem usług. Głównie to noclegi. Taka okoliczna sypialnia dla wszystkich artystów i biznesmenów, którzy akurat zjechali na jakiś kongres. Doszło tam do incydentu, który jest głównym ogniskiem sprawy. Z jednego z pokoi ktoś włamał się do sieci w Metropolu. Wykradziono cenne dane. Później wybuchł tam pożar i nie ocalało nawet żadne istotne nagranie. Dotarliśmy do właścicielki hotelu, ale jest warzywem. Zdążyła tylko wykrztusić z siebie imię łowcy nagród, który może być zamieszany w sprawę.

— Łowca nagród? Przecież oni działają na usługach państwa.

— Ten jeden najwidoczniej nie. Łowca, a właściwie łowczyni szerzej, jest znana jako Widmo. Dotarłem do informacji o niej, jednak wciąż brakuje pełnej dokumentacji.

Dasza uśmiechnęła się promiennie. Zęby miała czyste, delikatnie niebieskie, pewnie po szlifowaniu.

— Tutaj wkraczasz ty. Mam kilka… — Zamyślił się. — Spotkań z ludźmi, którzy mogą mi coś powiedzieć, ale są cholernie nieufni. Dlatego twoim jedynym zadaniem będzie zbieranie informacji z Drzewostanu, jeśli coś tam w ogóle będzie albo internetu i uzupełnienie dokumentacji.

W żółtych oczach Daszy coś zabłysło. 

— Och — wydusiła z siebie. — Czyli widzę, że nie da mi się pan wykazać?

— Na razie nie ma sensu, ale jak będę szedł w jakieś podejrzane miejsca, to wezmę cię ze sobą. Zobaczymy, czy dalej będziesz taka chętna. 

Z twarzy dziewczyny nie schodził uśmiech. Może wcale nie była taka zła, jak na początku myślał Aris? W zasadzie była całkiem grzeczna, no może nie licząc tego zaczepnego charakterku. Miała też w sobie coś czarującego, zupełnie, jakby była jego młodszą siostrą.

— Muchołówka — rzuciła przyjaźnie. — Nie lubię swojego prawdziwego imienia. Wie pan, sprawia, że wszyscy tutaj traktują mnie z dystansem.

— Ym, dobrze Muchołówko — wykrztusił delikatnie zmieszany. — Wracając, Pe2 przyniesie ci biurko, więc możesz się rozgościć. Na dobry początek zacznij od wypełnienia tych dokumentów. — Wskazał palcem miejsce przy drukarce. — To jakieś bzdurki do sprawy głównej. Informacje potrzebne do wypełnienia znajdziesz na aplikacji, masz ją, nie?

Pokiwała na potwierdzenie.

Aris potarł palcami skronie. Ból nasilał się z każdą sekundą. Znał go. Uczucie, jakby mózg był w imadle, zawsze ostrzegało — za chwilę czeka cię zjazd życia! Musiał wyjść. 

— Blado pan wygląda — wycedziła Muchołówka, przyglądając się uważnie detektywowi.

— Bo mało śpię — wycedził. — Zaraz wrócę, a ty zacznij już coś wypełniać.

— Oczywiście — powiedziała z uśmiechem.

Rzeczywistość znów zaczęła się roztapiać. Po ścianach spływały cienie, a podłoga zatonęła w czarnej mgiełce. Aris przeczuwał to już w trakcie rozmowy, a teraz? Brnął przez korytarz, lawirując od ściany do ściany. W końcu trafił do kibla. Wybrał ostatnią kabinę. Usiadł obok muszli klozetowej na zimnych płytkach. Ciężko oddychał. Ciemność nadchodziła.

— Nie teraz. Nie teraz. Kurwa, jeszcze nie!

Ciemność przepływała przez drzwi. Skapywała z sufitu. Po chwili zaczęła obejmować Arisa. Chciał się bronić, ale nie umiał. Wiedział, że taka jest cena za pomoc. Więc myślał o Kesfenie, gdy tracił władzę nad ciałem. Częstp wtedy o nim myślał. Jakoś łatwiej mu było dzięki temu to wszystko opuszczać. To życie. Ten świat. Wiedząc, że gdzieś tam, w przeszłości, a może i nawet w przyszłości była osoba, która naprawdę go kochała. I która będzie czekała poza cielesnością.

Ocknął się w gabinecie. Siedział na krześle. Czy aby na pewno stracił przytomność w toalecie? A może po prostu przysnął? Rzucił okiem po pokoju. Muchołówka pisał coś na morphie.

— Wstał pan? Nie chciałam być wścibska, ale zaniepokoiłam się, gdy nie wracał pan tyle… I zobaczyłam pana, tam w tej łazience.

Aris momentalnie poczerwieniał.

— Nie, niech pan mnie źle nie zrozumie — zaczęła się tłumaczyć. — Umiem dochować tajemnicy, a pan ma pewnie ich całkiem sporo.

Arisa to uderzyło. Czyżby wiedziała, że ćpa? Co jeszcze mogła wiedzieć?

— Błagam, nie mów do mnie na pan, bo czuję się jak dinozaur. Aris, wiesz przecież.

— Oczywiście.

— I byłbym wdzięczny, jakbyś nie wspominała o tym nikomu. Pewnie wiesz, jak wygląda zasypianie w pracy.

Odpowiedziała znów tym samym przesłodzonym głosem:

— Ależ oczywiście. 


19


— Jaka była? — zapytał zachłannie Samotwór.

Hologram Białego Barona był całkiem spory. Samotwór przywykł do tego, że wszystkie robaki dookoła były raczej małe, ale ten to co innego. Wyglądał, jakby przeszedł mutację po katastrofie atomowej. Samotworowi przypominał żuka. A może bardziej szerszenia? Sam nie wiedział. Te jego białe dredy, wypłowiałe usta, skóra bez ani jednej żyły. Zdecydowanie był istotą, która porzuciła dawno temu człowieczeństwo. 

— Świadoma. Bardziej niż wszystkie inne eksperymenty na materiale ludzkim, z jakimi miałem kontakt. Mój człowiek złapał ją w mieszkaniu z dziewczynką. Musiała więc sprawnie wchodzić w interakcje z ludźmi. Może nawet czuła, że jest jedną z nich.

Interesujące. Interesujące pod tym względem, że była zdolna do nawiązania nici społecznej. Co jeszcze, może potrafiła żartować? Samotwora zainteresowało jeszcze podejście Barona. To całe nich, nie nas

— Ach tak? I co się stało z tą małą?

— To, co z każdą. Przyszedł klient i ją użył. Uprzedzę twoje następne pytanie, nie mamy ścierwa, ale miała ze sobą plecak. Dzięki temu wiemy, że nazywała się Amnestia Polers.

— Amnestia — powtórzył Samotwór. 

— A obiekt przedstawił się jako Ioonaksa, jeśli to istotne…

Szalenie istotne! Najważniejsza rzecz, jaką mógł powiedzieć szerszeń. W głowie Samotwora zaroiło się od pytań. Zacisnął pięść i uporządkował je w ciągu chwili. Nie mógł pozwolić sobie na chaos, to właśnie tego chciałby Magnus.

— Więc jak będzie? Co dasz mi za załatwienie bogini? — Baron mocno zaakcentował ostatnie słowo.

Samotwór przejechał palcem po biurku, przy którym siedział. Rozmazał czerwoną kropkę. Krwistą kometę, która wypłynęła spod pancerza. Gdyby był w lepszym humorze, pewnie by się uśmiechnął. Nawet ciało miało już dość życia. Znał te wszystkie powiedzenia robaków. Gdy krew z nosa leci, nie pomogą żadni święci.

— Mogę zaoferować wiele, jak wiesz… — rzucił Samotwór, skupiając wzrok na hologramie.

— Chcę Altara. Samego. Tylko jego.

Marna cena za pomoc w tak wielkim przedsięwzięciu, ale Samotwór pokiwał zgodnie. To nawet i dobrze, że chciał tak niewiele. Może jednak nie był zbyt bystry? A może też nie był przywiązany do tego świata? Tylko czy wtedy dalej był robakiem? Co właściwie czyniło robaka robakiem? Nie kolorowy pancerzyk i nie obrzydliwe oczka. Raczej uciekanie, trzymanie się życia za wszelką cenę. Skłonność ulegania światu, jak niewolnik. Chowania się po kątach, by przeżyć, choć jeszcze jedną sekundę dłużej.

— Najpierw chcę zobaczyć ją martwą. Później dostaniesz, co należne.

— Oczywiście. Interesy z tobą to czysta przyjemność — dodał Baron, po czym zakończył rozmowę.

Samotwór jeszcze przez chwilę patrzył w miejsce, gdzie unosił się hologram. Ten cały Baron był taki inny. Dziki. Robak spoza terrarium. Trzeba było go zachęcać cukrem. Ale w końcu Samotwór go przekonał. Hologram zgasł. Powiedział nawet więcej, niż Samotwór chciał usłyszeć. Ona nie była już tylko zwykłym obiektem. Miała imię.

— Ioonaksa — syknął.

Więc to tak się nazywał największy wróg nowego porządku. Rozczarowująco zwyczajnie jak jakiś tani napój. Z drugiej strony, gdyby nosiła jakieś bardziej dostojne imię, ludzie mogliby ją wziąć na serio. Zobaczyliby w niej kogoś więcej. Uwierzyliby, a wiara poza kontrolą zawsze zmieniała się w truciznę. Samotwór oczami wyobraźni widział, jak ta cała Ioonaksa pompuje jad do Drzewostanu. Jak zalewa kwasem niewinnych, którym mesjasz Samotwór dał coś więcej niż życie. Znów zacisnął dłoń, tym razem tak mocno, że na moment stracił czucie.

Opuścił gabinet. Zmierzał w kierunku sypialni. Ten świat zdecydowanie za bardzo go ostatnio zajmował, a to niedobrze. W Samotworze zagościł strach, że jeszcze się do niego przyzwyczai. Że polubi robaki i te puste korytarze. Że pokocha słońce nad Rewą i każdy pojazd przemykający szybko po drodze. Że zaakceptuje swój los i to, co zrobił mu Magnus...

Zwolnił, gdy wszedł do ulubionego pomieszczenia — galerii stworzenia. To tu spędzał najwięcej czasu. To tu spoczywały dziesiątki figur. Wszystkie w losowym rozmieszczeniu, z innymi emocjami na twarzy, tymi wszystkimi, których nie mogły nigdy poczuć. Bo w końcu kamień to zimno. Kamień to martwica. Kamień to też wieczność, ten dziwny stan, w którym człowiek nigdy nie mógł się znaleźć, a o którym od zawsze marzył. 

Przechodził pomiędzy posągami, dokładnie oglądając ich twarze. Piękne, choć zimne. Doskonałe i martwe. Tak, jak to sobie kiedyś Aran wymarzył.

— Ioonaksa, Ioonaksa, Ioonaksa — powtarzał. 

Nie mógł przed sobą dłużej ukrywać, że był ciekaw, kim właściwie była. Co widziała? Czy również nienawidzi tego świata? Była na ustach Podziemia, Labiryntu, a powoli nawet Metropolu. Rozkwitała w głowie Samotwora. Ta cała Ioonaksa. Bogini. Marionetka, która zerwała się z nici. Kto wiedział, może nawet i pełnoprawna osoba... Wtedy poczuł furię. Wielka Macka znów z nim igrała. Pogrywała! Próbowała za wszelką cenę odciągnąć go przed planem zrzucenia życia z piedestału.

Nienawiść zebrała się w sercu. Przepłynęła prędko żyłami wprost do dłoni. Samotwór ścisnął głowę najbliższej figury. Spojrzał w te błędne, jasne oczy. Cisnął nią o ziemię. Później zaczął ją kopać, pluć. Pękło to wątpliwe piękno. Wtedy dopiero wyprostował się, ciężko dysząc.

— Nie jestem niewolnikiem! Nie jestem, bo nie należę do tego świata!

Spojrzał w najciemniejszy punkt pokoju. To tam się ukrywała Wielka Macka. Zawsze w cieniu. Zawsze z dala od ujawnienia. Jak tchórz. Jak coś niegodnego miana, jakie przywdziewa w oczach robaków.

— To ja jestem mesjaszem — wypluł z siebie, nie odrywając wzroku od czerni. — To ja jestem bogiem!


20


Strażnicy przepuścili Aurę do sektora zero, w którym przebywała bogini. W lepszych okolicznościach ktoś mógłby to nazwać penthousem, luksusem dla wybranych, w końcu mało kto miał całe piętro tylko dla siebie. W dodatku w takim miejscu. No kto? Nikt poza nią. Z każdym kolejnym krokiem Aura czuła, jak zbliża się do czegoś niezwykle starego, jakby sprzed czasów, gdy pierwsze stworzenia wypełzły z wody. A może po prostu się jej zdawało? Czuła to, co chciała czuć? Nie wykluczała tego, ale wrażenie potęgi rosło i nic nie mogło go zatrzymać. Krok za krokiem, oddech za oddechem. Wkraczała na ziemię świętą.

Przy drzwiach do pokoju stało dwóch uzbrojonych strażników i pewnie z tuzin w pomieszczeniach obok. Altar się nie cacka, nie ma co… Jeden z anonimowych mężczyzn wylegitymował Aurę i przepuścił ją do drzwi. Zapukała raz. Potem drugi. Cisza. Poczuła na sobie wzrok tej dwójki. Pewnie myśleli, że zgłupiała i może nawet mieli rację, ale Aura była ponad tym. Miała wrażenie, że była też ponad właściwą gęstością świata. To wszystko było dziwnym snem. Szła do bóstwa na sam szczyt góry i teraz czekała, aż ją wpuści. Gdyby tę scenę widzieli ludzie sprzed tysięcy lat, nie mieliby żadnych wątpliwości — oto posłanka zmierza na Olimp. Ta wizja bardzo ją zauroczyła. Poczuła się ważna, w końcu znowu przyszło jej zawiązać nowe przymierze — między ludźmi a bogami.

Nacisnęła na klamkę. Zaryzykowała. W środku panowała cisza i nieprzenikniona ciemność, którą rozbijał jedynie cienki pasek światła wpuszczony przez drzwi. Aura zobaczyła fragment bladego uda i to jej wystarczyło. Bogini siedziała na ziemi. Posłanka domknęła drzwi. W pokoju znów zagościła niczym niezmącona ciemność. Aura pomyślała, że to trochę zabawne, że bogini siedzi w czerni. Łączy się z tym, z czego powstała. I że daje jasno do zrozumienia, że nie życzy sobie żadnego światła — tego nieudanego eksperymentu Wielkiej Macki. W końcu światło było tylko stanem przejściowym, chwilowym brakiem cienia. Znam serce wszechświata. Jest ono czarne i zimne.

Aura doszła do miejsca, które było najbliżej bogini i usiadła tam. Wcześniejsze wrażenie antyczności i mocy ucichło, zupełnie, jakby była w oku burzy. To wszystko nieźle mieszało jej w głowie. Już sama nie wiedziała, czy siedzi przed klonem, czy bóstwem. Nie wiedziała, czy w ogóle istnieje. Odżyły w niej wątpliwości o kwestie wiary, o to, czy wiele lat temu nie popełniła błędu, bluźniąc. Otworzyła oczy, żeby wyjść z głowy. Ciemność na zewnątrz była łatwiejsza do zaakceptowania.

— Jestem Aura — odezwała się nieśmiało.

— A ja Neutronowa.

Głos Neutronowej był niski i niezwykle żywy. Aurę ujęło to, jak wypowiadała słowa. Dbała, by każde odpowiednio wybrzmiało. Pytanie, czy robiła to świadomie? Skoro była klonem, to mogli w niej to zaszczepić, zapisać w genach majestat. Zaprojektować boginię na miarę nowoczesnego społeczeństwa. 

— Jesteś stworzona do wielkich rzeczy. — To była jedyna sensowna rzecz, która przyszła Aurze do głowy.

— Możliwe. — rzuciła niezwykle lekko Neutronowa. — A co jeśli wielkie rzeczy zostały stworzone dla mnie? Cała ta historia... — Aura usłyszała coś na kształt stłumionego śmiechu. — Przepraszam, nie powinnam…

— Właśnie, że powinnaś — wcięła się Aura. — To pokazuje, że jesteś kimś więcej niż tym, za co inni ciebie mają.

— Czymś więcej niż obiektem?

— Tak. 

To musiało dodać Neutronowej trochę odwagi, bo po chwili powiedziała:

— Cała ta historia jest tak dziwna, że jestem w stanie uwierzyć we wszystko. 

Aura poczuła ciepłą dłoń Neutronowej na skórze. Przejechała wzdłuż ramienia i zacisnęła palce na jej palcach. Później przyłożyła dłoń Aury do swojej piersi, tak, żeby mogła poczuć to miarowe bicie.

— Czujesz? — zapytała z nutą fascynacji w głosie. — To moje serce. Prawdziwe.

— Wiem.

Neutronowa puściła jej dłoń.

— Więc dlaczego tutaj siedzę? 

— Bo niektórzy nie potrafią dostrzec człowieka w kimś bardziej ludzkim od ich samych — odpowiedziała szczerze Aura.

— Mogę to zmienić?

— W tym przypadku chyba nie warto.

Zapadła cisza. Aura chciała zapytać o wiele, ale nie była pewna, czy sama nie wie więcej od Neutronowej. Ona była taka niewinna, krucha, trochę jak dziecko zagubione w supermarkecie, które rozmawia z losowym staruszkiem.

— Co byś powiedziała na małą grę? — zaproponowała przyjaźnie liderka Ostatniego Pokolenia.

— Grę?

— Taką zabawę. Będziemy sobie zadawać pytania, a odpowiedzi muszą być szczere.

— Lubię gry — szepnęła do siebie Neutronowa.

Zadziałało. Aura już zrozumiała, jak musi z nią rozmawiać.

— Możesz zacząć — powiedziała Aura, głaszcząc jej ciepłą dłoń.

— Po co tu jesteśmy?

Aura mogłaby zapytać o to samo i też nie uzyskałaby dobrej odpowiedzi. Ale ujęło ją to, że pyta o to akurat bogini. To świadczyło o tym, że każdy był zagubiony, nieważne skąd pochodził.

— Bardzo dobre pytanie. Myślę, że celem każdego z nas jest wymyślenie własnej definicji piękna. Tworzenie tej najbardziej bezużytecznej, a przy tym najbardziej cennej rzeczy. Klejnotu koronnego wszechświata.

— A może jesteśmy po to, żeby nawzajem się ratować... — szepnęła Neutronowa.

To była świetna odpowiedź. Błyskotliwa i przepełniona szczerością. Aura została oczarowana. Zdecydowanie Neutronowa była kimś wyjątkowym i to nie tylko ze względu na ciało.

— Jakie jest twoje pierwsze wspomnienie? — zapytała Aura, nie tracąc kolejki.

— Nie jestem pewna. Pamiętam pobudkę w kałuży, kiedy przyszła Amnestia… Ale wcześniej wszystko jest ciemne. To jakaś taka dziwna bariera, której nie mogę przekroczyć nawet myślami.

— Nikt jej nie może przekroczyć. Nikt żywy.

— Moja kolej! — niemal wykrzyczała. — Kim jest Magnus?

Aura zaczęła gładzić drugą dłoń Neutronowej.

— To prawa ręka Samotwora i twój stwórca, a w każdym razie tak wynika z przechwyconych danych. Magnus jest przede wszystkim głównym naukowcem i to właśnie dzięki niemu nastąpił skok technologiczny. To niezaprzeczalnie geniusz, ale przyłożył rękę do deforestacji, więc nie mogę powiedzieć, żeby był dobrym człowiekiem.

— Deforestacja?

— Ciii — syknęłą przyjaźnie Aura. — Teraz ja. Co jest dla ciebie ważniejsze: sprawa, czy dobro ludzi?

Neutronowa milczała przez chwilę. Trawiła słowa. Dobrze to o niej świadczyło.

— Nie wiem. Chciałabym naprawić ten świat, ale najpierw on sam musi chcieć zmiany. Nie mam żadnej super siły. 

— Masz, i to większą, niż myślisz — dodała Aura z uśmiechem, który przepadł w ciemnościach.

— Która działa tylko wtedy, gdy ludzie we mnie wierzą. 

— Ja w ciebie wierzę. I wierzę, że naprawisz ten świat dla takich jak ja.

Neutronowa to zignorowała. Może bała się, że sama też uwierzy w te słowa? A może to było za dużo, jak dla niej?

— Czy cokolwiek się zmienia? Czy wszyscy jesteśmy zapętleni?

— Och — wydała z siebie Aura. — Pewnie słyszałaś o drodze od gazu do ciała stałego. — Na pewno słyszała, przecież na tym stoi świat, myśl Aura! — Więc idziemy tylko w jednym kierunku, naprzód, a to, że coś się cyklicznie powtarza wcale temu nie zaprzecza. Zdarzenia są podobne, ale nie takie same. Każda sekunda jest w końcu inna, wszystko, co chwila ulega zmianie. Gaz się skrapla, woda krzepnie, a później wszystko zamarza. Nie można iść w drugą stronę, bo sama śmierć tak działa. Na każdego z nas czeka już gdzieś tam koniec.

Po tym zapadła jeszcze dłuższa cisza niż wcześniej. Aura nie była pewna, czy może zabrać głos. Nawet zdolności nie były w stanie pomóc. Wszędzie była tylko cisza i ciemność. Dwa stany zaświadczające o tym, że jest się martwym.

— Mogę zobaczyć twoje oczy? — szepnęła w końcu Aura.

— Po co?

— Niektórzy wierzą, że oczy są zwierciadłem duszy.

— Hm — wydała z siebie Neutronowa. — Tam na środku oka jest tylko czarna plama. Nic więcej. Jeśli chcesz zobaczyć duszę, to jest ona czernią. My jesteśmy czernią.


21


Wyrocznia zapaliła różane kadzidełko. Nie przepadała za kwiatowymi zapachami, ale tylko takie znalazła w Rezydencji. A może Aura pochowała gdzieś resztę? Nawet jeśli, to nie było szansy odgadnąć gdzie. Każdy z tych naburmuszonych, zielonych dzieciaków ignorował Wyrocznię. Została więc duchem i nawet zdolności nie mogły przełamać tej bariery. Była całkowicie transparentna. Nikt nie zwracał uwagi na pytania o to, czy są tutaj jakieś kryształy prenijskie albo chociaż miedziane wahadełka. Asfenę denerwowało to za każdym razem tak samo. Spokój przynosiły dopiero słowa starej piosenki, które raz za razem przywoływała pamięć. Mroczne oko czarnej dziury wciąż nas obserwuje. Ono nigdy nie przestaje, wiecznie dokumentuje… Wracała wtedy do dzieciństwa, gdy na rękach matki przemierzała opustoszałe ulice. Wtedy świat był znacznie prostszy. Składał się tylko niewyraźnych słów piosenki. Zamglonych obrazów. I marznących łez, które po chwili zmieniały się w sopelki.

Zapach róż zaczął przejmować pokój. Przelatywał pomiędzy małym stolikiem, wsiąkał w starą kołdrę na łóżku. Tłamsił woń stęchlizny i rozkładu. Wprowadzał miły, choć ciężki ton. Bukiet błękitnych róż powoli więdnących na straganie.

— Chyba faktycznie udziela mi się ta atmosfera dnia pamięci — rzuciła do siebie z nieukrywanym uśmiechem.

Podeszła do hebanowej komody. Otworzyła górną szufladę. Włożyła dłoń pomiędzy równo złożone ubrania i zaczęła miętosić w poszukiwaniu kart. Po chwili wyciągnęła mały prostokąt z wygrawerowanym na środku księżycem. To była jedyna rzecz, bez której nie wychodziła z domu… Domu? Dom to było chyba za duże słowo. Jej prawdziwym domem były namioty na peryferiach Labiryntu, a to w gaju było raczej jamą. Przez chwilę pomyślała o tym, co się właśnie musi dziać w mieszkaniu. Nie była pewna czy domknęła drzwi. Sąsiedzi pewnie już zwęszyli, że coś dziwnie długo nie ma jej w domu. Może rozkradli kryształy i talizmany. Podarli książki na opał. Posprzedawali elektronikę. Ale to nie szkodziło. Wyrocznia czuła, że przez to, co nadchodzi, nie będzie już jej dane wrócić do tego miejsca. Być może nikomu nie będzie dane wrócić do swojego domu.

Usiadła na podłodze. Do pokoju wkradały się blade światła z potężnych lamp zawieszonych na szczycie sklepienie Podziemia. W końcu ludzie osiągnęli ten poziom zaawansowania technologicznego, by zamknąć słońce w najciemniejszej jaskini. Gorzej z tym, że nigdy go nie zgaszają

Wyciągnęła karty z futerału. Przetasowała talię. Nie stawiała ich od kilku dni. Ciekawe, czy się obraziły? Pogłaskała ich miękkie brzuchy. Wyginały się pod naciskiem palców. Zdecydowanie tęskniły za czułym dotykiem. Wyrocznia z uśmiechem obserwowała, jak rozpoczynają taniec z palcami. Jak niezdarnie wirują i spadają na ziemię, a później wracają. Może nie były to najmądrzejsze karty, ale nie można było odmówić im piękna. Wykonał je własnoręcznie stary pustelnik z głębi Czerwonego Młota, jeszcze wiele lat przed narodzeniem Wyroczni. To była ostatnia pamiątka po matce. Ostatnie świadectwo, że przeszłość nie zniknęła jeszcze całkowicie za horyzontem.

Wyciągnęła pierwszą kartę. Zobaczyła wizerunek założyciela Korporacji Labiryntu — Ponurego Kapturnika. Był to posępny mężczyzna, który trzymał w dłoni Kosiarza i gałązkę oliwną. Wyrocznia dawno nie widziała tej twarzy. I w zasadzie jej to nie przeszkadzało, w końcu symbolizował niepokój, wzburzenie, graniczność. Wybór oraz konsekwencję. 

Następna karta przedstawiała Iglicę Świata w Metropolu. Złota szpila łączyła się na samym krańcu ze wschodzącym słońcem. Rozdzierała bezchmurne niebo na dwie równe połowy. Wyrocznia spojrzała krzywo na ten obrazek. Iglica oznaczała przebudzenie, ale też pułapkę. Fałsz. Coś, co powszechnie uważano za prawdę, było tak naprawdę misternie utkanym kłamstwem.

Wyrocznia zaczęła nerwowo stukać wolną ręką o podłogę. Robiło się nie za ciekawie. Wyciągnęła ostatnią kartę. To było do przewidzenia. Zobaczyła wizerunek generała Poliwa, człowieka, który dokonał wielu masakr w trakcie Wojny Grzybów. Ten potężny mężczyzna tańczył z rozkładającą się kobietą. Ułożył usta w dziwny dzióbek, zupełnie, jakby był gotowy pocałować śmierć prosto w gnijące usta.

— Zdrada. Ktoś zdradzi — szepnęła do siebie Wyrocznia.

To wszystko stanowiło logiczną całość. Całość, która pokrywała się z tym, o czym mówiła Aura. Nadchodziła rewolucja, czas zmian i obnażania kłamstw. Przebudzenia z letargu. Ale ta zdrada, kto mógłby by się jej dopuścić? Nasi czy oni? Kogo właściwie mogła określać mianem naszych? Aurę? Altara? Ludzi żyjących w cieniu? Nie było na to jednoznacznej odpowiedzi. Znała za to prawdziwego wroga. Tego, który zza kulis szeptał aktorom, co mają mówić. Samotwora. To właśnie z nim najbardziej łączyła tę zdradę. To on mógł w ostatniej chwili ugiąć kark, zdradzić boginię, żeby tylko uratować skórę. 

Samotwór to niezły świr. Wyrocznia, zanim przeczytała informacje, które zdobyli u Dukana, nie myślała o tym, kim właściwie jest ten człowiek. Człowiek? Nawet co do tego miała wątpliwości. Wiedziała jednak jedno — to on tam rządził. Potajemnie pociągał za sznurki bogini. Tylko dlaczego tak bardzo zależało mu na oczyszczeniu tego świata z ludzi? Co dałoby przeniesienie istnienia na nowy wymiar? Przecież gdyby chciał wszystkich zabić, zrobiłby to sto lat temu, nie teraz… W tym musiało być coś więcej. Schowała tę myśl na później, gdy trochę się uspokoi.

Drzwi otworzyły się z hukiem. Asfena wypuściła karty z rąk. Talia Prawdy Creden pomieszała przyszłość. Oczywiście, jak spokój to dopiero wieczny. Do pokoju wparował jakiś mężczyzna. Trzymał w dłoni flaszkę wódki. Wyrocznia zmrużyła oczy. Znała te szerokie barki i te limonkowe oczy. Sześć? Ale jak? Przecież miał jeszcze odpoczywać!

Sześć zatoczył się i runął na podłogę. Za nim poleciała flaszka. Chwila, moment i na ziemi zaczęła rosnąć ciemna plama alkoholu. Wyrocznia doszła do siebie i pośpiesznie domknęła drzwi. Nikt nie mógł go zobaczyć w takim stanie. Aura nie tolerowała żadnych używek, a szczególnie alkoholu.

Sześć zdążył już podnieść butelkę i przytulić ustami jej szklany dzióbek. Wyrocznia usiadła obok. Spojrzała mu prosto w oczy. Wzięła głęboki oddech i zdzieliła go w twarz.

— Do końca zgłupiałeś? — wypluła z siebie, widząc, jak zaskoczenie wybija wszystkie myśli z jego głowy. — Jesteśmy w środku spisku, ledwo uszliśmy z życiem, a ty upijasz się w biały dzień? — Przez sekundę zastanowiła się, czy to określenie w ogóle pasuje do Podziemi.

Spojrzał na nią spode łba. Zmarszczył brwi. Chyba było mu wstyd. To automatycznie rozbroiło Wyrocznię. Stara i sztywna raszpla się ze mnie robi. Nigdy nie chciała być w czymś tak głęboko. Nigdy nie chciała zatracić się w tym, co ludzie nazywają walką o sprawę. Wyrwała od Sześć wódkę i wzięła spory łyk. Przez gardło przepłynęła przyjemna fala gorąca. Po chwili wszystko trafiło do żołądka. 

— Przepraszam — wyrzuciła, wycierając z ust kropelki alkoholu. — To wszystko jest jakieś…

— Pojebane! — dopowiedział.

— Tak. Zdecydowanie pojebane. — Pokiwała głową.

Sześć uciekł wzrokiem na karty. Asfena wiedziała, że chłopak w każdej chwili mógł wpaść w szał. Miał alergię na takich jak ona. Już wcześniej czuła, że ledwo trzymać nerwy na wodzy, a co dopiero, gdy był po alkoholu. Ku jej zdziwieniu — zaśmiał się. 

— Wiem, że chcesz to zrobić — rzucił.

W pierwszej chwili myśli popłynęły w stronę erotycznej propozycji. Nie miałaby nic przeciwko… Ale to nie to! On chciał wróżbę. On, z tą jego pokręconą przeszłością, której strzępki Asfena już poznała. 

— Jasne… Przyłóż dłoń do kart. Wylosujemy ci kartę bliskiej przyszłości.

Przetasowała talię. Z jej środka wyciągnęła kartę z wizerunkiem płonącego kruka — Sakerda — legendarną istotę zwiastującą ciężkie próby. Sześć uśmiechnął się szeroko.

— Gdybym dawał jebanie o takie rzeczy, to pewnie byś mnie nastraszyła.

Wtedy coś jej przyszło do głowy. Ciamajda się nie jąka. Ale dlaczego? Coś widziała w jego przeszłości, coś o tym, że po alkoholu zyskuje utraconą pewność siebie. Gdzieś tam musiał być więc dzień pierwszego zająknięcia, kiedy padło pierwsze p-p-przepraszam. Zdecydowanie najlepszy dzień jego życia. 

— Każdy wierzy, w co chce wierzyć. — Wzruszyła ramionami.

— Pierdolety. — Beknął. — Opowiedz lepiej, kim był ten typ z Małego Labiryntu?

Przysunęła się bliżej Sześć. Tak blisko, że czuła cytrynowy szampon z jego krótkich włosów. I nutkę słodkiego potu. Położyła głowę na jego ramieniu. 

— Dukan? Och, to artysta — odpowiedziała, udając, że rysuje coś w powietrzu.

Sześć wziął kolejny łyk.

— Srysta, wiesz o co pytam. 

— Jego profesja jest dosyć… Trudna — przyznała niechętnie. — Można by powiedzieć, że hakuje dusze.

Asfena poczuła, jak Sześć napina mięśnie. A może po prostu kamienieje ze strachu? Och, tak, o takich rzeczach się w końcu nie mówi.

— Włamy do wszechświadomości i wszechserc — dopowiedziała.

— Nie wiedziałem, że to możliwe. — Zaczął wykrzywiać głowę, chyba złapała go zgaga.

— Żyjesz pod kamieniem, to nie wiesz — syknęła złośliwie. — Ale fakt, to nie jest popularny zawód. Wyciąganie wszechświadomości z droidów jest lepszą częścią roboty. Gorzej operuje się ludzi lub tych, co kiedyś nimi byli. Wiesz, wszechserce to nie tylko karty płatnicze i możliwe modyfikacje do ciała. To przede wszystkim baza danych. Ciągle chodząca kamera.

— Co? — Zrobił kwaśną minę. — W jaki sposób to działa?

— Słyszałeś kiedyś o banku pamięci zwanym Wszechsercem Creden?

Pokręcił głową.

— Nie dziwię się. Mało kto o tym wie. Czasem policja wykorzystuje bank do rozwiązywania starych spraw. — Zabrała Sześć flaszkę i dopiła słowa. — No, chodzi o to, że jak zdychasz i stajesz się ciałem stałym, to twoje wspomnienia nie przepadają w eterze, tylko są składowane. Wszystko to, kim jesteś, zapisuje się w momencie ostatniej myśli. Taka wielka biblioteka ludzkości, gdzie każdy ma swój pomnik.

Zrobiła pauzę. Niemal nie wyjawiła pochodzenia swoich zdolności. Przez moment znów widziała błysk, gdy matka połączyła się do banku pamięci. I iskry. A później to przez nią przepłynęło. Usłyszała te trzy proste słowa. To dla taty.

— To po chuj twój kolega wykradał te wszechserca? — zaczął znowu Sześć.

— Bo nie każdy chce ulokować w banku wspomnienia. Roboty też mają taki odpowiednik. Wyobraź sobie, że kazałeś swojemu droidowi kogoś załatwić, a ten nagle ma awarie i jego wszechświadomość trafia właśnie tam.

— Ale pamiętam... — Znów zaczął kręcić głową. — Pamiętam jedno wiedźmo. Wszechserca nie da się wyzerować.

— No właśnie. Dlatego Dukan je zbiera. Więzi… — Ugryzła się w język. — Więził w tych robaczych ciałach setki istnień. Myślałam, że ogarnąłeś to.

— Nikt normalny by się nie domyślił!

Asfena wzięła jeszcze jednego łyka.

— Znałam Dukana wiele lat. Aura też go lubiła, czasem nawet mówiła do niego wujku.

— Auraaa — Zawył, ale opamiętał się, widząc uśmiech Wyroczni. Tym razem to on położył głowę na cudzym ramieniu. 

Zdecydowanie zmierzamy do pierwszej bazy

— Nigdy nie wspominała, co właściwie was łączy — dokończył.

— Najwidoczniej ma ku temu powody. Rozumiem, że chciałbyś się czegoś dowiedzieć, ale nie wiem, czy ta historia cię ucieszy.

— Dawaj, dawaj — Zaczął bawić się jej ciemnymi lokami.

— Nie ma nic za darmo, wiesz o tym najlepiej.

Sześć odsunął głowę i wstał. Pewnie chciał sprawić wrażenie groźnego. Bo to jego teren. Bo to on tu rządzi. Asfena znała już takich. Wszyscy zawsze kończyli tak, jak chciała.

— Czego chcesz wiedźmo? Pukla moich włosów? — zatoczył się

Chciała tego, co zawsze. Tajemnic. Prawdy. 

— Postawię ci Sekrety.

— Ha! Możesz to zrobić beze mnie.

— Oboje dobrze wiemy, że nie. Potrzebuję do tego twojej energii i chęci. Oszczędźmy sobie niepotrzebnych słów. Wchodzisz w to?

Choć był pijany, zawahał się. Ostatnia szara komórka w ciele wciąż żyła przeszłością.

— Dobra, tylko bez ściemniania, paniusiu. 

Chwyciła miękką talię. Wybrała z niej wszystkie karty przyszłości i teraźniejszości. Pozostała mała kupka tego, co minęło. Świat w oczach Asfeny powoli zaczynał falować. A może była na otwartym morzu? Może właśnie wykorzystywała jedyną wolną chwilę przed kolejnym dniem ciężkiej żeglugi, gdzieś w miejscu, w którym słońce otwierało wszystkie rany, a słony wiatr nie pozwalał im się zagoić.

— Połóż tu rękę — pokazała na talię. 

Sześć spróbował raz. Nie trafił. Druga próba skończyła się na udzie Wyroczni. Ta tylko zachichotała zalotnie i przesunęła rękę na właściwe miejsce. 

— Skup się na tym, co było i wyciągnij trzy karty. 

Pierwsza karta była przedstawiała Anitę Darkher, wychudzoną kobietę z potężnymi workami pod oczami. Stanowiła ona przykład tego, że ciężką pracą i wyrzeczeniami można osiągnąć wszystko. No oczywiście, jeśli posiadało się tuzin niewolników w piwnicy.

— Silna kobieta z otoczenia — szepnęła Wyrocznia. — Matka. Chciała coś od ciebie

— Zawsze, kurwa, chciała! Jebana suka! 

Wyrocznia nie była pewna, ale oczy Sześć chyba zmieniły kolor. Były teraz krwisto czerwone. 

— Co ci zrobiła?

— Wszystko! — Usiadł ze złości. — Ale gryzie piach i bardzo dobrze! Wszystkie jesteście takie same. Pierdolone pojemniki na spermę!

Z furią wyciągnął następną kartę. Splątane macki. Wielka Macka oznaczała przeznaczenie, linię życia, wieczność, ale również przeplatanie światów. 

— Dwa światy — wyszeptała Wyrocznia. — Żyłeś dwoma życiami, nigdzie nie odnajdując spokoju.

— Ha! Niezła jesteś! — rzucił, opróżniając flaszkę.

— Mógłbyś rozwinąć…

— Po co, skoro sama dobrze wiesz? Matka była psychiczną ezoteryczką, która ubzdurała sobie, że jestem opętany. Odkopała jakąś spierdoloną przepowiednie. Wszystko przez to jebane jąkanie! Należała do sekty mowy, a taki gówniak jak ja był idealną zabawką do egzorcyzmowania… No i chuj ją strzelił. Próbowała mnie wysłać na jakieś wyższe ziemie, żeby nie spełniło się jakieś ubzdurane przeznaczenie. Wyobrażasz to sobie? Dorastać w domu, gdzie rodzic potrafi w środku nocy skropić ci czoło jakimś gównem. I wmawiać do tego latami, że nie należy się do tego świata.

Przetarł oczy i limonkowy kolor powrócił. Ostatni raz sięgnął do kupki. Wygrzebał kartę z samego środka. Obrócił ją, a Wyrocznia już wiedziała. Zobaczyła miecz Pinerja, pierwszego legendarnego władcy Creden, jeszcze sprzed czasów wielkich wojen. Był to symbol gniewu, barbarzyństwa, tragedii i pożogi, ale i sprawiedliwości.

— Śmierć. Zabiłeś ją. — Wyrocznia poczuła rosnący strach. — Zabiłeś własną matkę.

To dużo tłumaczyło. Asfena, gdy pierwszy raz poczuła obecność Sześć, wiedziała, że skrywa on w sobie wiele tajemnic. Jego obraz był jednak podziurawiony, dolatywały do niej tylko strzępy informacji, krzyki matki, wróżby, i scany z ludźmi bez twarzy. Momentalnie cała postać Sześć stała się niezwykle czytelna. Nie było tej gęstej mgły, przez którą ledwo co można było dostrzec. Widziała go w pełnej okazałości. Wystraszonego chłopca. Mordercę. Człowieka, który uciekł tutaj, by przestać nienawidzić siebie.

— Tak — przyznał. — Teraz wiesz dużo. Wystarczająco. Teraz ja chcę wiedzieć.

— Dobrze. — Westchnęła.

Chciała napić się jeszcze, ale oczywiście Sześć wszystko opróżnił. Wtedy mężczyzna pokręcił głową i wyciągnął spod bluzki jeszcze jedną, mniejszą butelkę. Asfena wyrwała ją i wzięła małego łyczka. 

— Aura. Tak. Dobrze. — wybełkotała, zbierając myśli. — Historia Aury jest dosyć mętna. Urodziła się w Czerwonym Młocie blisko granicy z Labiryntem, albo odwrotnie, nie pamiętam już. W każdym razie w jakiejś patologicznej rodzinie. Mało przywiązywała uwagi do tego wszystkiego. Wiesz, zawsze chciała być ponad, wyjechać, zostać kimś. Od zawsze żyła marzeniami. Później wpadła w ręce szmalcowników, jak dużo dziewczynek, których nie pilnują rodzice. W burdelu spędziła dwa tygodnie. Codziennie upijano ją do nieprzytomności. Takie dziwne fetysze mieli klienci. — Wzruszyła ramionami. — Dalej… Została kupiona przez Złotego Człowieka. Słyszałeś kiedyś o nim?

— To ten psychopata? — zapytał zdziwiony.

— Dokładnie. I nie chwaląc się, to również dzięki mnie został namierzony. — Uśmiechnęła się szeroko. — No, ale dobra. Aura trafiła do Złotej Farmy. To miejsce ten słynnej rzeźni, gdzie Złoty Człowiek przetrzymywał dziesiątki dziewczynek. Swoją drogą niezwykle upiornie. Wyobraź sobie pustynię, a na jej środku potężny dom i kilka szop. Bez drogi dojazdowej, z dala od jakiegokolwiek współmiasta. Z tego, co pamiętam z wywiadów, to Aura na początku nawet nieźle tam sobie radziła, ale później zrozumiała, co jest grane i zaczęłą wymiękać. Złoty Człowiek molestował, okaleczał i mordował dziewczynki, do tego też faszerował je heroxą. Aura spędziła tam rok, obserwując, jak ziemia pochłania krew przyjaciółek. Miała wtedy może dwanaście lat. Zorganizowała powstanie i od tego wszystko się zaczęło. Ze starego morpha nadała sygnał pomocy, ale było już trochę za późno. Wiesz, ciężko jest dojechać na takie odludzie, nawet mając za sobą Sprawiedliwych. Byłam na tej farmie kilka dni później, gdy ciała ciała zaczęły się rozkładać. Paskudny widok. Ale Aurze i kilku innym dziewczynkom udało się uciec. Ukradły auto Złotego i przemieżały bezdroża. Ten świr ruszył ich śladem i tak rozpoczęła się gonitwa. My goniliśmy go, on dziewczynki, a one… No cóż. Chciały po prostu dogonić bezpieczeństwo.

— Czekaj, czekaj, a co ty w ogóle tam robiłaś? I ten cały Tukan?

— Dukan — poprawiła go. — Swego czasu sporo współpracowałam ze Sprawiedliwymi. Dobrze płacili i wiedzieli, że często jestem nieomylna. Dukan wyciągał wszechserca z dziewczynek i wspólnie je badaliśmy. Tak — rzuciła nagle, uprzedzając jego pytanie. — To nie były w większości byle jakie patuski. Miały konta na Drzewostanie. Ale nie Aura, ona akurat była i chyba dalej jest czysta. Wracając, to wszystko było niesamowitą gonitwą. Do sprawy dołączyły media. Miałam nawet swoje pięć minut na Drzewostanie. Ale zawsze byliśmy o krok, dopóki dziewczynki nie trafiły do Kekrus, tego współmiasta przy otwartym morzu. To tam rozegrało się najgorsze piekło. Przybyliśmy na miejsce idealnie, by zobaczyć, jak Aura dobija Złotego. To był ostatni raz, gdy dotykała broni. Ale sam ten widok dziecka we krwii, jedynego, które przeżyło. Takie coś nieźle rozpieprza mózg. Ja się po tym długo zbierałam, więc totalnie rozumiem, że Aurze odbiło. Wiesz, te wszystkie gadające roślinki...

Asfena zobaczyła minę Sześć i zrozumiała, że chyba nie powinna była tego mówić.

— To okropne — mruknął, próbując wykrztusić z siebie coś więcej. — Okropne.

— Nikt nie ma tutaj łatwo. Taki to już jest nasz świat.

— Chujowy.

— No — potwierdziła, wbijając wzrok w popękaną podłogę.

Sześć położył się na wznak. Wyrocznia już wiedziała, że ma odlot. Płynął gdzieś daleko, pewnie tam, gdzie powstawały sny. W dół od źródła spokoju, do krainy niezmąconych marzeń.

— Mów do mnie — szepnął. — Opowiedz mi jakąś historię.

W pierwszej chwili Asfena poczuła się niezręcznie. Różne rzeczy w życiu widziała, ale żeby rosły chłop prosił ją o bajkę na dobranoc? Później przyszło zrozumienie. Przecież Sześć prawie wykitował w trakcie ostatniej akcji. Ostatecznie mu uległa. Znowu. 

Zapaliła nowe kadzidło. Zaczęła snuć opowieść, którą pierwszy raz usłyszała od matki w trakcie upalnej letniej nocy w starym namiocie, gdzieś pod samym murem Labiryntu. 


22


Kiedyś, gdy nikt jeszcze nie spisywał dat, a dni były jednakowe, żył sobie pewien bogaty Panicz. Miał on potężne włości, kilka winnic założonych jeszcze przez jego dziadka i smutek odziedziczony bóg wie po kim. Panicz od dziecka był niezwykle skryty. Nie wychodził za dnia z domu, nie jadał przy służbie. Zdarzało się nawet, że nikt go nie widział tygodniami. Wszyscy dookoła mówili, że ma on dziurę w sercu. Taką, przez którą można zobaczyć drugi koniec pokoju. Plotka urosła do takich rozmiarów, że wieczorami dzieci służby zbierały się pod oknem, by zobaczyć, czy to prawda. Żył ten biedak życiem ducha. Przenikał wino, przenikał nawet najdroższe sery. Nic nie miało znaczenia. Nawet wzrok miał pusty, nieobecny. Panny często wzdychały na jego widok, bo wyrósł na przystojnego mężczyznę. Bujny wąs, szerokie ramiona, a chodziły nawet pogłoski, że i zęby miał tak białe, że świeciły w nocy. Ale w tę plotkę mało kto wierzył, bo przecież Paniczowi z uśmiechem nie było po drodze. 

Gdy rodzice Panicza zmarli, na dwór przybywało coraz więcej panien. Były wysokie i niskie. Ze skórą koloru świeżych pomarańczy i bakalii. Pachnące, piękne kwiaty, najstaranniej wyselekcjonowane przez opiekuna domostwa. Na wszystkie Panicz machał tak samo. Niektóre odchodziły pełne dumy, inne ze wściekłością pytały o powód odrzucenia. Żadna nie dostała odpowiedzi. 

Z czasem Panicz stał się rozrzutny, co go jeszcze bardziej dobijało. Mógł sobie pozwolić na najbardziej fantazyjne rodzaje owoców i mięsa zwierząt zza wielkiej wody. Kupował strach w butelkach i płynne szczęście. Wszystko, co tylko można było, jednak nic nie potrafiło zapełnić pustki.

Przypadek chciał, że w jeden z tych nijakich, szarych dni przed posiadłością zatrzymał się wóz jakiejś starej kobiety. Służba doniosła Paniczowi, że to Wróżebnica, stara przepowiadaczka przyszłości. To zasiało w nim jakieś ziarenko nadziei, bo ruszył niemal od razu. Nie przejęły go te wszystkie dziwy, które walały się po wozie. Nie patrzył na oczy traszek, na zakręcane kły, na skrzydła tak duże, że mogły należały do aniołów. Interesowało go tylko jedno — jak wypełnić pustkę.

Wróżebnica wypluła z siebie tylko jedno słowo: gwiazda. Panicz momentalnie zrozumiał, że to ją musi znaleźć. Że miłość nie z tej ziemi wypełni pustkę. Zanim odszedł, Wróżebnica wręczyła mu jeszcze kota, który miał mu pomóc w poszukiwaniach. Był to jednak kot niezwykły, bo znający prawdę. Gdy zamiałknął raz, oznaczało to, że coś jest nie tak, że ktoś kłamie. Dwa miauknięcia dawały pewność o czystości, o prawdzie. 

Od tego momentu Panicz, pod osłoną nocy, przemierzał dalekie krainy w poszukiwaniu tej jedynej, która z gwiazd pochodziła. Widział największe osobliwości świata, latające ryby i papierowe smoki, którymi rzucali czarodzieje z rękawów. Raz niemal dał się zwabić syrenom, jednak kot dzielnie czuwał nad jego losem. Był jego pierwszym przyjacielem, choć nie zawsze się rozumieli. Najgorsze dla Panicza były te rozczarowania. Raz za razem jedno miauknięcie, gdy już myślał, że ta ciemnowłosa piękność to jego wybranka. Jednak nie tracił nadziei. Otuchy dodawały mu same gwiazdy, którym zwierzał się wieczorami. Czasem Panicz miał wrażenie, że to one go prowadzą. Ciągle naprzód, aż piach pod stopami zmieni się w wodę, a później po prostu w gwiezdny pył.

Znalazł ją prawie na końcu świata. Siedziała na skarpie. Spoglądała w gwiazdy. Panicz znał ten wzrok. Bez zastanowienia odnalazł jej rodziców, wręczył sakwę pełną złota i zabrał kobietę. Mówił do niej przez całą podróż, a ona cierpliwie słuchała. Urzekło go to. W końcu używał głosu, w końcu miał kogoś, kto chciał go naprawdę słuchać.

Jednak trudna to była miłość. Ona milcząca, a on szalony. Szalony z uczucia do ludzkiego kamienia. Czekał cierpliwie, aż jego wybranka się w nim zakocha, odezwie, wyklnie. Czekał do czasu spadających liści, a później do dnia, gdy przykrył je śnieg. Minęły pierwsze wiosenne burze. Wiatr rozwiał poranne mgły lata. Ona milczała. Panicz wariował w ciszy. Wyrywał włosy z głowy, nie jadał całymi dniami. Nawet w snach nawiedzała go ta niema piękność. Tak cicha, że krew płynąca w żyłach zdawała się bardziej rozmowna.

Wtedy przyszło zrozumienie. Ona była gwiazdą. Chciał jej więc podarować kawałek nieba. Poszedł więc do astronoma i kupił jedną gwiazdę. Gdy odwiedził wybrankę wieczorem, wręczył przy tym dokument. I udało się. Bladą twarz spowił dziwny uśmiech. Od tego czasu, co noc przynosił jej nową. Po kolei, gwiazdozbiór po gwiazdozbiorze, ale uśmiech nie powrócił na usta. To go dobiło. Stracił wtedy wszystkie hamulce. Każdej nocy, gdy piękność, która miała wypełnić pustkę, tylko ją pogłębiała, rozwalał kolejny obraz. Rozpruwał poduszki, zdarzyło mu się nawet uderzyć służących. Pewnego razu zapędził się tak daleko, że podniósł rękę na ukochaną. Ta upadła, ale szybko powstała. Wbiła w niego lodowaty wzrok.

Wtedy odezwała się pierwszy i ostatni raz, mówiąc: Możesz kupić wszystkie gwiazdy, ale to nie zmieni tego, kim właściwie jesteś. Tego, że potrafisz tylko posiadać. I nigdy nie zrozumiesz, jak wypełnić pustkę, bo odpowiedzi szukasz w każdym, tylko nie w sobie. 

Kot zamiauczał dwa razy.


23


Siedziała godzinami w ciemnościach. Myślała ciągle o przeszłości. Każdym zdarzeniu, które pożarła czerń. O uśmiechu Amnestii. O silnych dłoniach Kresowej. O ludziach w metrze i na ulicach. O falach i gwiazdach. O zaufaniu do Amestusa. Ten świat był teraz tak odległy, tutaj w tej czerni. Nawet zwykłe Ioona brzmiało jak coś abstrakcyjnego. Zupełnie jakby to życie było tylko snem. Marzeniem o tym, że istnieje coś poza mrokiem. A Ioonaksa nie chciała się jeszcze budzić.

Później zaczęła się dotykać. Przejeżdżać po każdym zakątku ciała. Muskać usta, wciskać palce w najmniejsze szczeliny. Wtedy jak bumerang powróciło do niej pytanie, o to, czy aby na pewno jest kobietą? W końcu miała piersi. Nos też był podobny do innych. Gdzie więc tkwił błąd? Gdzie bóg zaszczepił w niej zwątpienie? Odpowiedź bardzo dobrze znała. W najciemniejszym miejscu ciała. Pośrodku ciepłych wnętrzności i pulsujących żył. W sercu. 

Ale była boginią albo w każdym razie miała jej ciało. Jak Amestus powiedział w trakcie jazdy, stanowiła ideał kobiety. Czemu więc się tak nie czuła? Z powodu zagubienia. Nieprostot. Strachu z wczoraj i strachu przed jutrem. A pomiędzy tym wszystkim była Ioonaksa. Chuda, słaba, tonąca w zawiłościach. Traktowana jak zabawka, oglądana i porównywana. W tym miejscu właśnie leżał problem. Ludzie widzieli w niej każdego, tylko nie osobę. Może nie wszyscy, ale większość tak. Była boginią, Neutronową, dziewczyną z burdelu, obiektem, niebezpieczeństwem. Każdym, tylko nie Ioonaksą. Wtedy poczuła ścisk. Żałowała, że nie zdradziła Kresowej prawdziwego imienia. Tę tajemnice znały tylko chyba trzy, może cztery osoby, z czego dwie już nie żyły. Pozostał jedynie Amestus. Sojusznik. Łowca. Przyjaciel?

Starała się uspokoić myśli oddechem. Wdychała i wydychała niezwykle ostre powietrze. Wtedy powróciła myśl sprzed kilku godzin, że gdzieś tam na samym szczycie tego budynku mieszka bóg. I oto była. Ta, w której wszyscy widzieli podróbkę ich boga. Ta, w której mało kto widział człowieka. Postanowiła więc spojrzeć na swoje utracone królestwo. Rozsunęła zasłony. Stanęła twarzą w twarz z miastem, a jego oblicze znowu ją zachwyciło. Z takiej wysokości przypominało rozległy system świetlistych połączeń, mózg społeczeństwa, serce cywilizacji, a może coś bardziej dzikiego — neonową dżunglę. Taką, w której zakamarkach czekała śmierć, w której przeżywali tylko najsilniejsi lub najsprytniejsi. Ci, którym udało wejść wyżej, mogli obserwować, jak świat u ich stóp walczy o każdy zepsuty owoc i ostatnią kroplę skażonej wody. Wszyscy przeciwko wszystkim, bez żadnych sojuszników.

Przeraziły ją te ciemne myśli. Świat w końcu nie działał tak egoistycznie. Ioonaksa sama spotkała ludzi, którzy byli tego przykładem. Odrzuciła szybko brudne wizje i skupiła się na czymś delikatniejszym. Widziała, jak jakaś siła przetrzepuje śmietniki, leci pomiędzy ulicami, rozwiewając brudy miasta. Wiatr. Ioonaksa znała go. Przeczesywał on pola Anor. Wolny i nieskrępowany poznawał świat, a tutaj? Utknął biedak. Błądził pomiędzy betonowymi ścianami, biegał na oślep, szukając ucieczki. Ioonaksa wyobraziła sobie, w jakim musi być stanie. Jak jest mu ciężko. Jak bardzo marzy, by wyładować się na kimś. Więc zrobiła krok w głowie i stanęła mu na drodze. Poczuła, jak w nią uderza, jak powietrze rozrywa ją i uwalnia od potrzeby szukania samej siebie. Odpowiedzi na to, czy warto.

Z głębokich przemyśleń wyrwało ją pukanie. Spojrzała nieufnie w kierunku drzwi. Kto to mógł być? Raczej nikt tutejszy, bo przecież oni wparowywali po prostu do środka. To musiał być ktoś, kto żywił do Ioonaksy szacunek. Czyżby znowu Aura? 

— Śmiało, są otwarte — rzuciła beznamiętnie.

Amestus otworzył drzwi. Wciąż był ubrany w ten sam wytarty kombinezon, z nieco szczęśliwszą miną niż wtedy, gdy zostawił Ioonaksę. No właśnie, zostawił. Przewoził z miejsca na miejsce. Uwalniał i wrzucał w ręce kolejnych osób. Kim właściwie był ten cały Amestus?

— Przyszedłem pogadać.

— Najwyższa pora. — Ioonaksa pomyślała, że Kresowa była dumna za taką stanowczość.

Mężczyzna wszedł do środka i zajął miejsce na łóżku. Wbił wzrok w miasto. Ioonaksa przysiadła się obok. To była dobra pora na rozmowę. Noc. Światło dnia nie mogło już wypalić żadnych sekretów, które za chwile miały ulecieć z ust Amestusa. Czarna kurtyna pozwalała mówić wszystko. Obnażyć się całkowicie i być prawdziwym sobą. Dlaczego? Ioonaksa znała odpowiedź. W czerni nikt nikogo nie widzi. W czerni nikt nikogo nie może zranić.

— Chciałbym cię przeprosić — wydusił z siebie Amestus.

— Robisz, co musisz robić. 

— Nie, nie do końca.

Ioonaksa spojrzała na jego twarz. Obserwowała, jak zaciska i rozluźnia wargi. Walczy sam ze sobą.

— To wszystko trochę moja wina. W sensie, nie zrozum mnie źle…

— Na razie nie za wiele rozumiem — odparła.

— To w zasadzie bardziej wina Magnusa, on kazał cię ściągnąć. Gdy wsadził mi ciało do samochodu, myślałem, że kogoś zabił, byłem przerażony! A kiedy zobaczyłem, kim jesteś, nie wytrzymałem. To przeze mnie trafiłaś na ulice… 

Ale gdyby nie ten błąd nigdy nie poznałaby Amnestii i Astry. Nie trafiła do burdelu. Nie dowiedziałaby się jak piękna i ohydna może być Rewa. Ioonaksa nie wiedziała w jaki sposób ocenić to, co zrobił Amestus. Jak zważyć jego słowa i czyny. I czemu w zasadzie jej to mówił? Chciał rozgrzeszenia? Naprawdę wierzył, że jest boginią? Nie, to dlatego, że po prostu mnie lubi. Po prostu.

— Każdemu czasem zdarza się zwątpić...

— Nie! — Wstał i spojrzał jej prosto w oczy. — Ty nie rozumiesz. Jestem łowcą zleceń, ja nie mogę pozwolić sobie na chwilę słabości. Muszę być błyskawiczny i precyzyjny. Bezbłędny! A ty mi ciągle przypominasz, jak słaby jestem — burknął.

Ioonaksa też wstała. Wyciągnęła ręce przed siebie i przytuliła go. Poczuła, jak silne ręce na moment sztywnieją, a później obejmują ją. 

— Przepraszam — usłyszała, jak łamie mu się głos. — Przepraszam za to, że jestem taki słaby.

— Hej — szepnęła. — Jesteśmy tu by popełniać błędy. 

Po tych słowach Ioonaksa zwolniła uścisk. Amestus też i znów usiedli na łóżku. Miękkim i sprężystym. Może trochę brudny, ale wszystko było lepsze od tych materacy z trawy na Anor. Ioonaksa zyskała całkowita pewność. Amestus był po jej stronie. Kogokolwiek w niej widział, mogła na niego liczyć. I to sprawiło, że w tym całym zagubieniu poczuła się niezwykle lekko, jakby w słoneczny dzień przypadkowo spotkała przyjaciela sprzed wielu lat.

— Więc jak to było? — zapytała.

— Naprawdę się zmieniłaś. — Uśmiechnął się. — Dobrze. Kiedyś pytałaś, kim właściwie jestem. Cóż, różnych prac dotykałem w życiu zajmowałem, ale zazwyczaj brałem zlecenia. Łowca zleceń to taki upośledzony łowca nagród. Robimy bardziej za asystentów przy jakiś konkretnych akcjach. Jeszcze półtora roku temu byłem na dnie. Wisiałem sporo hajsu nieciekawym ludziom. Wtedy przyszedł Magnus. Znał mnie, głównie z tego, że kiedyś współpracował z moim ojcem. Pewnie dlatego się do mnie odezwał. Byłem przyparty do muru i w normalnych okolicznościach nigdy bym nie przystał na współpracę z kimkolwiek z Metropolu. 

— Dlaczego?

Amestus przeczesał włosy palcami, strzepując z nich łupież.

— Bo Metropol to niebezpieczne miejsce, może nawet bardziej od Labiryntu. Pełne intryg i tajemnic, których lepiej nie znać… Na czym to ja skończyłem? — zamyślił się na moment. — A tak, fucha u Magnusa. W zasadzie zrobił ze mnie szofera, ale za taką forsę, to nie miało znaczenia. Któregoś dnia powiedział, że mi ufa. To wzbudziło mój niepokój, sama rozumiesz. Kiedy mówi ci to jedna z najważniejszych osób w kraju, oznacza to tylko jedno. — Spojrzał na Ioonaksę i chyba nie był pewien, czy dobrze zrozumiała. — Kłopoty. Później postanowił wtajemniczyć mnie częściowo w jakiś mętny plan. Miałem przewieźć kogoś bardzo ważnego na Anor. Kogoś za kogo Magnus odpowiadał. Do ostatniej minuty nie wiedziałem o kogo chodziło. Cóż, pogodę na całą akcję wybrał sobie idealną. Lało jak z psiego fiuta. Gdy wrzucił mi ciebie na tylne siedzenie, pomyślałem, że to martwe ciało. Jechaliśmy szybko, bardzo, jestem przekonany, że nazbierałem co najmniej tuzin mandatów! Byłaś zawinięta w jakiś materiał, ale gdy on zleciał, kątem oka zauważyłem, kim jesteś. I to było za dużo. Nie mogłem, sama rozumiesz… Jeszcze wtedy z tyłu głowy żyło we mnie przekonanie, że bogini mimo wszystko jest prawdziwa, że ty jesteś prawdziwa…

— Ale przecież jestem.

Na twarzy Amestusa zagościł dziwny grymas.

— Tak. Nie… Nie w taki sposób, o jaki mi chodzi. Chyba sama już dobrze rozumiesz, że ta afera jest niezwykle gruba. Ale to nie temat na teraz. Wracając, wyrzuciłem cię gdzieś koło Labiryntu, a później... No po prostu chciałem o tym wszystkim zapomnieć. Myślałem, że po prostu, bez urazy, zdechniesz w rynsztoku. — Uśmiechnął się krzywo. — A dalej to już samo poszło. Usłyszałem, jak bardzo zaczęłaś mieszać. W sieci pojawiały się filmiki z twoim udziałem, a do tego doszedł jeszcze Biały Baron. Ruszyłem od razu, żeby to wszystko odkręcić. Chyba nie powinienem tego mówić, wiesz, jako facet, ale cholernie się bałem. Nie wiedziałem, że jesteś tak świadoma. — Amestus wziął głęboki wdech i zacisnął na chwile wargi, po czym wypluł. — Nie jestem złym człowiekiem, ale chyba to wszystko mnie przerosło. 

— Nie tylko ciebie. — dodała, rozumiejąc, co miał na myśli. — Ale niedługo cały strach odejdzie w niepamięć. Słyszałeś, że mam wystąpić w kościele? Po tym chyba będzie tylko lepiej.

Amestus spojrzał na nią przerażony. Czyli jednak mogło być gorzej?

— Cholera. Wtedy to dopiero będzie młyn. Ty w ogóle wiesz, jak działasz na ludzi? Co możesz?

— Mogę zmieniać świat, tak, jak każdy.

— Nie. Możesz go tylko zniszczyć, a w każdym razie ten, który znamy. Twoje istnienie jest kurwesko problematyczne. Dwie boginie? A co jeśli jest was więcej?

Przez moment przeszło jej przez myśl, żeby powiedzieć, że faktycznie jest ich więcej. Że żyją w małej utopii i jedzą kozi ser, ale czy to nie skomplikowałoby sprawy jeszcze bardziej?

Amestus wyciągnął coś z kieszeni. Dwie małe buteleczki. W środku chlupał ciemnobrązowy płyn.

— Chcesz trochę? Ja potrzebuję wspomagaczy, żeby to wszystko strawić — rzucił przyjaźnie.

Pokiwała głową. Wzięła łyk, ale tyle wystarczyło. Napój był ohydny, gazowany i gorzkawy. Przypominał Ioonaksię w smaku glony, które piła na Anor. Amestus uśmiechnął się, widząc jej minę.

— Słaby z ciebie zawodnik.

— To może lepiej mi powiedz, jak się tutaj dostałeś. To miejsce nie wygląda, jakby było dostępne dla każdego.

— Wypraszam sobie! — krzyknął, klepiąc Ioonakse po plecach. — Nie jestem byle kim! A tak na poważnie, Magnus wie, że rozmawiałaś ze mną sporo. Wie, że mi ufasz. No i dzięki temu jestem tutaj nietykalny, tak samo jak ty.

Nie wiedzieć czemu, Ioonaksa pomyślała o tym wierszu, o nieprostotach. To właśnie uczucie może być niedługo w sercach wszystkich mieszkańców. Zawiłość. Nieokreśloność. Coś tak niewyobrażalnego, że aż niepojętego. Więc postanowiła, że poprosi Amestusa o przysięgę. To one przecież wiązały ludzi, tworzyły sieci, łączyły komórki w tkanki. Słowo do słowa, tak pisze się książkę. Człowiek do człowieka, tak tworzy się społeczeństwo.

— Możesz mi coś obiecać? — zapytała niespodziewanie.

— Co takiego?

— Chciałabym kiedyś usłyszeć twój wiersz.

Ioonaksa nie była pewna, ale Amestus chyba się zarumienił. 

— W porządku. Któregoś dnia ci jeden przeczytam, jak już to wszystko się skończy… O ile w ogóle się skończy.

Nie do końca zrozumiała, co Amestus chciał przez to powiedzieć. Kiedy skończy się ta cała szopka z wystąpieniami? Gdy skończą się dni z kalendarza świata? A może, gdy ich życie dobiegnie końca? Mimo to cieszyła się, że kiedyś będzie jej dane usłyszeć wiersz Amestusa. Lekki i przyjemny. Taki tylko dla niej. Może to właśnie wtedy zrozumie, co to znaczy być człowiekiem.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

© Agata for Wioska Szablonów